Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Fantastyka plus. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Fantastyka plus. Pokaż wszystkie posty

czwartek, 22 marca 2012

Ruchomy zamek Hauru - Diana Wynne Jones

Ruchomy zamek Hauru
Diana Wynne Jones
tłum. Danuta Grórska
Wydawnictwo Amber
Warszawa 2005


Sophie jest najstarszą z trzech sióstr i dobrze wie, co to oznacza: nawet jeśli wyruszy w świat szukać szczęścia, nic z tego nie będzie. Gdyby najstarszym siostrom udawało się upolować księcia, wszystkie bajki byłyby żałośnie krótkie. Tak więc Sophie zdecydowała się zostać w domu i jak najlepiej przygotować swoje młodsze siostry do szczęsnego losu, który je czekał (no, przynajmniej tę najmłodszą).  Zresztą, tak naprawdę wcale nie miała ochoty na wielką przygodę – los pokarał Sophie nie tylko zdrowym rozsądkiem, ale również sporą dawką odpowiedzialności, pracowitości, solidności, skromności i wszystkich innych temu podobnych cech, które tak bardzo cenimy u innych, lecz sami okazujemy niezwykle nieśmiało. Kiedy przyszło do decydowania o przyszłości wszystkich trzech sióstr, Sophie spokojnie przyjęła to, że podczas gdy jedna jej siostra wyrusza na praktykę do czarownicy, a druga do popularnej ciastkarni, w której kłębią się tłumy przystojnych młodzieńców, ona sama zostaje pilnować rodzinnego interesu. Przecież od początku wiedziała, że tak będzie. Od rana do nocy szyje i ozdabia kapelusze, z którymi potem prowadzi długie rozmowy. W końcu dochodzi do tego, że boi się wyjść do miasta, nawet po to, by odwiedzić siostrę. Toteż właściwie niewiele się zmienia, kiedy do sklepu z kapeluszami przychodzi pewnego dnia Wiedźma z Pustkowia  i zamienia Sophie w staruszkę. Teraz Sophie może gorzknieć sobie spokojnie bez wyrzutów sumienia i gadać do siebie, ile dusza zapragnie. Przecież tego się oczekuje od staruszek.


Sophie decyduje się opuścić dom, żeby nie straszyć swoich bliskich obecnym mało powabnym wyglądem. Po drodze spełnia kilka baśniowych dobrych uczynków, ale nie pojawia się ani piękny książę, ani dobra wróżka, która zdjęłaby z niej zły czar. No cóż, tego się można było spodziewać.
Za to ostatnie, czego mogłaby się spodziewać, to spotkanie ruchomego zamku czarodzieja Hauru, który podobno jest równie zły, co Wiedźma z Pustkowia. Albo prawie. Mówią, że porywa młode dziewczęta, żeby im ukraść duszę i pożreć serce. Jako że Sophie już nie jest młodą dziewczyną, decyduje się zaryzykować i wkracza do zaczarowanego zamku. Czarodzieja nie ma w domu, ale jest jego młody uczeń Michael, czyjaś czaszka (powściągliwie milcząca) oraz ogniowy demon, Kalcyfer. Z tym ostatnim Sophie zawiera sekretny układ – w zamian za pomoc w zerwaniu kontraktu z czarodziejem, demon ma zdjąć z niej urok. Problem w tym, że Sophie nie ma pojęcia, o jaki kontrakt chodzi, i żeby to odkryć, będzie musiała zostać w zaczarowanym zamku przez miesiąc. Poza tym warto zastanowić się, co się stanie, gdy jej się uda i nagle stanie pośrodku ruchomego zamku Hauru jako młoda dziewczyna, z młodym, kruchutkim sercem…

