niedziela, 29 stycznia 2012

Zajazd Jerozolima - Martha Grimes





Martha Grimes
Zajazd Jerozolima
WAB, Mroczna Seria
Warszawa 2011
tłum. Grzegorz Sowula


Zdarza się, że spotykając kogoś przypadkowo, mamy dziwne wrażenie, że znamy tę osobę od dawna. Wystarczy tylko uśmiech i kilka słów, żeby poczuć silną więź – mogłoby się wydawać, że oboje tylko udajemy, że się nie znamy, jakby to była jakaś gra. W taki sposób – od nagłego impulsu, nieoczekiwanego przypływu sympatii – zaczyna się wiele przyjaźni.
Coś takiego przydarzyło się również nadinspektorowi Jury’emu, kiedy spacerował na cmentarzu w Washington (hrabstwo Tyne and Wear) i właśnie użalał się nad sobą. Że sam, a Święta idą. Że pada śnieg zmieszany z deszczem. Że wróble się dziobią do krwi. Szło mu coraz lepiej, ale właśnie wtedy zobaczył stojącą nieruchomo przy jakimś nagrobku kobietę, która go zaintrygowała. Otaczała ją odpowiednio gęsta aura smutku, żeby Jury uznał, że jemu samemu nieoczekiwanie poprawia się humor. Zamieniają kilka słów i nieznajomej kobiecie nagle robi się słabo – jakby na zawołanie. Jury ma okazję wykazać się rycerskimi zaletami i już niedługo zasiada w wynajmowanym przez nią (czyli Helen Minton) domu przy szklaneczce whisky. Bez wątpienia coś między nimi iskrzy i nasz bohater z radosnym zdumieniem zdaje sobie sprawę, że w towarzystwie Helen nie plącze mu się język i swobodna rozmowa przychodzi mu bez trudu (nie to co z kapryśną Vivian Rivington, czy emocjonalnie nieuchwytną Jenny). Helen jest piękna, miła, w odpowiednim wieku i najwyraźniej nie miałaby nic przeciwko temu, żeby przystojny przedstawiciel Scotland Yardu spróbował odpędzić dręczące ją czarne myśli. Umawiają się na następny dzień.
To naprawdę straszny pech, że Helen ginie już w rozdziale drugim.
Na początku nic nie wskazuje na to, że z jej śmiercią było coś nie tak. Tylko Jury uznał, że to jest mocno nie w porządku – bo poczuł się, jakby ukradziono mu obiecany prezent gwiazdkowy. Rozpoczyna dyskretne śledztwo, dowiadując się coraz więcej o Helen. Okazuje się, że ona również bawiła się w detektywa i starała się coś odkryć, wypytując cierpliwie nieszkodliwe starsze panie, miejscowego księdza i ludzi w pubach. A komuś się to bardzo nie spodobało.
Przedstawiciele miejscowej policji, czyli sierżant Cullen i posterunkowy Trimm, patrzą na udział Jury’ego w tej sprawie równie nieprzychylnie co starszy nadinspektor Racer, jego wredny szef. Kiedy jednak wyniki sekcji zwłok wykazują, że Helen została otruta, nikt nie może zaprzeczyć, że w tej sprawie pomoc Jury’ego się przyda.
Mawia się, że policjanci nie miewają wakacji. Najwyraźniej spokojne Święta również zdarzają się im nieczęsto.
Jeśli ktoś szuka w Zajeździe Jerozolima radosnego świątecznego klimatu i podnoszących na duchu opisów ciepła domowego ogniska, oplecionego kolorowymi lampkami, zawiedzie się równie srodze, co cioteczka Agatha, domagająca się, żeby ktoś upiekł jej bożonarodzeniową gęś. Jeżeli natomiast ktoś ma ochotę na świetny kryminał, przyprawiony goryczką i ciemnym ale, dobrze trafił.
Oczywiście w toku opowieści pojawi się Melrose Plant, któremu na dodatek nie uda się tym razem przechytrzyć Agathy, a więc i nią będziemy mogli się nacieszyć. Okaże się między innymi, że obserwowanie ciotki Planta przy grze w karty jest jeszcze bardziej poruszające niż widok Agathy zajadającej się babeczkami. Naprawdę. Poza tym wróci do nas Vivian, tym razem w nieco bardziej zadziornej wersji – niczym jenot, który usiłuje sobie wyrobić pozwolenie na posiadanie broni palnej. Moim ulubionym bohaterem stała się jednak nowa postać: sierżant Roy Cullen, gorący wielbiciel żucia kilku listków gumy jednocześnie i  przeciwnik panów i magnatów. Jak można się domyślić, będzie miał niezły orzech do zgryzienia, kiedy napotka Melrose’a Planta.
W jednym z wywiadów Martha Grimes zdradziła, że często sama długo nie wie, kto zabił. Pisząc, oddaje głos swoim postaciom, i w końcu, jak mówi, coś zaczyna się z tego tworzyć, intryga sama wynika z ich rozmów, gestów, zachowań. Jest to dosyć niezwykła taktyka, która zapewne sprawia, że sama autorka świetnie się bawi przy pracy i może bardziej swobodnie rozwijać poszczególne wątki, zwodząc i siebie, i czytelnika. Jeśli jednak spojrzeć na to z drugiej strony, czytelnikowi również rozwiązanie powinno w którymś momencie zacząć się samo nasuwać. A tego przecież nie chcemy;-) Przyznam, że tym razem udało mi się domyślić, kto zabił – i jestem z siebie strasznie dumna. Nie wiedziałam dlaczego i jak, ale byłam pewna kto od połowy książki. Co wcale nie odebrało mi przyjemności lektury, ponieważ pytanie dlaczego jest oczywiście o wiele bardziej frapujące – ostatnie rozdziały przynoszą wiele nieoczekiwanych rewelacji.
Gdybym miała oceniać Zajazd Jerozolima na tle wcześniejszych czterech tomów, to podobał mi się o wiele bardziej niż Pod Zawianym Kaczorem, ale jednak mniej niż Pod Anodynowym Naszyjnikiem, który pozostaje moim numerem jeden i perełką wśród perełek. W tomie piątym Martha Grimes niezaprzeczalnie trzyma poziom: Melrose jest cudownie ironiczny, Jury niezmiennie czarujący, cioteczka Agatha niepoprawna – a intryga przyjemnie zagmatwana. Brakowało mi trochę silnych postaci na drugim planie: Beatrice Sleight, lady St. Leger czy państwo Seaingham jakoś do mnie nie przemawiali, natomiast plan trzeci prezentował się naprawdę wybornie: mój ulubiony sierżant Cullen (szczególnie ujęła mnie scena z odbieraniem płaszczy), stara panna Dunsany o błękitnych oczach, rudowłosa Nell Pond – już dla samych opisów tych postaci warto sięgnąć po tę książkę. Martha Grimes ma niezwykły dar celnego portretowania swoich bohaterów: jednym zdaniem potrafi wzbudzić w czytelniku gorącą sympatię lub wywołać pobłażliwie ironiczny uśmieszek. Jej zamiłowanie do detali i ulotnych wrażeń jest na pewno jednym z wyznaczników tej mocnej, wyrazistej i smakowitej prozy.
Zdecydowanie nie zawiodłam się na Zajeździe Jerozolima i niecierpliwie czekam na tom szósty – Help the Poor Struggler.               

