niedziela, 27 listopada 2011

Klub Bellona - Dorothy L. Sayers

Dorothy L. Sayers
Klub Bellona
tłum. Małgorzata Jodczyk Dudanowicz
Wydawnictwo Petra
Warszawa 1993

Postanowiłam wreszcie nadrobić zaległości w lekturze i zapoznać się bliżej z książkami Dorothy L. Sayers. Oczekiwałam czegoś naprawdę wyjątkowego po tak znanej i cenionej autorce – i zapewne właśnie dlatego na początku byłam nieco rozczarowana. Styl wydał mi się dość niejaki, bohaterowie – w tym również lord Peter Whimsey – nieciekawi, tło ledwo zarysowane… Jednak po pewnym czasie odkryłam, że ta książka jakoś dziwnie lepi mi się do rąk i trudno ją odłożyć. Mimo wszystko – byłam zaciekawiona. Trzeba przyznać, że Dorothy L. Sayers potrafi interesująco prowadzić akcję, a tworzone przez nią zagadki odznaczają się prawdziwie klasyczną strukturą. Wydaje mi się, że autorka skupia się właśnie przede wszystkim na akcji i logicznym rozplanowaniu fabuły i stąd inne elementy bywają traktowane nieco po macoszemu. Wielbiciele pisarstwa Marthy Grimes czy Alana Bradleya (ja na przykład;-)) mogą uznać taki styl za dość spartański – żadnych słodkich bułeczek, żadnych opisów sennych angielskich wiosek, żadnych sympatycznych dziwaków i żadnych rowerów. Od czasu do czasu wspomniane są zalety rozmaitych trunków, ale nie pobudziły szczególnie mojej wyobraźni. Oczywiście to wszystko nie musi być koniecznie uznane za wady – ci, dla których w kryminale najważniejsza jest zagadka, a „dodatki” traktują jako opcjonalne i często zbędne, na pewno będą się dobrze bawić przy tej lekturze. Zresztą, ja sama nie narzekam:-) Bardzo możliwe też, że moje początkowe odczucia i obiekcje wynikały z jakości tekstu – o ile tłumaczenie samo w sobie nie jest złe, o tyle po drodze musiało mu się przydarzyć coś strasznego… Znaki interpunkcyjne zachowują się, jakby same były po kilku głębszych, a większość pytajników najwyraźniej dyskretnie opuściła przyjęcie; pojawiło się za to sporo nieproszonych literówek i błędów ortograficznych. Oczywiście nikt nie jest doskonały, ale niestety w którymś momencie te usterki zaczynają rozpraszać uwagę czytelnika…
Tak czy inaczej – być może będę mogła oddać sprawiedliwość autorce po lekturze kolejnej jej książki w oryginale. Tak będzie bezpieczniej.
Klub Bellona to kryminał z jednej strony bardzo klasyczny, a z drugiej nietypowy, bo przez dość długi czas wydaje się, że wcale nie mamy do czynienia z morderstwem. Co prawda jest dwóch nieboszczyków, ale nie ma ofiary. Początkowo lord Peter zostaje poproszony o ustalenie jedynie godziny śmierci generała Fentimana, nobliwego weterana i stałego bywalca tytułowego klubu Bellona. W rocznicę zawieszenia broni zostaje on znaleziony martwy w swym klubowym fotelu; dość kłopotliwą okolicznością zdarzenia jest fakt, że klub był pełen ludzi i przez dłuższy czas nikt nie zauważył, że drzemka generała ma charakter… hm, ostateczny. W wyniku zawiłości prawnych ustalenie dokładnego czasu śmierci Fentimana jest niezwykle ważne, gdyż fakt ten zadecyduje o sposobie podzielenia ogromnego spadku. Oczywiście wszyscy spadkobiercy są zainteresowani tą sprawą, ale każdy życzyłby sobie innej odpowiedzi na pytanie, o której dokładnie godzinie staruszek wyzionął ducha. Czy któreś z nich będzie gotowe posunąć się do oszustwa lub przestępstwa, by „dopomóc” nieco śledztwu Whimseya? Czy dziewięćdziesięcioletni generał naprawdę umarł z przyczyn naturalnych? Czy zginie ktoś jeszcze? Tak, nie i tak;-)     