Wydaje się, że niewielu wielbicieli anime Ruchomy zamek Hauru w reżyserii Hayao Miyazakiego zdaje sobie sprawę, że film ten powstał na podstawie książki Diany Wynne Jones. Ja najpierw widziałam wersję filmową, toteż na początku, czytając książkę, ciągle miałam przed oczami magiczne, kolorowe obrazy ze Studia Ghibli. Później, w miarę jak przybywało bohaterów, którzy nie występują w filmie, a akcja się zapętlała, mogłam wreszcie docenić sam tekst.
Książkę czyta się wspaniale i naprawdę nie dziwi mnie, że sam wielki Miyazaki pokusił się o jego adaptację. Autorka z rozmachem kreśli świat magii i tajemniczych przejść między światami, a czyni to tak przekonująco i lekko, że nawet nie zauważamy, że trochę brakuje tu porządku i szczegółowych opisów, do których przyzwyczaiły nas (no dobrze – mnie, nie wiem, jak innych;-)) epickie opowieści fantasy. Anime wspaniale uzupełniło te „luki” przepięknymi obrazami, tak jakby ta książka i film były dla siebie stworzone. Jednocześnie nie mogę powiedzieć, że uważam, iż samej książce czegoś brakuje. Nie każde dzieło fantasy musi zawierać Dodatki A – F, rozmówki ludzko-elfickie, drzewo genealogiczne królów Numenoru i uniwersalny kalendarz Shire. Książka Diany Wynne Jones jest cudownie lekka. Autorka prowadzi narrację w sposób bardzo naturalny, kolejne wydarzenia łączą się ze sobą raczej na postawie intuicyjnych skojarzeń niż według jakiegoś ustalonego, sztywnego planu.
Cała ta prostota kompozycji nie przeszkadza w rozwoju bardzo logicznej i spójnej akcji (której to logiki i spójności anime do końca nie oddaje). Wszystkie szczegóły w którymś momencie zaczynają się ze sobą łączyć, przeplatające się wątki zacieśniają się coraz bardziej – i powoli, ale zdecydowanie zbliżamy się do rozwiązania tajemnicy Hauru.  
O ile styl książki wydaje się dość przejrzysty i nie ma tu szczególnie poetyckich metafor, nad którymi można by się na dłużej zatrzymać, o tyle przemycane przez autorkę ironiczne przemyślenia na temat starości, relacji damsko-męskich czy rodzinnych dają naprawdę wspaniały efekt. Trzecioosobowa narracja prowadzona jest z perspektywy Sophie, a trzeba przyznać, że wyrasta ona na dość zgryźliwą, stanowczą i nieznośną staruszkę. Mimo wszystko w centrum opowieści znajduje się Hauru (tak jak lubi) – sprytny, próżny, leniwy, bałaganiarski, tchórzliwy, czarujący, nieodgadniony… Wszyscy inni muszą usunąć się na dalszy plan. Jednak tak naprawdę do końca nie można zorientować się, kto tu jest kim – i jeśli myślicie, że film wam w tym pomoże, to nic z tego.   
Bardzo podobało mi się przedstawienie nadprzyrodzonej warstwy opowieści. Magia po prostu się tu wydarza, nie trzeba tłumaczyć, skąd się bierze i jakie są konsekwencje nadużywania mocy – wystarczy obserwować, co się dzieje. Okazuje się też, że właściwie każdy może posiadać jakieś magiczne moce i nawet sobie tego nie uświadamiać. Magia w Ruchomym zamku Hauru podobna jest trochę do alchemii – nigdy nie wiadomo, czy coś nie wybuchnie, ale warto spróbować.

Podsumowując: zabawna, lekka, wciągająca i miejscami nieco makabryczna książka Diany Wynne Jones zdecydowanie godna jest uwagi. Można czytać ją niezależnie od anime i dobrze się przy tym bawić. Jest tak smakowita, że połyka się ją od razu – tak jak Hauru pożera delikatne dziewczęce serduszka…



P.S. I dobra wiadomość: jest druga część Ruchomego zamku HauruZamek w chmurach  (Castle in the Air). I druga dobra wiadomość: to nie jest najsłynniejszy cykl tej autorki (sławę przyniosły jej Światy Chrestomanciego). 