Okiem edytora: bardzo spodobał mi się świąteczny akcent – subtelne srebro na okładce. Naprawdę patrzę z wielką przyjemnością na tomy tej serii stojące na mojej półce.
Okiem redaktora: wszystko pięknie, ale chyba pod koniec rozdziału dwudziestego szóstego komuś przydarzyła się mała drzemka. Bardzo podobały mi się przypisy i próba oddania akcentu z Północy.

czwartek, 26 stycznia 2012

Sędzia Di i chiński gwóźdź - Robert van Gulik

Robert van Gulik
Sędzia Di i chiński gwóźdź 
PIW
Warszawa 2006
tłum. Ewa Westwalewicz-Mogilska


Czy znacie jakiegoś słynnego chińskiego detektywa? Jeśli nie, warto zawrzeć znajomość z okręgowym sędzią pokoju Di Ren Jie. Podczas pobytu w Bei Zhou, miasta położonego na północy, które niegdyś widziało wiele krwawych starć z Tatarami, musi on rozwiązać zagadkę tajemniczych zbrodni – zamordowano żonę antykwariusza, odcinając jej głowę, oraz  powszechnie szanowanego mistrza szlachetnej sztuki walki na pięści. Ten ostatni zginął w niezwykle interesujący sposób – do jego herbaty ktoś wrzucił zatruty kwiat jaśminu… W jaki sposób te morderstwa łączą się ze sobą? Co usiłował przekazać umierający pięściarz, zostawiając niedokończoną układankę tangram? Czy te zbrodnie mają coś wspólnego z tajemniczym zaginięciem panny Liao, którą ostatnio widziano jak przyglądała się na targu Tatarowi tańczącemu z tresowanym niedźwiedziem? I czym właściwie jest ów słynny chiński gwóźdź?
Sędzia Di natrafia na ślady kolejnych zbrodni popełnionych w przeszłości – ich rozwiązanie może mu pomóc w udowodnieniu winy mordercy (lub mordercom) żony antykwariusza i słynnego pięściarza. Jednakże aby dokonać niezbędnej do tego ekshumacji zwłok, będzie musiał położyć na szali swoje własne życie – sędzia pokoju podlegał starej chińskiej zasadzie fan-tso („odwrócona kara”), zgodnie z którą w razie popełnienia błędu, zostałby poddany karze, jakiej sam żądał dla oskarżonego. I Sędzia Di popełnia błąd – na oczach całego Bei Zhou. Kiedy wydaje się, że jego losy są przesądzone, z pomocą przychodzi mu nieoczekiwany sojusznik…
Sędzia Di Ren Jie, znany z powodu swojej popularności po prostu jako Sędzia Di, żył w Chinach w VII wieku n.e., za czasów panowania dynastii Tang. Osiągnięcia tego starożytnego detektywa postanowił przybliżyć współczesnym miłośnikom kryminałów wybitny holenderski sinolog Robert van Gulik, który stworzył serię książek o Sędzim Di. Autor bazował na tradycyjnych przekazach o słynnym urzędniku, ale sam wymyślił większość opisywanych przez siebie przypadków. Co z tego wynikło? Czy zagadki, które rozwiązywał Sędzia Di mogą być rzeczywiście interesujące dla kogoś, kto nie posiada rozległej wiedzy o starożytnych Chinach? Tak! Zdecydowanie tak!
