Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Dla dzieci i młodzieży. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Dla dzieci i młodzieży. Pokaż wszystkie posty

środa, 15 maja 2013

Dziesiąte urodziny Hokus-Pokus i moje Top 5


Jedno z moich ulubionych wydawnictw obchodzi właśnie dziesiąte urodziny i dlatego postanowiłam przygotować subiektywną listę the best of Hokus-Pokus. Ograniczę się do pięciu tytułów, chociaż najchętniej napisałabym o piętnastu ;-) 

1. Dorota Matloch, Agata Juszczak, Co krasnale mają w nosie


To przewodnik po obyczajach krasnoludków i krasnalic - zabawny, a przy tym niezmiernie pouczający. Bezlitośnie obala narosłe przez lata stereotypy i przedstawia prawdziwy obraz życia krasnali od dziecięctwa po dorosłość (u krasnali pojęcie starości nie istnieje; i bardzo słusznie). 
Niewiele jest moim zdaniem książek dla dzieci, w których tak pięknie współgrają ze sobą wszystkie elementy. Zakręcone, jazgotliwe ilustracje Agaty Juszczak tworzą atmosferę radosnego absurdu, dowcipny tekst Doroty Matloch zapada w pamięć dzięki oryginalnym konceptom, a projekt autorstwa Big Design po prostu rzuca na kolana i turla po trawie. Chyba największe wrażenie robi na mnie to ostatnie - sama trochę składam (tak to ostrożnie ujmę) i wiem przynajmniej tyle, że tak fajne layouty to prawdziwa rzadkość. No po prostu perełka nad perełkami!

2. Wolf Erlbruch, O małym krecie, który chciał wiedzieć, kto mu narobił na głowę


To ulubiona książeczka mojego Gruzina, jedna z pierwszych, które przeczytał po polsku. Historia pewnego niecodziennego dochodzenia, w której detektywem jest przesympatyczny, acz pechowy kret. 
W swoim czasie ta książeczka narobiła sporo szumu w mediach - no bo jak to tak: o kupie? Potem kupa w książkach dla dzieci przestała szokować, a nawet tyle się tego narobiło (nomen omen), że zaczęło nudzić... a kret Erlbrucha dalej podbija serca najmłodszych! 

3. Wolf Erlbruch, Gęś, śmierć i tulipan


O tej książce już pisałam na blogu tutaj, więc tylko powtórzę, że to piękna i mądra opowieść z oryginalnymi ilustracjami i przestrzenią do rozmyślania i intepretowania. 

4. Marjolijn Hof, Mała szansa


Czytałam tę książkę jakiś czas temu i zauważam, że do mnie wraca i myślę o niej od czasu do czasu - pewnie dlatego, że nie umiem sobie odpowiedzieć na pytania, które zadaje: o prawo do własnych wyborów, nawet kosztem rodziny, o wolność okazywania uczuć, o to, jak radzić sobie ze strachem o najbliższych, o próbach zapanowania nad światem i iluzji, że to naprawdę możliwe. 
Historia Kiki, czekającej, aż jej tata-lekarz wróci z wojny, napisana jest lekko i prosto, ale poruszająco. Myślę, że warto podsuwać takie książki dzieciom i czytać je razem z nimi - nie ma tu zbędnego moralizowania, tylko autentyczne emocje. 

5. Olga Woźniak, Patryk Mogilnicki, Brud


Na początku podobał mi się tylko tekst tej książeczki - bo brud jest naprawdę fascynujący i pobudza dziecięcą fantazję (zwłaszcza dzieci o zacięciu naukowca). Pamiętam, jak dawno temu w dzieciństwie oglądałam program o żyjątkach, które mieszkają w ludzkich brwiach, brrr! ;-) Bardzo fajny temat i świetne podejście do sprawy. 
Jeśli chodzi o ilustracje, musiałam się do nich przekonać, bo nie od razu do mnie trafiły. Potem jednak chyba do nich "dorosłam" (to trochę tak jak z aktorami charakterystycznymi: najpierw się człowiek dziwi, jak to można mieć taki nos, a potem roztkliwia się nad nim w nieskończoność, jaki oryginalny;-)) Z tego, co słyszałam, dzieciaki zwykle nie mają takich problemów i akceptują cały Brud bez mrugnięcia okiem - a potem biegną zamrażać swoje pluszaki (czemu? więcej o tym w książce!).

Jeśli jeszcze nie słyszeliście o tym wydawnictwie (wydaje mi się to prawie niemożliwe, ale kto wie...), polecam szczerze wszystkie książki Hokus-Pokus. Tutaj jest strona wydawnictwa.  