Okiem redaktora: Bardzo dobre tłumaczenie. Aby zachować spójność z japońskim oryginałem (w Polsce najpierw ukazał się film, potem dopiero tłumaczenia książek), angielski Howl pozostał japońskim Hauru. Odrobinę zaciera to gry słów oryginału, ale za to jest rozpoznawalne, oczywiście. Ja bardzo polubiłam imię Hauru J
Okiem edytora: Okładka zdecydowanie mi się nie podoba. Byłoby bosko, gdyby dało się na nią wrzucić jakiś fajny kadr z filmu. Cokolwiek.   

sobota, 19 listopada 2011

Juniper Berry

 

Michael Kozlowsky
Juniper Berry i tajemnicze drzewo
tłum. Anna Papiernik
Kraków 2011
Wydawnictwo Esprit

Kiedy przeczytało się już sporo książek (a wiele z nich było do siebie dziwnie podobnych), powoli zanika to przyjemne oczekiwanie na mały cud, na skarb znaleziony gdzieś w starej skrzyni albo wyszperany w antykwariacie – na to, że jakaś książka nagle okaże się inna niż wszystkie i już nigdy nie będzie się chciało wypuścić jej z rąk. Po pewnym czasie po prostu wiemy, co nam się podoba, a co nie – i trudno nas czymś zadziwić. Zapewne każdy mól książkowy ma swój osobisty, nienaruszalny kanon (w którym najczęściej królują książki ukochane od dzieciństwa) i chociaż próbuje wielu innych rzeczy – niektórych ze smakiem, innych… z niesmakiem – ogólnie rzecz biorąc, cały czas i tak wiernie siedzi na swoim świętym stosie niczym smok na złocie.

