czwartek, 14 listopada 2013

Wyniki konkursu z C.S. Lewisem

Zestawy książek wygrywają:

Adrian Kyć
Karriba

Gratuluję! :-))

Proszę o przesłanie adresu do wysyłki na sasza.hady@gmail.com

poniedziałek, 4 listopada 2013

Konkurs z C.S. Lewisem



Ostatnio więcej u mnie konkursów niż recenzji, ale chyba nikomu to nie przeszkadza, prawda? ;-) 

Tym razem do wygrania dwa zestawy książek:

1) "Mroczna wieża" C.S. Lewisa + "Kryminalny Wrocław. Mroczne przechadzki po mieście" M.Guzowskiej, A. Krawczyk, A. Michalewskiej 

2) "Mroczna wieża" C.S. Lewisa + "Ochronka Anioła Stróża" Pawła Jaszczuka 

Aby wziąć udział w konkursie, wystarczy do 12 listopada wpisać poniżej komentarz z informacją, który zestaw chce się otrzymać i dlaczego ten ;-) Zwycięzcy zostaną wyłonieni drogą uczciwego losowania. 

Ułomna ręka sprawiedliwości - P.D. James

P.D. James
Ułomna ręka sprawiedliwości
tłum. Barbara Cendrowska
Warszawa 2012
Buchmann

Stworzyłam kiedyś roboczą teorię, że najlepsze kryminały P.D. James to te najkrótsze (Zakryjcie jej twarz, Z nienaturalnych przyczyn), natomiast te dłuższe wypadają zwykle słabo. Jednak po lekturze Czarnej Wieży, Zmysłu zabijania i Ułomnej ręki sprawiedliwości muszę stwierdzić, że jednak nie ma tu żadnej wyraźnej reguły – ta ostatnia książka, zdecydowanie najobszerniejsza z nich, okazała się najlepsza i najbardziej wciągająca.

Atrakcyjna i odnosząca sukcesy pani mecenas, Venetia Aldridge, radczyni JKM, zostaje znaleziona w swoim gabinecie martwa i prześmiewczo przystrojona w tradycyjną perukę. Jednak zanim to się wydarzy, mamy okazję zaobserwować Venetię w działaniu, poznać jej charakter, motywy postępowania i poglądy. Wydaje mi się, że kryminały, w których ofiara zostaje najpierw „przedstawiona” czytelnikowi,  czyta się ze szczególnym zaangażowaniem, jako że często kluczem do rozwiązania zagadki morderstwa jest osobowość zmarłego, którą w takich powieściach kryminalnych może poznawać bezpośrednio, a nie poprzez opowieści świadków.

W Ułomnej ręce sprawiedliwości prezentacja ofiary wypadła bardzo dynamicznie, ponieważ widzimy Venetię w sytuacji ogromnego napięcia emocjonalnego – jej jedyna córka Oktawia postanawia się zaręczyć z niejakim Garrym Ashe’em, osobnikiem wielce podejrzanym, którego Venetia dopiero co wybroniła z zarzutów o zamordowanie ciotki. Ta sprawa przyniosła jej wiele satysfakcji (bo Venetia lubiła wygrywać), a jeśli pozostawiła po sobie drgnienie niepokoju (wina Ashe’a była – przynajmniej dla jego obrończyni – oczywista), to na pewno rozmyłoby się wkrótce, gdyby nie to, że Oktawia postanowiła się związać właśnie z nim… na złość matce. Venetia odebrała to jako jednoznaczny atak na siebie, ale o ile motywy Oktawii (z którą nigdy nie miała dobrego kontaktu) były dla niej jasne, o tyle nie umiała dociec, czego chce od niej Garry Ashe… Jakby przeczuwając, że jej czas się kończy, Venetia zaczyna desperacko szukać pomocy – nie, to brzmi, jakby załamywała ręce i prosiła – lepiej: Venetia zaczyna wymuszać na innych pomoc w sprawie Ashe’a, prezentując przy tym dość nieprzyjemne cechy charakteru, ale zanim zdąży coś przedsięwziąć, ginie. W tym momencie wiemy już, że Venetia Aldrige miała talent do robienia sobie wrogów i znamy grono osób, które szczególnie źle jej życzyły.   