Po książkę Sędzia Di i chiński gwóźdź sięgnęłam z zaciekawieniem i bez żadnych uprzedzeń – dopiero potem przyszło mi do głowy, że chyba powinnam była oczekiwać rozwlekłych poetyckich opisów, które miałyby budować „chińską atmosferę”, albo pełnych patosu przemów zamiast normalnych dialogów. Otóż niczego takiego w książkach Roberta van Gulika nie ma. Byłam naprawdę zdumiona szybkim tempem akcji i stopniem skomplikowania spraw, którymi zajmował się Sędzia Di. Gdyby dołożyć do tego bardzo barwny, stylizowany przesadnie język, całość zapewne okazałaby się niestrawna. Na szczęście autor postawił na szlachetną prostotę. Chociaż co krok natykamy się na grzecznościowe, tradycyjne formułki rozpoczynające każdą bardziej oficjalną wypowiedź, a podczas posiedzeń sądu postaci przemawiają w sposób podniosły, jest to ze wszech miar uzasadnione w danym kontekście. Ciekawostki pozwalające czytelnikowi lepiej poznać Chiny czasów dynastii Tang zostały bardzo umiejętnie rozsiane w tekście tak, że nie przesłaniają właściwego charakteru tej książki, która jest po prostu wciągającym, dobrym kryminałem. Robert van Gulik wykonał wspaniałą pracę – naprawdę aż trudno uwierzyć, że naukowiec zdołał się oprzeć pokusie zarzucenia czytelnika wiadomościami o starożytnych Chinach.
Wydarzenia w książce van Gulika następują po sobie tak szybko, że jeśli chcemy rozwiązywać zagadki razem z Sędzią Di, musimy od razu wziąć się do roboty. Istotne wskazówki znajdują się niemal na każdej stronie i wszystkie zostaną prędzej czy później wykorzystane przez naszego detektywa niczym elementy wielkiej układanki.
W Posłowiu autora wyczytałam, że tom Sędzia Di i chiński gwóźdź jest nietypową częścią serii, ponieważ zostaje tu ukazane bardziej ludzkie oblicze wielkiego detektywa – widzimy go w trudnych, wyczerpujących emocjonalnie sytuacjach, niepewnego, a nawet bliskiego rozpaczy. Podobno w dwóch wcześniejszych tomach, których jeszcze nie czytałam (Sędzia Di i nawiedzony klasztor, Sędzia Di i parawan z laki), widzimy Sędziego przede wszystkim jako zwycięskiego i nieomylnego detektywa-wirtuoza. Poza tym w tomie trzecim autor – na życzenie czytelników – postarał się, aby w treści książki oraz w życiu głównego bohatera większą rolę odgrywały przedstawicielki płci pięknej. Wydaje mi się to słuszne i chwalebne;-) Bardzo spodobała mi się postać pani Kuo, żony aptekarza. Muszę jednak przyznać, że nie potrafiłam do końca zachować powagi i oddać honorów czcigodnym chińskim tradycjom i kiedy przeczytałam, że Sędzia Di na początku wzbraniał się przed poślubieniem swojej trzeciej żony, ale uległ w końcu namowom drugiej żony, uznając, że będzie miło, kiedy we czwórkę wieczorami będą mogli zagrać w domino, po prostu ryknęłam śmiechem. Na szczęście van Gulik przedstawił kilka modelów chińskich rodzin (jeden z bohaterów miał osiem żon!) i nie wszystkie z nich okazały się tak idyllicznie doskonałe.
Jedyne, co mi przeszkadzało na początku w lekturze książki, to wielość chińskich nazwisk do zapamiętania – który to był Ma Joong, Chiao Tai, Lan Tao-kuei, a który Chu Ta-yuan (na początku jest lista osób, ale to niewiele pomaga, tak czy inaczej trzeba się ich nauczyć). Oczywiście jest to niezłe ćwiczenie dla pamięci, ale wymaga nieco skupienia. Poza tym Sędziego Di i chiński gwóźdź czytało mi się naprawdę świetnie. 
I jeszcze – ciekawostka na koniec: czytelnikowi pozostawiono rozwiązanie ostatniej zagadki, której należy szukać na początku. Nic więcej nie powiem;-))      