Czas tajemnic


Marcel Pagnol
Czas tajemnic
tłum. Małgorzata Paszke
Kraków 2011
Wydawnictwo Esprit

Przyznaję, że nie przepadam za książkami autobiograficznymi – zwykle albo ja, albo autor bierzemy całą rzecz zbyt poważnie i osobiście. Pośród tego wielkiego oceanu nieufności dla pisarzy, którzy usiłują mi tu upichcić jakiś odgrzewany posiłek z resztek swojej przeszłości, samotną, szczęsną wyspą jest cykl Wspomnienia z dzieciństwa Marcela Pagnola. Poranki w kolorze miodu, ostry smak dziczyzny przyprawiony wiatrem ze wzgórz, mocne aromaty świeżego tymianku i lawendy… Prawdziwie francuska kuchnia!    
Czas tajemnic to trzecia część serii – spotykamy w niej naszych dobrych znajomych z Chwały mojego ojca i Zamku mojej matki: czułą i nieśmiałą Augustynę, nieco przemądrzałego Józefa, jowialnego Juliusza, mocno stąpającego po ziemi Pawełka, rubasznego Franciszka i niezapomnianego, uroczego Lili. Jednakże tym razem uwaga Marcela (a co za tym idzie – również czytelników) rozkłada się inaczej niż w poprzednich częściach. Dorośli przez większość czasu występują razem i wycofują się nieco, tworząc tło dla poczynań młodszego pokolenia. Pojawiają się także nowi bohaterowie – przede wszystkim Izabella, która niepodzielnie królować będzie w pierwszej połowie tomu; w drugiej natomiast poznamy nowych kolegów Marcela z liceum. Powróci również – dość niespodziewanie – znany z Chwały mojego ojca dziadek Andrzej, dając nam okazję poznać burzliwy wycinek historii swojego długiego życia. Będzie to historia wybitnie romansowa, aczkolwiek widziana z nieco niecodziennej perspektywy. Wydaje mi się, że trudno jednoznacznie wskazać na płynący z tej ironicznej przypowieści o ludzkiej naturze morał, ale to może nawet i lepiej…  
Czas tajemnic ukazuje epokę zmian w życiu naszego bohatera – zajdą one zarówno w Bastide-Neuve, jak i w domu w Marsylii. Marcel zyska nowe zainteresowania… Między innymi przyjrzy się uważniej płci przeciwnej, próbując szczerze i bezstronnie odpowiedzieć sobie na pytanie, czy dziewczyny do czegokolwiek się nadają. Opis jego spotkania z Izabellą – prawdziwą małą kobietką – i rozwoju tej wyjątkowej znajomości to jedna z najbardziej urokliwych i zabawnych części tej książki, aczkolwiek moja sympatia zawsze będzie zdecydowanie po stronie małego Lili, który – wydawać by się mogło – został złożony na ołtarzu tej nowej przyjaźni. Pagnol bardzo umiejętnie ukazuje przemiany chłopięcych uczuć: z jednej strony udaje mu się zachować właściwy dystans i nie popadać w ckliwą czułostkowość, a z drugiej potrafi wywołać u swoich czytelników szczere wzruszenie i uśmiech. Ta mieszanina czułości i ironii, którą posługuje się autor, przywołując pamiętne chwile swojego dzieciństwa, sprawia, że jego autobiograficzne zapiski urzekają świeżością.
Urokliwość prozy Pagnola dobrze oddaje ilustracja Sempégo, zdobiąca okładkę – zabawna, lekka i pełna dynamiki (również uczuciowej).
Jeśli ktoś nie zna pierwszych dwóch części (wydanych w jednym tomie w 2010 roku), najwyższy czas po nie sięgnąć, chociaż można czytać Czas tajemnic, również nie znając wcześniejszych przygód Marcela.     

sobota, 19 listopada 2011

Juniper Berry

 

Michael Kozlowsky
Juniper Berry i tajemnicze drzewo
tłum. Anna Papiernik
Kraków 2011
Wydawnictwo Esprit