Ułomna ręka sprawiedliwości ma naprawdę niesamowity, mroczny klimat, budowany przede wszystkim poprzez postać Ashe’a: odpychającą, tajemniczą i nieprzewidywalną. Atmosferę niepokoju i zagrożenia podkreślają również wspomnienia Venetii z młodości, które koncentrują się wokół okrutnego ojca i dawnego nauczyciela. Zdecydowanie zderzenie tych dwóch postaci: Ashe’a i Venetii, było świetnym pomysłem, ale tej dynamiki wystarczyło tylko do połowy książki. Potem zrobiło się dość nudno i nawet dramatyczne zakończenie i wyskakujące nieoczekiwanie nowe postaci (Michael Cole na przykład) nie zdołały zatrzeć tego wrażenia. Mimo wszystko Ułomna ręka sprawiedliwości jest niezłym kryminałem, bardzo ciekawie przedstawiającym środowisko prawników, a psychologiczne obserwacje P.D. James jak zwykle zachwycają wnikliwością i narracyjnym wyczuciem. Na pewno wrócę do tej książki – przede wszystkim ze względu na mroczną, duszną atmosferę początkowych rozdziałów, przywodzącą na myśli Psychozę i inne Hitchcockowskie smaczki. 

Pan Lodowego Ogrodu - Jarosław Grzędowicz


Pan Lodowego Ogrodu, tomy I-IV
Fabryka Słów

Chciałam napisać spójną i nie rozwlekłą recenzję czterech tomów Pana Lodowego Ogrodu i po kilku przymiarkach zdecydowałam się na opracowanie hasłowe, bez szczątkowego streszczenia (bo na co ono komu). Na końcu jest spoiler dotyczący zakończenia, więc jeśli ktoś nie czytał (a są tacy?;-)) to dla własnego dobra niechaj się zatrzyma na haśle Wydanie.

Oczekiwania
Oczywiście były wysokie. Tak wysokie, że postanowiłam poczekać, aż wreszcie wyjdzie ostatni tom, zanim w ogóle zaczęłam czytać PLO, bo nie chciałam cierpieć jak inni wielbiciele Grzędowicza ;-) Starałam się też unikać zaglądania do recenzji i opisów i dlatego, kiedy wreszcie sięgnęłam po pierwszy tom, ciągle myślałam, że to opowieść o astronautach i stacjach kosmicznych.

Pierwsze dwa tomy rzuciły mnie na kolana, zawróciły mi w głowie i urwały tyłek, czyli krótko mówiąc: wygórowanym oczekiwaniom sprostały. Trzeci przeczytałam z rozpędu i właściwie nie miałam większych zastrzeżeń, natomiast przy czwartym jakby się ocknęłam i zaczęłam na poważnie zastanawiać, czy  rzeczywiście wytatuowanie sobie w poprzek twarzy „Kocham Jarka” i natychmiastowe rozpoczęcie nauki chorwackiego i fińskiego (ze szczególnym uwzględnieniem przekleństw) powinno się znajdować na mojej aktualnej liście życiowych priorytetów. Ale o zakończeniu później – na początek chciałam zaznaczyć, że ogólnie rzecz biorąc: jestem zachwycona.    