  


wtorek, 9 października 2012

The Wavering of Haruhi Suzumiya - Nagaru Tanigawa



[Dla tych, co pierwszy raz słyszą o Haruhi, swojej Stworzycielce: 
recenzja w dwóch częściach na Kuzynka Sasza Poleca Anime ]

Nagaru Tanigawa
The Wavering of Haruhi Suzumiya
Little, Brown and Company 2011
tłum. na angielski Paul Starr

Co było na początku? W przypadku opowieści o przygodach Haruhi Suzumiyi to szczególnie ważne pytanie, bo okoliczności narodzenia się jej niezwykłej mocy to jedna z największych zagadek tego kultowego anime. I mangi. I filmu.
Jeśli spojrzeć na sprawę pod innym kątem, zostawiając na boku quasi-religioznawcze problemy, można powiedzieć, że na początku była jednak książka.

The Wavering of Haruhi Suzumiya to szósta część cyklu stworzonego przez japońskiego pisarza Nagaru Tanigawę. Tytuły poprzednich to The Melancholy of Haruhi Suzumiya, The Sigh of Haruhi Suzumiya, The Boredom of Haruhi Suzumiya, The Disappearance  of Haruhi Suzumiya i The Rampage of Haruhi Suzumiya, zaś po The Wavering mamy The Intrigues of Haruhi Suzumiya, The Indignation of Haruhi Suzumiya, The Dissociation of Haruhi Suzumiya i dwie części The Astonishment of Haruhi Suzumiya. Tak, sporo tego – i wszędzie Haruhi.  

The Wavering zajmuje interesujące miejsce w całej serii, gdyż większość opisanych tam wydarzeń dzieje się po zniknięciu Haruhi i dramatycznym wyborze Kyona, o których opowiada film. Słowem – jeśli obejrzałeś obie serie i film, to by dowiedzieć się, co dalej, trzeba sięgnąć po szóstą część z cyklu.
Na książkę składa się pięć opowiadań. Live Alive to odpowiednik 12 odcinka w pierwszej serii anime, The Adventures of Mikuru Asahina Episode 00 opowiada oczywiście o filmie przygodowanym przez Brygadę SOS, zaś pozostałe trzy historyjki wprowadzają zupełnie nowe wątki. Love at first sight to opowieść o pewnym chłopcu, który zakochuje się bez pamięci w… Yuki Nagato (a to ci niespodzianka, co?) i składa jej niecodzienną ofertę. Kyon wbrew swojej woli zostanie zamieszany w tę miłosną aferę i w skutek niefortunnego nieporozumienia narazi się na gniew Haruhi. Where did the cat go to powrót do konwencji powieści detektywistycznej, wykorzystanej już w pierwszej serii anime. Spotkamy się znowu z braćmi Tamaru, pokojówką Mori i kamerdynerem Arakagawą, a w zgadywance wezmą też udział Tsuruya i kot Shamisen. W małej chatce, należącej do rodziny Tsuruyi, podczas Sylwestra wydarzy się krwawe morderstwo… The Melancholy of Mikuru Asahina przedstawia opowieść o niespodziewanej randce, na którą Mikuru zaprasza Kyona. Jeśli niewprawna podróżniczka w czasie chce się gdzieś z tobą wybrać w pozornie niewinnym celu i cały czas zerka na zegarek ze zmartwioną miną, może to oznaczać tylko kłopoty – kto jak kto, ale taki cynik jak Kyon dobrze to wie. Ale to oczywiście nie znaczy, że odmówi, skoro to Mikuru prosi, prawda?

A teraz pytanie: czytać, czy nie czytać? Czy wyobraźnia czytelnika-haruhisty może się równać z wizją studia Kyoto Animation, nawet i wspomagana rozsianymi w książce ilustracjami Noizi Ito? Czy nie lepiej poczekać, aż się zlitują i to nakręcą? Odpowiedź zależy zapewne od poziomu obsesji danego haruhisty. Wydaje mi się, że ja mieszczę się w granicach zdrowej normy, a The Wavering przeczytałam z zainteresowaniem. Najbardziej podobało mi się opowiadanie o wielbicielu Yuki, a najmniej powtórka z zabawy w detektywów, bo nie dołożyła właściwie żadnego kamyczka do wielkiej mozaiki pt. „Tajemnica Haruhi Suzumiyi”.