Kiedy przeczytało się już sporo książek (a wiele z nich było do siebie dziwnie podobnych), powoli zanika to przyjemne oczekiwanie na mały cud, na skarb znaleziony gdzieś w starej skrzyni albo wyszperany w antykwariacie – na to, że jakaś książka nagle okaże się inna niż wszystkie i już nigdy nie będzie się chciało wypuścić jej z rąk. Po pewnym czasie po prostu wiemy, co nam się podoba, a co nie – i trudno nas czymś zadziwić. Zapewne każdy mól książkowy ma swój osobisty, nienaruszalny kanon (w którym najczęściej królują książki ukochane od dzieciństwa) i chociaż próbuje wielu innych rzeczy – niektórych ze smakiem, innych… z niesmakiem – ogólnie rzecz biorąc, cały czas i tak wiernie siedzi na swoim świętym stosie niczym smok na złocie.

Juniper Berry przewróciła mój kanon do góry nogami i przebojem wdarła się na szczyt mojej niezachwianej od lat listy książkowych przebojów. Pierwszy raz czytałam ją w oryginale – pamiętam, że po prostu galopowałam przez tekst na oślep, potykając się z rzadka na kunsztownych (a z pozoru nieskomplikowanych) zawijasach stylu autora i gorączkowo wyrywając się ku zakończeniu – które nadeszło dziwnie szybko, i od razu zaczęłam żałować swojej niecierpliwości. Bardzo szczęśliwie się złożyło, że tego wieczoru nikt nie zakłócał spokoju w mojej jaskini, bo mogłoby dojść do rękoczynów. Albo nawet do malowniczej zbrodni (tak jakoś przyszły mi do głowy obrazy z Imienia róży… to ku przestrodze…). Po polsku Juniper czytało się równie przyjemnie, a nawet jeszcze szybciej.
Początkowo może się wydawać, że to po prostu bardzo aktualna opowieść o dziewczynce, której rodzice wybrali karierę zamiast dobra rodziny. Juniper całymi dniami snuje się po wielkiej, pustej rezydencji państwa Berrych, szukając sobie ciekawych zajęć i w nieskończoność wyczekując, aż jej rodzice, para słynnych aktorów, wrócą z pracy i być może wreszcie – wreszcie – obdarzą ją odrobiną swej cennej uwagi. Możemy się domyślić, że czeka na próżno. Jej rodzice nawet kiedy przebywają w domu, tak naprawdę znajdują się ciągle w swoim własnym świecie błyskających fleszy, rozszalałych (chociaż niekoniecznie wiernych) fanów oraz intryg i otwartych potyczek hollywoodzkiej śmietanki towarzyskiej. A ten świat jest dla jedenastoletniej Juniper całkowicie niedostępny.
Prosto i sugestywnie nakreślony obraz życia Juniper uderza swoją wiarygodnością – wydaje się równie dobrze pierwszy rozdział mógłby być fragmentem powieści non-fiction o dziecku jednej ze współczesnych gwiazd kina. Jednakże już wkrótce ta pozorna normalność – smutna, bo smutna, ale jednak normalność – zaczyna się wykrzywiać i pękać w szwach, aż w końcu eksploduje, gdy tempo akcji przyśpiesza i nagle wraz z Juniper udajemy się w podróż do niesamowitego, tajemniczego świata, gdzie marzenia mogą stać się rzeczywistością, a rzeczywistość – najgorszym koszmarem.
