Anthony Berkeley
Zatrute czekoladki
tłum. Zofia Uhrynowska
Iskry, Warszawa 1965
seria Klub Srebrnego Klucza
Na mojej
szafie spełniającej funkcję podręcznej biblioteczki jest stos książek autorów ze
Złotego Wieku angielskiej powieści detektywistycznej i oto kolejna (po Klubie Bellona, Jak najwięcej grobów i Tajemnicy Hog's Back) recenzja – tym razem przed
państwem Anthony Berkeley i jego Zatrute czekoladki.
Na
początku zaznaczę, że jest to dosyć specyficzny kryminał – praktycznie pozbawiony
akcji i składający się w głównej mierze z dywagacji; w notce na okładce wydania
z serii Klub srebrnego Klucza jest określony jako „szarada kryminalna”. Nigdy
dotąd nie spotkałam się z tym rodzajem powieści detektywistycznej i nie powiem,
żeby to było właśnie to, co tygryski lubią najbardziej, ale bardzo się cieszę,
że przeczytałam Zatrute czekoladki,
bo zdecydowanie lubię nowe doświadczenia czytelnicze.
Fabuła
zarysowana jest w książce dosyć skrótowo: londyńska policja biedzi się z trudną
sprawą morderstwa, którego ofiarą padła Joan Bendix, zjadając zatrute nitrobenzenem
czekoladki. Wszystko wskazuje na to, że morderca zamierzał jednak uśmiercić
inną osobę, a czekoladki trafiły do pani Bendix przypadkiem – przyniósł je do
domu jej mąż (który nota bene również się zatruł, ale udało się go uratować),
który z kolei dostał je od swojego znajomego z klubu, sir Eustace’a; ten zaś
otrzymał je od samego producenta słodyczy jako próbkę reklamową. Tyle wiemy.
Tyle wie też inspektor Moresby, prowadzący tę sprawę – chwilo bez powodzenia.
Decyduje się on na dość niezwykły krok i zaprasza do współpracy elitarny klub
detektywów-amatorów, którego prezesem i założycielem jest Roger Sheringham,
pisarz kryminałów. W grupie jest jeszcze trzech innych pisarzy: Alicja Dammers,
Mabel Fielder-Flemming, Percy Robinson, wzięty prawnik sir Charles Wildman oraz
Ambrose Chitterwick (postać, powiedziałabym, z ducha dickensowska). Kółko
detektywów z radością przystaje na plan Sheringhama i każdy z członków deklaruje,
że przedstawi własne rozwiązanie tej zagadki. Inspektor Moresby postanawia
obserwować czujnie ich poczynania i – mimo wszystko – żywi nieśmiałą nadzieję,
że uda im się na coś natrafić i wspólnie wytypować mordercę. Rzecz w tym, że
każdy z śledczych-amatorów podaje inne rozwiązanie…
Nazwałabym
Zatrute czekoladki odwrotnością
klasycznego kryminału – zamiast grona podejrzanych mamy grono detektywów i nie
skupiamy się przede wszystkim na tym, kto okaże się mordercą, lecz na tym, kto
będzie miał rację i zwycięży, poprawnie rozwiązując zagadkę. Poza tym w książce
Berkeleya mamy też do czynienia z zupełnie inną kompozycją: o ile w „zwykłym”
kryminale przemowa detektywa, wyjaśniającego kto, jak i dlaczego zabił,
następuje na końcu, o tyle Zatrute
czekoladki składają się z samych takich przemów. To właśnie z wypowiedzi
poszczególnych członków kółka detektywistycznego dowiadujemy się o ich
poczynaniach (niektórzy stawiają na metodę typu Nero Wolfe: siedzę i myślę, a
inni podejmują praktyczne działania: przekupują pokojówki, prowadzą
nieoficjalne przesłuchania). Taka konstrukcja sprawia, że książka jest dosyć
statyczna, tym bardziej, że bohaterowie bardzo lubią mówić długo i szczegółowo,
a narrator z przyjemnością rozwodzi się nad ich słabościami, śmiesznostkami i
okropnym nudziarstwem. No i rzeczywiście, mnie również te przemowy mocno
znużyły, chociaż muszę przyznać, że im bliżej końca, tym ten kryminał robi się
ciekawszy, zaś wywód Percy’ego Robinsona jest tak świetnie poprowadzony, że udało
mu się mnie całkowicie zaskoczyć i autentycznie rozbawić.
W miarę,
jak przemawiają kolejne postaci, dowiadujemy się coraz więcej o śmierci pani
Bendix, a także o samych detektywach. Nie wahają się oni wykorzystywać swoich
prywatnych znajomości i kontaktów podczas śledztwa, a przez to okazuje się, że
niektórzy z nich mają co nieco wspólnego zarówno z Bendixem, pogrążonym w
żałobie wdowcem, jak i sir Eustace’em, który cudem uniknął śmierci. Morderca
równie dobrze może znajdować się pośród grupy detektywów…
Zatrute czekoladki na pewno nie są kryminałem
idealnym: postaci zostały zarysowane bardzo schematycznie i nie sposób do
nikogo się tam przywiązać, ani nikogo znielubić, akcja praktycznie nie istnieje,
fabuła została oparta na powtarzalnej sytuacji, w narracji zdarzają się okropne
dłużyzny, a poczucie humoru autora wydaje mi się mocno zwietrzałe… Mimo
wszystko myślę, że warto po tę książkę sięgnąć, bo kryminałów tego typu jest
bardzo mało, a wszystkie wersje motywów i sposoby wykonania morderstwa zostały
bardzo dobrze przemyślane i skonstruowane z godną podziwu żelazną logika. Mamy
tu sześć bardzo prawdopodobnych, mocno opartych na dowodach hipotez, a
poruszanie się między tymi pomysłami wymaga niezłej gimnastyki umysłu. Ja –
przyznaję się bez bicia – nie domyśliłam się, kto jest mordercą; autorowi udało
się mnie zmylić i oszołomić wielością możliwych rozwiązań.
Nie
sądzę, abym w najbliższym czasie znów sięgnęła po jakąś książkę Berkeleya, ale
to było ciekawe doświadczenie. Póki co, jeśli chodzi o autorów Złotego wieku,
na pierwszym miejscu wciąż plasuje się Margery Allingham.
Recenzja dołączona do wyzwania Czytamy kryminały edycja marzec/kwiecień (kryminał angielski)