Świat
Przez cały czas jest jednym z głównych bohaterów powieści, ale w pierwszym tomie jest to szczególnie wyraźne. Wszyscy wiemy, że najłatwiej i najprzyjemniej czyta się dialogi, a po opisach można się czasem lekko prześlizgnąć, kiedy robi się nudno. Ja niby też to wiem i dlatego ciągle nie umiem sobie wytłumaczyć, jak to się dzieje, że początek pierwszego tomu, gdzie mówi się bardzo mało, bo mamy tam tylko Vuko i nowy wspaniały świat, jest aż tak wciągający. Poznawanie Midgaardu, w którym przeplatają się elementy podobne do „naszego” świata (motyw dzieci wykorzystywanych do walki, klimat jak z sag skandynawskich, „bizantyjskie” wychowanie Filara itp., na które wskazywał sam autor podczas spotkania) z tymi całkowicie, fascynująco obcymi, to jedna z największych przyjemności, jakie daje lektura PLO.

Łatwo zrozumieć, że znalezienie się w takim nieprzewidywalnym, dzikim świecie dla Vuko – wychowanego w dość aseptycznym, stechnicyzowanym społeczeństwie – stało się nie tylko wyzwaniem, ale i ogromną frajdą (tak, chyba rzeczywiście każdy wielbiciel fantastyki marzy o tym, żeby zawołać zupełnie na serio: „Gospodarzu, piwa!”). I ta frajda się udziela – od razu.       

Filar
Powiem to od razu, żeby nie było nieporozumień – wolę Filara niż Vuko. Powodów jest sporo, ale główny to ten, że Vuko poznajemy jako całkowicie ukształtowanego superbohatera (no on jest superbohaterem, nie mówcie, że nie!) z konkretną misją do wykonania, zaś rozwój Filara możemy obserwować niemal od samego początku: dzieciństwo, nauka władzy, pierwsze doświadczenia miłosne, pierwsze prawdziwe tragedie… Jednocześnie jednak Filar pozostaje na długo wielką niewiadomą – wiemy, że jest Nosicielem Losu, ale podobnie jak on sam nie mamy pojęcia, co to znaczy. Poza tym Vuko jest twardzielem – można go podziwiać i się nim zachwycać, ale jednak łatwiej chyba przywiązać się do Filara (w każdym razie ja przywiązałam się do niego natychmiast i na dobre).

Sztuczne fiołki
Nie znajduję lepszego określenia oddającego istotę kontrastu, który ożywia całą narrację PLO. Niby  jesteśmy w „średniowiecznym” świecie, ale oprowadza nas po nim współczesny mężczyzna (a nawet bardziej niż współczesny, bo z przyszłości), obdarzony specyficznym poczuciem humoru. W efekcie dostajemy takie kwiatki: tom pierwszy s. 536–537, pełna dramatyzmu scena, Vuko, uciekając przed szalonym van Dykenem, przypadkowo bierze udział w inscenizacji Ogrodu Rozkoszy Ziemskich Boscha. 

W Ogrodzie Rozkoszy było łatwiej. Więcej było tu łażących bez celu i nikt nie naprzykrzał się, proponując tortury.
Na widok przechodzących „świerszczy” po prostu upuścił tłumok na ziemię i osunął się w kłębowisko nagich, wijących się po sobie ciał. Zatonął w nich, w plątaninie śliskich od potu ramion i ud, wśród warg i palców.
A potem wstał i wyplątał się. Kilkoro ramion uniosło się za nim, chwytając za łydki i obejmując za uda.
Drakkainen pochylił się i zadał miażdżący, krótki cios w sam środek twarzy szczególnie namolnego Węża.
– Mówiłem: tylko bez macanek. A pani… Nie to żeby pani mi się nie podobała, ale tym razem naprawdę nie mam czasu.

Trochę jakby ktoś dopisywał postaciom na starych obrazach ironiczne uwagi na aktualne tematy.

Te śmiałe, komiczne komentarze i puenty wcale nie niszczą klimatu, tylko pozwalają spojrzeć na Midgaard z innej perspektywy – zbliżenie, odjazd kamery, znów zbliżenie. Moim zdaniem ta nieustanna zmiana punktu widzenia i rozbijanie jedności świata świetnie współgra z dwoma rodzajami narracji (pierwszo- i trzecioosobowa), które zastosował autor na przestrzeni całej powieści – raz widzimy Vuko „z zewnątrz”, a raz oglądamy Midgaard jego oczami.  