Okiem edytora: bardzo podoba mi się to wydanie i konsekwentnie zachowana szata graficzna wszystkich tomów.  
Okiem redaktora: na końcu książki znajdują się obszerne objaśnienia autora oraz kilka słów od wydawcy - dla tych, którzy po tym, jak emocje już opadną, chcą się dowiedzieć więcej. To bardzo miłe :-) 
Tekst został przygotowany bardzo starannie.

środa, 25 stycznia 2012

Pod Huncwotem - Martha Grimes

Martha Grimes
Pod Huncwotem
Warszawa 2008
WAB, Mroczna Seria
tłum. Agnieszka Andrzejewska

Moja gospodyni, jak pani się miewa?
Co z czystą Cicely, gdzie Prue się podziewa?
Gdzież jest ta wdowa, co mieszkała na dole?
Gdzie chłopiec stajenny, co śpiewał w stodole?

Ach, sir, niech ja umrę lub niech pójdę siedzieć,
Jeśli wiem, na które z pytań najpierw odpowiedzieć.
Od kiedyś wyjechał, wszystko się zmieniło:
Prue dobrym ludziom dziecię podrzuciła,
Stajenny dawno wisi, za mąż wyszła wdowa,
Cicely z sakwą gościa uciekła bez słowa.

Zwykle czytamy motto przydane książce przez autora dość nieuważnie i zapominamy o nim już na następnej stronie, kiedy zaczynamy czytać właściwą treść. Mnie się tym razem ten chwalebny wyczyn nie udał i te dwie zwrotki autorstwa Matthew Priora (bardzo ciekawa postać, swoją drogą) ciągle chodziły mi po głowie podczas lektury pierwszego tomu z serii o Richardzie Jurym, tak jakby ktoś wygrywał ten rytm na cymbałkach. Na pewno wśród rozmaitych rozgałęzień nauk o literaturze znajdzie się jakaś mottologia;-) (albo może wśród kłączy językoznawstwa – w końcu problemem pseudonimów przybieranych przez pisarzy zajmuje się onomastyka) i według mnie motto Pod Huncwotem należałoby skrupulatnie przebadać pod kątem idealnej przystawalności do treści książki.
Naprawdę trudno uwierzyć, że pierwszy tom serii o Jurym jest debiutem Marthy Grimes – postaci, klimat i intryga są tu już dopracowane w najdrobniejszych szczegółach. To tutaj po raz pierwszy spotykamy Melrose’a Planta i jego nieznośną cioteczkę Agathę, wiecznie pociągającego nosem Wigginsa, Vivian Rivington – i oczywiście Richarda Jury’ego. Dowiemy się też sporo o angielskich pubach i ich specyficznym nazewnictwie – co w kontekście tytułów kolejnych tomów z tej serii jest dosyć ważne, a przede wszystkim naprawdę ciekawe.
Bardzo podoba mi się, że Martha Grimes od samego początku nie żałuje sobie trupów i spektakularnych morderstw: najpierw tajemniczy morderca zostawia ciało pierwszej ofiary z głową w beczce piwa w piwnicy pubu „Pod Huncwotem”, potem zawiesza drugiego trupa na belce przy szyldzie pubu „Pod Jackiem i Młotem”, a następnie udaje się do pubu „Pod Łabędziem”…  A to jeszcze nie wszystko – możemy się spodziewać prawdziwego wysypu interesujących trupów. Zwykle nie jestem aż tak krwiożercza, ale tym razem ten urodzaj wydawał mi się uzasadniony. 
Jak to w książkach Marthy Grimes bywa, kolejne postaci są wprowadzane na rozmaite sposoby – o niektórych możemy sobie dość szybko wyrobić zdanie (co nie znaczy, że będziemy mieć rację, oczywiście), zaś inni przez dłuższy czas pozostają jakby niedookreśleni i na koniec możemy spodziewać się niespodzianek. Najbardziej tajemnicza jest na pewno Vivian Rivington – jej motywacje, wybory i cele wydają się nie do końca znane nawet jej samej. Oczywiście solidarnie z Jurym od razu poczułam do niej sympatię, nie zważając na konsekwencje takich słabości do danej postaci.
Już w pierwszym tomie serii pojawia się stale występujący motyw dzieci – tym razem mamy ich aż dwójkę, w tym jedno pozostaje do końca bezimienne. Bardzo mi się podoba ten znak firmowy Marthy Grimes, a to, że Jury lubi dzieci i umie się z nimi dogadać, jeszcze bardziej mnie utwierdza w życzliwości dla niego.
Jedynym mankamentem Huncwota (tak na marginesie, strasznie mi się podoba przekład tytułu oryginalnego: The Man with a Load of Mischief!) jest to, że można się domyślić, kto zabił. Nie mówię, że domyśli się każdy czytelnik i to już po pierwszych kliku rozdziałach, ale ogólnie da się to zrobić. Na pewno warto spróbować! :-)    

Pod Anodynowym Naszyjnikiem - Martha Grimes





Martha Grimes
Pod Anodynowym Naszyjnikiem
Warszawa 2009
WAB, Mroczna Seria
tłum. Anna Bartkowicz



Solennie obiecywałam sobie, że w każdym kryminale z serii o Richardzie Jurym znajdę jedną rzecz, która mi się nie podoba. Tym razem się nie udało.