Tak, nie można zaprzeczyć, że podczas czytania o przygodach miłej, rezolutnej Juniper oraz jej nieśmiałego, nerwowego przyjaciela Gilesa ciarki będą nam chodzić po plecach. Podtytuł angielskiego oryginału brzmi A Tale of Terror and Temptation i jest to jak najbardziej słuszny i prawdziwy opis charakteru tej opowieści. Porównanie jej z Koraliną Neila Gaimana nie jest ani naciągane, ani krzywdzące dla żadnej ze stron:-)
Będzie trochę strasznie, trochę mrocznie i bardzo niebezpiecznie. Będzie niesamowicie. Być może dobrze byłoby, żeby młodsze dzieci  czytały tę książeczkę razem z rodzicami, ale na pewno nie powinny całkiem rezygnować z lektury – dobra, mądra literatura nie szkodzi:->
Trudno wymienić wszystkie zalety Juniper Berry – do największych należy na pewno oryginalność samego pomysłu, sugestywność obrazów i opisów, ogromny talent autora w kreowaniu nastroju grozy i niesamowitości, wyrazisty rysunek bohaterów oraz bardzo zręczna narracja, świadcząca o wspaniałym warsztacie twórczym. Mnie najbardziej ujął sposób, w jaki autor używa symboli, z których buduje świat swojej opowieści: nienatrętny, daleki od alegorycznych dosłowności oraz niewczesnego moralizowania. Najczęściej sięga po rzeczy proste i konkretne – balonik, drzewo, lustro – z których udaje mu się wydobyć czystą magię. Obok tego pojawiają się symbole „jednostronne”, których odniesienia pozostają tajemnicze i niewyjaśnione aż do końca (mamy z nimi do czynienia zwłaszcza w rozdziale 7), dzięki czemu podziemny świat nabiera prawdziwej nieprzeniknionej głębi. To połączenie sprawia, że lektura Juniper Berry jest jednocześnie satysfakcjonująca i inspirująca – a to z kolei pozwala sięgnąć po tę książkę jeszcze raz… i jeszcze... 
Na osobną laurkę zasługują ilustracje, którymi opatrzył tekst Erwin Madrid. Są nowoczesne, oryginalne i pomysłowe (szczególnie jeśli chodzi o zabawy z perspektywą), a jednocześnie delikatne i rozbrajające. To samo tyczy się okładki, która od razu przyciąga wzrok i wysyła pozytywne sygnały ku radarom rasowych moli książkowych.                     
Niewątpliwie debiut amerykańskiego pisarza o swojsko brzmiącym nazwisku Kozlowsky jest wart uwagi – nie tylko tych, którzy lubują się mrocznych klimatach spod znaku Gaimana.
Być może nie dla wszystkich będzie objawieniem (aż trudno mi uwierzyć, że właśnie napisałam to, co napisałam;-)) ale urokowi tej historii po prostu trudno się oprzeć – niezależnie od wieku.