Nazwy własne
Całkowicie mnie zauroczyły i dlatego chciałam o nich napisać - jako o wycinku ilustrującym uderzające bogactwo świata przedstawionego PLO. Grismo Szalony Krzyk, N’Dele Aligende, Lśniąca Rosą, Woda córka Tkaczki, Lemiesz syn Szkutnika, Ardżuk Hatarmał, Szyłgan Hatjezid, Kimir Zył, Hatir Sendżuk, Kungsbjarn Płaczący Lodem, Ludzie Słonej Trawy, Bractwo Drzewa. Mówi się, że wielkie aktorki potrafiłyby nawet książkę telefoniczną przeczytać tak, że można by ich słuchać godzinami – a ja z radością czytałabym wielotomowy spis powszechny Midgaardu.

Pomysł wprowadzenia charakterystycznych nazw własnych dla każdej krainy świata wydaje się prosty, a może nawet oczywisty, ale mnie ten zabieg ciągle zachwyca. Aspekt praktyczny: kiedy już posiada się jakąś wiedzę o Kirenenach, Amitrajach, Ludziach Ognia czy Kebiryjczykach, już samo imię nowej postaci wystarczy, żeby umieścić ją we właściwym kontekście.   

Cyfral
Wiem, że jest sporo przeciwników tego rozwiązania, które każe Vuko rozmawiać z własnymi rękami tudzież wchodzić w dwuznaczną relację z produktem własnej rozbuchanej wyobraźni, ale ja jestem za. Zawsze lubiłam Blaszany Dzwoneczek i nie mam nic przeciwko takiej wersji migoczącej wróżki.     

Wydanie
Jako że postanowiłam perfidnie poczekać na ostatni tom, skompletowałam wydanie w oprawie zintegrowanej i jestem z niego bardzo zadowolona. Okładki wydają mi się o wiele bardziej udane niż w pierwszej edycji, a giętki grzbiet naprawdę ułatwia czytanie przy tak grubych tomiszczach.

Jeśli chodzi o ilustracje Dominika Brońka, to wzbudzają raczej mój niepokój niż zachwyt, ale myślę, że to wcale nie tak najgorzej. I zawsze w każdym tomie najpierw wszystkie oglądałam, a dopiero potem zaczynałam czytać ;-)

Zakończenie
Rozczarowało mnie. No dobrze – będę uczciwa: między innymi dlatego, że nagle i boleśnie zdałam sobie sprawę, że to już koniec.

Na wspominanym już powyżej spotkaniu autorskim Jarosław Grzędowicz powiedział, że kiedy pisał PLO, od początku wiedział, jaki powinien być koniec. Ja byłam wtedy po lekturze pierwszego tomu i kiwając głową, pomyślałam, że też dobrze wiem, jak musi wyglądać zakończenie. No i wyobraźcie sobie, że jednak mieliśmy na myśli coś zupełnie innego! ;-) Tak więc na pewno nie mogę powiedzieć, że domyśliłam się, jak się to wszystko skończy. Bo oni… przeżyli!

Gdyby to ode mnie zależało, wymordowałabym na rozmaite widowiskowe sposoby całą główną obsadę, a resztę obsypałabym porządnym martwym śniegiem, tak żeby nie wiedzieli którędy na górę, bo kurczę, po czterech tomach czytelnikom należy się coś ekstra ;-) Słowem: spodziewałam się na koniec miażdżącej, gorzkiej tragedii z nutą słodkiej melancholii, a dostałam coś, co – jak by na to nie spojrzeć – jest happy endem. No jak tak można? ;-))

Tak serio – oczywiście wszystkie te zarzuty to z miłości ;-)  Albo za dużo się naoglądałam Gry o tron
Będzie mi ogromnie brakować Filara. I Vuko oczywiście też – zwłaszcza jego soczystych przekleństw.


Perkele, piczku materinu!