Inspektor Jury w brutalny sposób zostaje pozbawiony przyjemności odwiedzenia Melrose’a Planta w Ardry End i oddelegowany do sprawy morderstwa w Littlebourne, Hertfordshire. Jego niezniszczalny, niezawodny, nieznośny zwierzchnik, nadinspektor Racer, zaszczyca go telefonem kwadrans po siódmej w sobotę rano i żąda, żeby Jury natychmiast znalazł mu w owej mieścinie trupa i mordercę. Otóż niejaka panna Craigie przed sklepem w Littlebourne zauważyła, że jakiś piesek niesie w pysku ludzki palec… Czy to pewno morderstwo? – pyta bardzo rozsądnie Jury. No właśnie. My wiemy już od czasów van Dine’a, że morderstwo nam się należy, a im bardziej trup zwłokowaty, tym lepiej  (zasada nr 7: There simply must be a corpse in a detective novel, and the deader the corpse the better. No lesser crime than murder will suffice. Three hundred pages is far too much pother for a crime other than murder. After all, the reader's trouble and expenditure of energy must be rewarded), ale przecież Racer nie zdaje sobie sprawy, że jest bohaterem powieści detektywistycznej (chociaż… kto wie?;-)) Wszak dużo łatwiej o odcięte palce (zwłaszcza na terenach wiejskich) niż całe trupy, choćby i rozczłonkowane. Dlaczego niby miałoby to być morderstwo? „Posłuchajcie mnie uważnie, to wam powiem. […] Życie policjanta jest ciężkie” mówi Racer. Czyli: weź nie marudź, Jury, tylko jazda mi po tego trupa. Co najbardziej irytujące – Racer ma rację.
Jury udaje się chcąc, niechcąc do Littlebourne i już wkrótce poznaje dość ekscentrycznych mieszkańców tego miasteczka, między innymi roztrzepaną pisarkę kryminałów Polly Praed, nieznośną rodzinkę Bodenheimów (miejscowych snobów), dziesięcioletnią Emily Louise Park, dziewczynkę, która dobrze wie, czego chce od życia, Ernestine i Augustę Craigie, dwie stare panny (powiedzmy, szczególna wersja sióstr rozważnej i romantycznej;-)) i piękną Ramonę Wey. Pojawia się też wreszcie trup, czy raczej reszta trupa: w pobliskim lesie zostaje odnalezione ciało niejakiej Cory Binns. A na koniec przyjeżdża Melrose Plant.
Richard Jury rozpoczyna śledztwo i dość szybko zdaje sobie sprawę, że znalezienie mordercy nie będzie łatwe. Czy zabójstwo Cory Binns ma coś wspólnego z atakiem na Katie O’Brien, którą ktoś napadł na stacji londyńskiego metra, lub z tajemnicznymi anonimami, jakie otrzymali niektórzy mieszkańcy Littlebourne? A może kluczem do rozwiązania tej sprawy jest zaginiony klejnot lady Kennington? Richard Jury i tym razem nie zawiedzie! 
Co stanowi o tym, że kryminał jest naprawdę dobry? To pytanie zadawałam sobie przez cały czas, gdy czytałam Pod Anodynowym Naszyjnikiem. Jeśli wyznacznikami są przede wszystkim świetnie naszkicowani bohaterowie, sprytna intryga o zaskakującym rozwiązaniu, oryginalny styl, odpowiednio odmierzone proporcje ironii, melancholii i dramatyzmu, to trzeci tom serii o Richardzie Jurym jest kryminałem idealnym.
Jestem teraz po lekturze czterech części serii i wydaje mi się, że właśnie w Anodynowym Naszyjniku autorce udało się stworzyć najciekawszą galerię postaci. Sama już nie wiem, czy bardziej podoba mi się złośliwy opis rodziny Bodenheimów czy przewrotne przedstawienie sympatycznej Polly Praed. Chyba jednak opowiem się po stronie tego ostatniego, bo naprawdę ubawiły mnie moje własne reakcje. Na początku wyobraziłam sobie, że Polly jako lekko zbzikowana autorka kryminałów jest kimś w rodzaju Adriany Oliver znanej z książek Agathy Christie (która zawsze mnie lekko przerażała, niczym nielubiana ciotka pojawiająca się niepodziewanie w drzwiach mieszkania)  – i dopiero w momencie, gdy Melrose poczuł się nią oczarowany, zrozumiałam, ile ta niepozorna okularnica ma w sobie uroku i bezpretensjonalnego wdzięku. Bardzo spodobało mi się również małżeństwo Ashleya i Białej Ellie – po zawarciu tej znajomości już nigdy nie spojrzycie na smażone ziemniaczki tak jak kiedyś;-)