Juniper Berry przewróciła mój kanon do góry nogami i przebojem wdarła się na szczyt mojej niezachwianej od lat listy książkowych przebojów. Pierwszy raz czytałam ją w oryginale – pamiętam, że po prostu galopowałam przez tekst na oślep, potykając się z rzadka na kunsztownych (a z pozoru nieskomplikowanych) zawijasach stylu autora i gorączkowo wyrywając się ku zakończeniu – które nadeszło dziwnie szybko, i od razu zaczęłam żałować swojej niecierpliwości. Bardzo szczęśliwie się złożyło, że tego wieczoru nikt nie zakłócał spokoju w mojej jaskini, bo mogłoby dojść do rękoczynów. Albo nawet do malowniczej zbrodni (tak jakoś przyszły mi do głowy obrazy z Imienia róży… to ku przestrodze…). Po polsku Juniper czytało się równie przyjemnie, a nawet jeszcze szybciej.
Początkowo może się wydawać, że to po prostu bardzo aktualna opowieść o dziewczynce, której rodzice wybrali karierę zamiast dobra rodziny. Juniper całymi dniami snuje się po wielkiej, pustej rezydencji państwa Berrych, szukając sobie ciekawych zajęć i w nieskończoność wyczekując, aż jej rodzice, para słynnych aktorów, wrócą z pracy i być może wreszcie – wreszcie – obdarzą ją odrobiną swej cennej uwagi. Możemy się domyślić, że czeka na próżno. Jej rodzice nawet kiedy przebywają w domu, tak naprawdę znajdują się ciągle w swoim własnym świecie błyskających fleszy, rozszalałych (chociaż niekoniecznie wiernych) fanów oraz intryg i otwartych potyczek hollywoodzkiej śmietanki towarzyskiej. A ten świat jest dla jedenastoletniej Juniper całkowicie niedostępny.
Prosto i sugestywnie nakreślony obraz życia Juniper uderza swoją wiarygodnością – wydaje się równie dobrze pierwszy rozdział mógłby być fragmentem powieści non-fiction o dziecku jednej ze współczesnych gwiazd kina. Jednakże już wkrótce ta pozorna normalność – smutna, bo smutna, ale jednak normalność – zaczyna się wykrzywiać i pękać w szwach, aż w końcu eksploduje, gdy tempo akcji przyśpiesza i nagle wraz z Juniper udajemy się w podróż do niesamowitego, tajemniczego świata, gdzie marzenia mogą stać się rzeczywistością, a rzeczywistość – najgorszym koszmarem.
Tak, nie można zaprzeczyć, że podczas czytania o przygodach miłej, rezolutnej Juniper oraz jej nieśmiałego, nerwowego przyjaciela Gilesa ciarki będą nam chodzić po plecach. Podtytuł angielskiego oryginału brzmi A Tale of Terror and Temptation i jest to jak najbardziej słuszny i prawdziwy opis charakteru tej opowieści. Porównanie jej z Koraliną Neila Gaimana nie jest ani naciągane, ani krzywdzące dla żadnej ze stron:-)
Będzie trochę strasznie, trochę mrocznie i bardzo niebezpiecznie. Będzie niesamowicie. Być może dobrze byłoby, żeby młodsze dzieci  czytały tę książeczkę razem z rodzicami, ale na pewno nie powinny całkiem rezygnować z lektury – dobra, mądra literatura nie szkodzi:->
Trudno wymienić wszystkie zalety Juniper Berry – do największych należy na pewno oryginalność samego pomysłu, sugestywność obrazów i opisów, ogromny talent autora w kreowaniu nastroju grozy i niesamowitości, wyrazisty rysunek bohaterów oraz bardzo zręczna narracja, świadcząca o wspaniałym warsztacie twórczym. Mnie najbardziej ujął sposób, w jaki autor używa symboli, z których buduje świat swojej opowieści: nienatrętny, daleki od alegorycznych dosłowności oraz niewczesnego moralizowania. Najczęściej sięga po rzeczy proste i konkretne – balonik, drzewo, lustro – z których udaje mu się wydobyć czystą magię. Obok tego pojawiają się symbole „jednostronne”, których odniesienia pozostają tajemnicze i niewyjaśnione aż do końca (mamy z nimi do czynienia zwłaszcza w rozdziale 7), dzięki czemu podziemny świat nabiera prawdziwej nieprzeniknionej głębi. To połączenie sprawia, że lektura Juniper Berry jest jednocześnie satysfakcjonująca i inspirująca – a to z kolei pozwala sięgnąć po tę książkę jeszcze raz… i jeszcze... 
Na osobną laurkę zasługują ilustracje, którymi opatrzył tekst Erwin Madrid. Są nowoczesne, oryginalne i pomysłowe (szczególnie jeśli chodzi o zabawy z perspektywą), a jednocześnie delikatne i rozbrajające. To samo tyczy się okładki, która od razu przyciąga wzrok i wysyła pozytywne sygnały ku radarom rasowych moli książkowych.                     
Niewątpliwie debiut amerykańskiego pisarza o swojsko brzmiącym nazwisku Kozlowsky jest wart uwagi – nie tylko tych, którzy lubują się mrocznych klimatach spod znaku Gaimana.
Być może nie dla wszystkich będzie objawieniem (aż trudno mi uwierzyć, że właśnie napisałam to, co napisałam;-)) ale urokowi tej historii po prostu trudno się oprzeć – niezależnie od wieku.

środa, 29 czerwca 2011

Niewolni



William Nicholson
Niewolni
tłum. Milena Wójtowicz
Fabryka Słów
Lublin 2010


Jeśli jakaś książka naprawdę przypadła mi do gustu, zawsze sięgam z lękiem po następny tom. W przypadku Niewolnych – drugiej po Pieśniarzu wiatru części cyklu Ognisty wiatr – po raz kolejny spotkało mnie ze strony Williama Nicholsona bardzo miłe zaskoczenie. Już po kilkunastu stronach zorientowałam się, że nie czeka mnie rozczarowanie, ale wręcz przeciwnie: zupełnie nowa przygoda.