Wiedźma naczelna

Olga Gromyko
Wiedźma naczelna
tłum. Marina Makarevskaya
Fabryka Słów
Lublin 2011

Czasami – bardzo rzadko – zdarza mi się kupować książki dla ich okładek. Jest to zapewne mało chwalebne, gdyż czym innym jest edytorska wrażliwość estetyczna, która każe się pochylić z zachwytem nad pięknie wydaną pozycją, a czym innym kupowanie książki tylko dla jej urody – mimo że wszelkie znaki na niebie i ziemi wskazują, że tak poza tym, to chyba niekoniecznie… No więc kiedy już zdarza mi się ten rzadki napad lekkomyślności, zwykle chodzi o książkę Fabryki Słów. Efekty są… różne. A jako że obiecywałam, że będę polecać, a nie odradzać, napiszę o efekcie pozytywnym, ograniczając się do kilku jeno szpilek.
Otóż przyjemnie zaskoczyła mnie Wiedźma naczelna Olgi Gromyko. Tak, kupiłam ją ze względu na obiecującą okładkę, co więcej – wybrałam ją z całej serii dlatego, że inne okładki wiedźmiego cyklu podobały mi się już mniej. I proszę – tym razem moja estetyczna chciwość i niepoprawna rozrzutność nie zostały przykładnie ukarane, wręcz przeciwnie. Okazało się, że Wiedźma naczelna to bardzo przyjemna historia, opowiedziana z wyraźnym przymrużeniem oka i prawdziwie jędzowatą swadą (w pozytywnym tego słowa znaczeniu!).
Wolha Redna, zdolna adeptka szlachetnej sztuki magii, wyrusza na wyprawę (czy raczej włóczęgę) po lasach, siołach i dzikich ostępach, aby zdobyć materiały do pracy, gdyż zamierza zdobyć tytuł bakałarza trzeciego stopnia. Krótko mówiąc – szuka kłopotów. I dość szybko je znajduje, ku satysfakcji własnej i czytelników. Na początek będzie musiała się zmierzyć z tajemniczym duchem zakłócającym spokój zamku zamieszkiwanego przez rycerzy Białego Kruka. Zadanie to okazuje się niełatwe, zwłaszcza że cni rycerze niechętnym okiem patrzą na panoszącą się po twierdzy wiedźmę, a zamek Krucze Szpony kryje w sobie więcej tajemnic i niebezpieczeństw niż tylko ukryte przejścia, zapadnie i magicznie zapętlone schody. Zainteresowanie Wolhy wzbudza przede wszystkim założyciel zakonu, święty Fenduł, któremu najwyraźniej znudziło się wylegiwanie się w sarkofagu i wysłuchiwanie próśb pątników. Pusty grobowiec wskazuje na to, że świątobliwy nieboszczyk wyszedł rozprostować kości…
Kolejne rozdziały książki koncentrują się na poszczególnych przygodach Wolhy, tworząc miniopowiadania, ale wszystkie wątki w którymś momencie zaczynają się coraz ściślej ze sobą wiązać – by prowadzić ku ostatecznemu rozwiązaniu. Trudno mi właściwie ocenić kunsztowność tego ostatniego, ponieważ wcześniejszych części cyklu nie czytałam, w związku z czym, gdy wreszcie nastąpiła scena wielkiego rozpoznania i okazało się kto dlaczego nastaje na czyje życie i od kiedy oraz kto czego nie chciał ujawnić z uwagi na kogo – mogłam tylko pokiwać głową z niezbyt mądrą miną i mruknąć domyślnie: „Ahaa”. Co – trzeba zaznaczyć – wcale nie popsuło mi przyjemności dalszej lektury, gdyż cała rzecz kończy się ślubem. Przyznaję, że opis zaślubin Wolhy i Lena podobał mi się najbardziej ze wszystkiego, a nawet napełnił mnie uczuciem swoistej ulgi…;-)) Najwyraźniej ślubne obyczaje wampirów (czy wspominałam już, że ukochany Wolhy ma kły w rozmiarze XL?) mogą zaowocować niezłym ubawem, zwłaszcza jeśli dysponuje się gronem znajomych o niewybrednym poczuciu humoru.
Wiedźma naczelna wybornie sprawdziła się w roli sympatycznego czytadła do poduszki. Nie powiem, żeby rozwój akcji zapierał dech w piersiach, ale z przyjemnością rozpoczynałam kolejne rozdziały, a nawet niekiedy sama chichotałam wiedźmowato. Schemat zadziornej, złośliwej (taak, W.Rednej!) bohaterki, która każdemu musi krwi napsuć, nie jest niczym nowym, ale tu został rozegrany w niezłym stylu, z odpowiednią dawką autoironii (bo tak naprawdę Wolha jest całkiem miła i czytelnik bez żadnych rozterek moralnych może spokojnie stać po jej stronie w dowolnym konflikcie). Nieodparcie nasuwa mi się tu porównanie z inną bohaterką, przypadkowo również z książki FabrycznoSłownej, przypadkowo również z fajną okładką;-) Flossia Naren jest także typem złośliwej, wyrachowanej zołzy, ale w tej roli wypada o wiele mniej przekonująco niż Wolha. Być może jest to wina narracji pierwszoosobowej w Magu niezależnym – głos oddano samej Flossii, która gada, gada i gada o tym, jaka to jest okropna i wredna, a rzadko robi coś interesującego, by te przechwałki potwierdzić. Szczerze mówiąc, nie udało mi się dobrnąć do końca tej lektury i bardzo byłam zawiedziona – bo przecież okładka taka ładna była! Ale niestety środek okazał się dość miałki (już na samym początku mocno nastraszyły mnie takie zwroty i wyrażenia jak „raczyłam otworzyć usta” i „mój donośny głos” – ona tu nie żartowała…).
Podsumowując, nie miałabym nic przeciwko ponownemu spotkaniu z Wolhą Redną – zwłaszcza jeśli niezła treść opakowana będzie w przystojną okładkę…