Przyznaję, że do końca nie domyślałam się, kto jest mordercą – a naprawdę próbowałam. Wiedziałam, że nie będzie łatwo, więc postanowiłam, że przynajmniej odgadnę płeć mordercy. No i wiecie co? Martha Grimes znowu wpuściła mnie w maliny aż miło!
Bywa tak, że kryminał posiada wszelkie niezbędne składniki świetnej książki, ale gdy je dodać do siebie, efekt mimo wszystko nie zwala z nóg. A Pod Anodynowym Naszyjnikiem ma w sobie to COŚ. Trudno to coś zdefiniować, bo chodzi po prostu o talent Marthy Grimes i jej niepowtarzalny styl, ale na pewno składa się na nie osobowość głównego bohatera (tym razem wczytałam się uważniej w opisy i dowiedziałam się, że Richard Jury jest „bardzo przystojny”, a Melrose Plant „niemal przystojny” – czyżby to był najważniejszy powód, dla którego moja sympatia zawsze będzie po stronie tego pierwszego? No nie może być!;-))  oraz charakterystyczna nierytmiczność prozy Grimes. Akcja jej książek toczy się w angielskich wioskach, angielskich miastach i miasteczkach, angielskich pubach, angielskich kawiarniach i angielskich posiadłościach – autorka wkracza świadomie w mityczną przestrzeń typowo angielskiego kryminału z tzw. złotego okresu, ale nigdy nie popada w banalne naśladownictwo klasyków powieści detektywistycznej ani nie nadużywa ostrza parodii i autoironii. Martha Grimes gra ze stereotypami „angielskości” w sposób bardzo subtelny, nigdy nie przekraczając granicy dobrego smaku. Myślę, że przychodzi jej to łatwiej dlatego, że sama nie pochodzi z Anglii, a z odpowiedniego oddalenia pewne rzeczy można lepiej uchwycić i zręczniej przedstawić. To trochę tak, jakby autorka brzdąkała jakąś popularną melodię, której słuchamy z lekkim pobłażaniem, ale i prawdziwą przyjemnością (tak, tak, te straszne zbrodnie w cichych angielskich wioskach). A potem – kiedy już wiemy, jaki powinien być następny akord – nagle zmienia rytm i z kpiącym uśmieszkiem przedstawia swoją własną, oryginalną opowieść. A my możemy się tylko zaśmiać i podążyć za nią z nowym zainteresowaniem, wyczekując kolejnych atrakcji.
Z tą potraktowaną z odpowiednim dystansem, nierytmiczną „angielskością” współgra nastrój melancholii, którym podszyte są zabawne i dość lekkie książki Marthy Grimes. Autorka nie stara się za wszelką cenę zrobić z inspektora Jury smutasa, rozważającego w nieskończoność udręki samotności czy tragedie egzystencji – i całe szczęście. Jego refleksje bywają niewesołe, ale na pewno nie są przytłaczająco ponure. Przed popadaniem w nadmierne tragizowanie ratuje te książki subtelność przedstawienia atmosfery nostalgii otaczającej Jury’ego. Jego relacje z innymi – te ważne i szczególne – pełne są niedopowiedzeń, milczenia i nieokreślonego oczekiwania. Dlaczego tak niespodziewanie i mocno przywiązał się do Jenny Kennington? Nie wiadomo. Ale ja – tak jak i Jury – wiążę z tym pewne nadzieje :-)
Podsumowując, Pod Anodynowym Naszyjnikiem to perełka wśród perełek, i dokładnie to, co tygryski lubią najbardziej. Jeśli ktoś dotąd nie przekonał się do książek Marthy Grimes, powinien sięgnąć właśnie po ten tom - i zakochać się bez reszty :-)