Przede wszystkim w drugim tomie zmienia się konstrukcja fabuły – nie mamy już do czynienia z wyprawą młodych bohaterów, lecz z wędrówką (wygnaniem) całego miasta. Wcześniej rodzina Hathów była odpowiedzialna za losy Aramanth niejako metaforycznie – teraz los całego ludu Manthan zależy od nich dosłownie. Wojownicy Hegemonii pojmali i zniewolili Aramanth – niewinni ludzie giną, a los reszty zależy od okrutnych reguł wyznaczonych przez najeźdźców. Manthanie w naturalny sposób zwracają się ku Hathom jako duchowym liderom miasta, oczekując od nich znalezienia drogi ucieczki. Szybko jednak okaże się, że niewola odciska na ludziach swoje piętno niemal natychmiast, a słów Iry Hath, prorokini, nikt nie chce słuchać…

Kompozycję książki organizują trzy przeplatające się wątki: zmagania Hathów z rzeczywistością życia w Hegemonii, podróż Kestrel u boku księżniczki Sisi oraz tajemnicze działania Pieśniarzy. Zmieniające się krajobrazy i przestrzenie dodają opowieści dynamiki, a przy tym akcja prowadzona jest tak, że każdy akapit czyta się z równym zainteresowaniem.  
Być może mistrzowstwo formy nie jest zwykle najważniejszym atutem powieści fantasy, ale ja nigdy nie mogłam się oprzeć dobrze opowiedzianej historii. A w przypadku Niewolnych zdecydowanie nie jest to jedyna zaleta tekstu…

Bohaterowie już znani przechodzą interesujące przemiany, a poza tym pojawiają się nowi: piękna i niemądra Sisi, próżny Zohon, ambitny i niebezpieczny Marius Ortiz, bezwzględny Pan oraz Pieśniarze. Każda z tych postaci kryje w sobie jakąś tajemnicę i niespodziankę. Zdecydowanie najbardziej fascynujący są Sisi i Marius: osobowości silne, a przy tym niejednoznaczne i nieprzewidywalne.
Nicholson i tym razem skompletował idealne dramatis personae – postaci zdolne obudzić pasję w praktycznej Kess i niepokój w wyciszonym, niejako „dostrojonym” do innych Bowmanie.

Zdecydowanie autorowi nie brakuje nowych pomysłów – stworzył świetnie wyważoną kompozycję, fascynujących bohaterów oraz niezapomniane sceny. Do tych ostatnich należy niewątpliwie spotkanie Kess z Sisi, popis Mumpo podczas manaksy oraz taniec Kestrel z Mariusem. Wśród tej mnogości wydarzeń czytelnik zaczyna w którymś momencie odkrywać subtelnie rozplanowane zależności. Możemy obserwować jak poszczególne elementy (również te znane z pierwszego tomu) zaczynają się ze sobą zazębiać i przeplatać, nabierając zupełnie nowych znaczeń.
Można powiedzieć, że czytanie książek Nicholsona jest jak tańczenie tantarazy z mistrzem – tancerka niemal od razu zdaje sobie sprawę, że jej partner doskonale wie, co robi, i może ufnie poddać się intuicyjnemu rytmowi tej muzycznej opowieści.

Chociaż Niewolni to książka napisana jasnym i lekkim stylem, nie brakuje w niej chwil bardzo ponurych. Opowieść o granicach między strachem i zniewoleniem, o tym, jak łatwo przemówić do tkwiących w nas mrocznych miejsc: dumy, okrucieństwa, chciwości, nie może być lekka. I nie powinna być. Na pewno zaś może być – i jest – prawdziwie fascynująca.



Okiem edytora: okładka autorstwa Dark Crayona, jak zwykle świetna (wydanie angielskiego oryginału wypada przy niej bardzo słabo...). Projekt składu przejrzysty, piękne ilustracje.