Felix, Net i Nika oraz Pałac Snów - Rafał Kosik


Felix, Net i Nika oraz Pałac Snów
Rafał Kosik
Warszawa 2006
Powergraph

Zastanawialiście się kiedyś, skąd biorą się sny? Lepiej się nie zastanawiajcie.
Oto nad Warszawą unosi się kamienny, ponury Pałac Snów. Nie każdy może go zobaczyć, a ci, którzy mogą, żałują tego. Jak się tam dostać? Można pojechać czarną karetą, starożytnym tramwajem, żaglowcem-widmo – czym tylko sobie zamarzysz. Coraz więcej warszawiaków wbrew swojej woli odwiedza Pałac Snów: są porywani i zamieniani w niewolników. Ale czy trzeba się tym martwić, skoro to tylko sen? Przecież w końcu się obudzą. Prawda?   
Zagadkę tajemniczej epidemii senności w Warszawie rozwiązać może tylko superpaczka czyli Felix, Net i Nika. Dobrze wie o tym Zegarmistrz, zamieszkujący Dom Snerów, niezwykłą kamienicę mieszczącą się (zwykle) przy ulicy Sennej – i zleca trójce przyjaciół ni mniej ni więcej tylko uratowanie mieszkańców miasta. Felix, Net i Nika nie do końca ufają Zegarmistrzowi, ale nie mają wyjścia: wśród „zakładników” Pałacu Snów znajduje się osoba bardzo bliska jednemu z nich… Superpaczka postanawia przedostać się do Pałacu, jednak okazuje się to trudniejsze, niż myśleli – bo jak można zapanować nad snem?
Kolejny tom przygód Felixa, Neta i Niki na pewno nie zawiedzie miłośników serii Rafała Kosika. Będzie zabawnie, tajemniczo i trochę strasznie. Zdecydowanie najbardziej zainteresowała mnie w tej książce przestrzeń, która – jak to w snach bywa – zmieniała się z minuty na minuty i z akapitu na akapit, dostosowując się do sennej wyobraźni bohaterów. Autor bardzo ciekawie wykorzystał fakt, że w snach wszystko jest możliwe, wszystko, na co starcza nam właśnie wyobraźni i twórczego rozmachu. A ostatecznie okaże się, że w przestrzeni snu tak naprawdę walczymy tylko ze sobą – to dlatego tak trudno wygrać… Na szczęście Felix, Net i Nika świetnie opanowali zasady pracy zespołowej!
Również na planie „zwykłym” sporo się dzieje – w gimnazjum imienia prof. Stefana Kuszmińskiego pojawi się dwóch nowych uczniów, Gilbert i Gerald, i jeden z nich bardzo namiesza w przyjacielskim związku Neta i Niki. Dojdzie do rękoczynów. A właściwie jednego rękoczynu. Jakby tego było mało, odbywają się wybory na przewodniczącego samorządu szkolnego i Felix z zaskoczeniem odkrywa, że najwyraźniej on również ubiega się o tę zaszczytną godność i trudno będzie to odkręcić. Nie udaje mu się natomiast zauważyć, że pewna nieśmiała uczennica uparcie wpatruje się w niego z uwielbieniem… W tej szkole trzeba nieustannie zachowywać czujność i nie należy pozwalać sobie na przysypianie: można się nagle obudzić na lekcji biologii progresywnej i stanąć oko w oko z krzewem parówkowym lub bekonią.
Serie mają to do siebie, że zakładają powtarzalność pewnych motywów i schematów; Kosikowi udaje się rozegrać to z dużym wdziękiem i muszę przyznać, że po przeczytaniu dwóch tomów w trzecim niecierpliwie wyczekiwałam moich ulubionych miejsc i postaci. Przyjaciele i tym razem odwiedzą Instytut Badań Nadzwyczajnych, gdzie spotkają Konpopoza (który powróci w wielkim stylu w Buncie maszyn) oraz zwiedzą archowum (czyli archiwum, gdzie chowa się rzeczy niebezpiecznie, kłopotliwe lub po prostu zbyt dziwaczne nawet jak na standardy Instytutu).