Okiem redaktora: naprawdę świetne tłumaczenie; trafiło się niestety kilka literówek (ale komu się nie zdarzają...).

czwartek, 16 czerwca 2011

Pieśniarz wiatru



William Nicholson
Pieśniarz wiatru
Fabryka Słów
Lublin 2010
Tłum. Milena Wójtowicz

Pierwsze, czym przyciągnęła mnie ta książka, była Dark Crayonowa okładka – zwykle skradam się do wszelkiej nowej fantastyki bardzo nieufnie, ale tym razem pomyślałam: z tą okładką to nie może być Aż Tak Złe… Nie zniechęciła mnie nawet zwodnicza informacja na froncie, iże mam w ręce „klasyczną historię w stylu Harry’ego Pottera” (jest tylko jeden Harry Potter – na szczęście:-> ). Tym niemniej nie wiedziałam, czego mam się po Pieśniarzu spodziewać. A i tak zostałam bardzo pozytywnie zaskoczona.

Jeśli chodzi o niebezpieczne wyprawy, przygody i walkę z ciemiężcą, utarty schemat przewiduje, że w nieznane wyrusza samotny bohater, by z dala od ojczyzny, pod obcymi gwiazdami mocować się z losem. W domu zaś zostaje zapłakana matka-staruszka, oczekując, że wszystko się ułoży – oprawcy zostaną pokonani, księżniczki uwolnione, smoki zaszlachtowane, kraj wyzwolony. Tymczasem w książce Williama Nicholsona do walki staje cała rodzina Hathów. Dwoje najstarszych dzieci – Kestrel i Bowman – wyrusza co prawda w nieznane, ale ich matka, Ira Hath, nie należy do tych, które siadają na przypiecku i biadolą „Laboga!”, załamując ręce. Kilka razy zastanawiałam się nawet, jak to możliwe, że ktoś taki jak Ira, potomkini posępnego proroka, w takim mieście jak Aramanth nie wpadł w problemy o wiele wcześniej… Jej energiczna, gwałtowna natura wydaje się stworzona do buntu i Ira rozkwita – dosłownie – kolorami, wydając wojnę zniewolonym umysłom mieszkańców miasta. Także spokojny Hanno Hath i mała, niepokorna Pinpin, każde na swój sposób, dołącza do rodzinnej rebelii.

W Pieśniarzu wiatru ujęła mnie właśnie ta… rodzinność. Więzi łączące Hathów (najsilniejsze oczywiście między czytającymi sobie w myślach bliźniakami, Kess i Bo) zostały pokazane w sposób bardzo prosty i przez to chwytający za serce. „Kocham cię, mój ukochany bracie”. „Kocham Kess”. „Jesteś na mnie zły?” – „Nie. Kocham cię”. Wydaje mi się, że jeszcze nigdy w żadnej książce nie „usłyszałam” tego słowa tyle razy i to wypowiadanego w taki sposób – i za każdym razem brzmiało tak samo prawdziwie. Brzmiałoby tak, nawet gdyby powtarzali je po sto razy.

Bardzo podobał mi się także sposób przedstawienia bohaterów, bardzo daleki od idealizacji. Oczywiście, jeśli chce się stworzyć bohatera z krwi i kości, trzeba dołożyć mu kilka interesujących wad, które będą podtrzymywać zainteresowanie postacią, irytować i intrygować. Tymczasem wady Bo i Kess nie mają w sobie nic pociągającego. Bowman okazał się tchórzem. Kess bywała bezlitosna i nieżyczliwa. Po przeczytaniu tych fragmentów śmiałam się sama z siebie, bo niepiękne postępki bohaterów, których zdążyłam polubić, dotknęły mnie i przykro zaskoczyły – tak jak zaskakuje nagłe odkrycie, że nasi bliscy nie są idealni. Zapewne jest to ze strony autora rodzaj emocjonalnej manipulacji, ale manipulacji, powiedziałabym, uczciwej (tak jak Holly Golightly była uczciwą oszustką).

Podobnie uderzających fragmentów jest w tej książce wiele – zapamiętałam szczególnie jeden: kiedy Bo i Kess rozmawiają z ojcem o kłopotach, w które się właśnie wpakowali.

Bowman siedział obok, czekając, aż siostra się uspokoi. Nagle zadrżał i poczuł potrzebę przytulenia się do ojca. Przysunął się bliżej i oparł głowę o wełniany rękaw.
„Tata nam nie pomoże. Chciałby, ale nie jest w stanie”.
Ta myśl, prosta i jasna, po raz pierwszy przyszła mu do głowy. Powtórzył ją Kestrel.
„Tata nam nie pomoże”.
„Wiem” odpowiedziała. „Ale nas kocha”
s. 50

Hanno był najbardziej kochającym ojcem, jakiego można sobie wyobrazić – człowiekiem jednocześnie łagodnym i odważnym. Wychował swoje dzieci w taki sposób, że ufały mu bezgranicznie i wierzyły każdemu jego słowu. A przy tym potrafiły zrozumieć jego ograniczenia i pogodzić się z nimi. Ta sprzeczność, rodząca się gdzieś między zaufaniem i samodzielnością, nadzieją i odwagą, ma sobie coś bardzo przejmującego.

Mam też ogromną słabość do Mumpo i bardzo lubię te sceny, w których objawiają się jego zaskakujące talenty, zawstydzając szorstką Kess.
Tak, muszę przyznać, że niewiele jest w tej książce rzeczy, których nie lubię…


*

Pieśniarz wiatru to wspaniała, ożywcza lektura dla miłośników klasyki fantasy. Można odczytywać ją przez wiele „filtrów”, doszukując się w postaciach Morah, Zarów, starych dzieci lub w całej strukturze Aramanth rozmaitych znaczeń, jednakże niezależnie od liczby możliwych interpretacji, Pieśniarz wiatru pozostaje przede wszystkim świetnie napisaną historią. Nicholsonowi udało się – dzięki lekkości stylu i mistrzowskiemu wyczuciu dramatyzmu – stworzyć opowieść poruszającą, mądrą, a przy tym wolną od nachalnej „alegoryzacji”czy ukrytego moralizatorstwa. A takich książek nie spotyka się często.




Okiem edytora: piękne wydanie, wspaniała grafika, czytelny skład... Ideał:-)

Okiem redaktora: bardzo dobre tłumaczenie i opracowanie tekstu. Czyta się naprawdę bardzo przyjemnie. Ktoś tu ma świetne pióro!

W północ się odzieję




Terry Pratchett
W północ się odzieję

Wydawnictwo Prószyński i S-ka
Warszawa 2011
Tłum. Piotr W. Cholewa


Zauważyłam, że gdy tylko pojawi się nowa książka Pratchetta, jego najwierniejsi i najbardziej fanatyczni wielbiciele ochoczo zbierają się, by wieszać na niej psy, wytykać błędy i niekonsekwencje fabuły, naśmiewać się z powtarzalności schematów i pomysłów, krytykować bohaterów i z pogardliwym rechotem komentować zakończenie. A potem natychmiast odwracają się i rozbiegają do domów, żeby jak najszybciej przeczytać jeszcze raz.
Myślę, że jest w tym coś z patriotyzmu Sama Vimesa – jeśli wychowałem się w rynsztoku Ankh-Morpork, mam prawo powiedzieć o tym mieście Wszystko…
Tak więc zgadzając się na wstępie, że każda książka Pratchetta jest świetna, zaczynam…