Niewiele łatek można przypiąć tej coraz bardziej popularnej serii dla młodzieży – wyraziści bohaterowie, wyszukane i solidnie przemyślane intrygi, zabawne dialogi, gry słowne, zmyślne nowinki techniczne i nieskończona ilość oryginalnych, niebanalnych pomysłów. Język jest bardzo przystępny, chwilami może nawet zbyt prosty, ale to się na pewno przekłada na świetny odbiór wśród młodzieży – no i tylna okładka podczas czytania zbliża się w tempie TGV;-)) Czasami łapię się na tym, że tak daję się wciągnąć przygodom Felixa, Neta i Niki, że nawet nie zwracam uwagi na to, czy realizacja kolejnego fantastycznego pomysłu autora faktycznie pozostaje spójna i logiczna. Łykam jak ogłupiała gęś;-)) Takie mam zaufanie do Kosika, o!   


Mała ściąga dla tych, którzy dotąd nie spotkali się z serią FNiN
Felix jest zdolnym wynalazcą, który pasjonuje się robotami. Zawsze gotowy na wszelkie ewentualności, ma w pogotowiu plan B, C oraz niezawodny „Coś Się Wymyśli”, a także kieszenie pełne rozmaitych cudów techniki, niedostępnych dla przeciętnego gimnazjalisty.
Net to wybitny informatyk, zakochany z wzajemnością w Nice. Roztrzepany, gadatliwy i dowcipny, dusza towarzystwa. Nie jest tak odważny jak Felix, ale lojalnie podąża za przyjaciółmi w paszczę kolejnych niesamowitych niebezpieczeństw.
Nika obdarzona jest nie do końca dającymi się wyjaśnić „mocami”, przede wszystkim zdolnością do telekinezy oraz nadzwyczajną intuicją. Podczas gdy Net i Felix usiłują rozwiązać każdy problem przy pomocy logicznego myślenia, Nika potrafi wyczuwać sedno sprawy. Jej rodzice nie żyją, a ona mieszka sama w półtorapokojowym mieszkanku, skutecznie unikając ujawnienia swojej sytuacji z obawy przed przymusową przeprowadzką do domu dziecka.
Felix, Net i Nika superpaczkę, która nieustannie wpada na trop tajemniczych zdarzeń, spisków lub intryg; nasi młodzi gimnazjaliści rozwiązują je dzięki swoim zdolnościom oraz łączącej ich przyjaźni. Co ciekawe, owe zagadkowe zdarzenia zwykle mają charakter jednocześnie technologiczny, informatyczny i paranormalny. Słowem – czytelnicy serii FNiN nie nudzą się ani przez chwilę!
Wszystkie tomy ozdobione są ilustracjami autora i bardzo interesującymi kolażami umieszczonymi po wewnętrznych stronach okładek. Muszę powiedzieć, że odczuwam patriotyczną dumę za każdym razem, kiedy biorę do ręki jakąś książkę Rafała Kosika – naprawdę mamy się czym pochwalić.  

Moja recenzja tomu Bunt Maszyn na Ryms.pl
Czytajcie Rymsa! Pijcie tylko naturalną lemoniadę! ;-)