W północ się odzieję jest kolejną częścią z cyklu o Tiffany Obolałej – który to cykl kierowany jest do młodszych czytelników. Książka zaczyna się od tego, że pod domem pana Petty zbierają się mieszkańcy wioski, aby go zlinczować po tym, jak pobił swoją trzynastoletnią córkę Amber, tak że poroniła (jako że była w ciąży). Tiffany interweniuje, umożliwiając panu Petty ucieczkę – by nie dopuścić do mordu. Poźniej dowiaduje się od swojego ojca, że Amber prawdopodobnie nie jest córką pana Petty, gdyż pani Petty (kobieta najwyraźniej mało rozgarnięta) przyprawiała mu rogi przy każdej okazji. A później Tiffany znajduje pana Petty, który chce się powiesić, i odcina go w ostatniej chwili.
Hm.
No dobrze, takie rzeczy się zdarzają – częściej, niż można sobie wyobrazić. Nie mam nic przeciwko ukazywaniu dzieciom prawdziwego oblicza życia, bo książki powinny być źródłem wiedzy, nawet tej bolesnej (byłoby wspaniale, gdyby dzieci dowiadywały się o takich rzeczach tylko z książek, a nie z wiadomości w telewizji lub własnego podwórka…). Jednak wydaje mi się, że można to pokazywać w nieco inny sposób. Tymczasem sir Pratchett, tak na moje oko, rozsmakował się w epatowaniu Okrutnymi Historiami. Mroczne (czy raczej: mroczniejsze) klimaty wślizgnęły się do jego książek jakiś czas temu – nie wiem, w której części cyklu Świata Dysku konkretnie; ocena tego zależy pewnie od indywidualnego wyczucia „mroczności”. Na pewno mroczna jest Straż nocna i Potworny regiment. Muszę przyznać, że tam ta mroczność bardzo mi się podoba – właśnie w takich dobrze wyważonych proporcjach. Człowiek czyta sobie beztrosko, a tu nagle pod butem zachrzęści mu czyjś ząb. Brrr! Suuuper:-)  Tymczasem w cyklu o Tiffany zaczyna być tego za dużo (jak dla mnie). O ile Wolni ciutludzie czy Zimistrz są pod tym względem dobrze „zbilansowane”, o tyle naprawdę nie wiem, czy poleciłabym W północ się odzieję co wrażliwszym dzieciom. Chociaż oczywiście niektóre dzieci lubują się w mrocznych historiach – więc właściwie nigdy nie wiadomo. Ale może przydałaby się nalepka jak na zachodnich DVD z bajkami: „Pierwszy raz obejrzyj z dzieckiem”.

Co mi się jeszcze nie podobało?;-) No cóż… Tak naprawdę nie mam tej książce wiele do zarzucenia, ale tak dla porządku: nie lubię, kiedy nowi ukochani zjawiają się znikąd, ponieważ ci dawni już się fabularnie wyczerpali i trzeba (trzeba?) wprowadzić jakiś nowy wątek.

Podobała mi się zaś cała reszta. Szczególnie Letitia (chociaż Naprawdę tłumacz mógł chyba z litości zrobić z niej Letycję…?) i wielki powrót… pewnej tajemniczej damy. I poskromienie księżnej. I cała ta mitologiczno-zającowa oprawa. I lubię, kiedy autor dodaje jakieś słówko na końcu. I…

No dobrze, teraz z czystym sumieniem mogę zacząć czytać drugi raz.
 

Okiem edytora: uwielbiam okładki z nowymi ilustracjami Paula Kidby'ego! Pamiętam, że czułam się nieswojo, czytając Pratchetta z okładkami Josha Kirby'ego w towarzystwie, bo jeśli komuś to nazwisko nic nie mówiło, okładka opowiadała mu straszne rzeczy... A tymi nowymi najchętniej wytapetowałabym sobie pokój. Albo i czoło:->
Jedno edytorskie zastrzeżenie do okładki W północ się odzieję: ja bym to chyba podzieliła -
W północ
się odzieję

Okiem redaktora: kongenialne tłumaczenie, jak zawsze. I mniej literówek niż zwykle.