Wielką zaletą serii książkowej jest to, że narratorem jest Kyon, zatem mamy bezpośredni dostęp do jego ciętych uwag i ironicznych komentarzy. Druga wielka zaleta to piękny styl autora, chociaż oczywiście mówię tu tak naprawdę o angielskim tłumaczeniu. Narracja Kyona jest płynna, jasna, okraszona szczodrze humorem oraz różnymi stylistycznymi perełkami, które z ogromnym zadowoleniem wpisałam sobie do mojego „angielskiego” notesu.
Minusem książkowej wersji przygód Haruhi i jej przyjaciół wydaje mi się jedynie to, że w klasycznej narracji trudniej chyba przekazać wszystkie niuanse emocji bohaterów i całą tę wieloznaczność tajemniczej aury, jaka ich otacza. Na przykład milcząca Yuki w anime to jednak co innego niż Yuki milcząca w książce. Dokładne opisy postaci (widzianych rzecz jasna z perspektywy Kyona) dają nam ich pełniejszy obraz, ale znowu – usuwają tę mgiełkę intrygujących niedomówień.  

Mimo tej niedogodności wynikającej chyba z natury rzeczy (jestem pewna, że Haruhi inaczej by to urządziła, przecież to nie do pomyślenia, żeby anime wygrywało z książką!) myślę, że zdecyduję się na przeczytanie następnego tomu, opowiadającego o intrygach Haruhi. Puszczony w tle Erik Satie powinien pomóc zmobilizować wyobraźnię.



czwartek, 22 marca 2012

Ruchomy zamek Hauru - Diana Wynne Jones

Ruchomy zamek Hauru
Diana Wynne Jones
tłum. Danuta Grórska
Wydawnictwo Amber
Warszawa 2005


Sophie jest najstarszą z trzech sióstr i dobrze wie, co to oznacza: nawet jeśli wyruszy w świat szukać szczęścia, nic z tego nie będzie. Gdyby najstarszym siostrom udawało się upolować księcia, wszystkie bajki byłyby żałośnie krótkie. Tak więc Sophie zdecydowała się zostać w domu i jak najlepiej przygotować swoje młodsze siostry do szczęsnego losu, który je czekał (no, przynajmniej tę najmłodszą).  Zresztą, tak naprawdę wcale nie miała ochoty na wielką przygodę – los pokarał Sophie nie tylko zdrowym rozsądkiem, ale również sporą dawką odpowiedzialności, pracowitości, solidności, skromności i wszystkich innych temu podobnych cech, które tak bardzo cenimy u innych, lecz sami okazujemy niezwykle nieśmiało. Kiedy przyszło do decydowania o przyszłości wszystkich trzech sióstr, Sophie spokojnie przyjęła to, że podczas gdy jedna jej siostra wyrusza na praktykę do czarownicy, a druga do popularnej ciastkarni, w której kłębią się tłumy przystojnych młodzieńców, ona sama zostaje pilnować rodzinnego interesu. Przecież od początku wiedziała, że tak będzie. Od rana do nocy szyje i ozdabia kapelusze, z którymi potem prowadzi długie rozmowy. W końcu dochodzi do tego, że boi się wyjść do miasta, nawet po to, by odwiedzić siostrę. Toteż właściwie niewiele się zmienia, kiedy do sklepu z kapeluszami przychodzi pewnego dnia Wiedźma z Pustkowia  i zamienia Sophie w staruszkę. Teraz Sophie może gorzknieć sobie spokojnie bez wyrzutów sumienia i gadać do siebie, ile dusza zapragnie. Przecież tego się oczekuje od staruszek.


Sophie decyduje się opuścić dom, żeby nie straszyć swoich bliskich obecnym mało powabnym wyglądem. Po drodze spełnia kilka baśniowych dobrych uczynków, ale nie pojawia się ani piękny książę, ani dobra wróżka, która zdjęłaby z niej zły czar. No cóż, tego się można było spodziewać.
Za to ostatnie, czego mogłaby się spodziewać, to spotkanie ruchomego zamku czarodzieja Hauru, który podobno jest równie zły, co Wiedźma z Pustkowia. Albo prawie. Mówią, że porywa młode dziewczęta, żeby im ukraść duszę i pożreć serce. Jako że Sophie już nie jest młodą dziewczyną, decyduje się zaryzykować i wkracza do zaczarowanego zamku. Czarodzieja nie ma w domu, ale jest jego młody uczeń Michael, czyjaś czaszka (powściągliwie milcząca) oraz ogniowy demon, Kalcyfer. Z tym ostatnim Sophie zawiera sekretny układ – w zamian za pomoc w zerwaniu kontraktu z czarodziejem, demon ma zdjąć z niej urok. Problem w tym, że Sophie nie ma pojęcia, o jaki kontrakt chodzi, i żeby to odkryć, będzie musiała zostać w zaczarowanym zamku przez miesiąc. Poza tym warto zastanowić się, co się stanie, gdy jej się uda i nagle stanie pośrodku ruchomego zamku Hauru jako młoda dziewczyna, z młodym, kruchutkim sercem…

Wydaje się, że niewielu wielbicieli anime Ruchomy zamek Hauru w reżyserii Hayao Miyazakiego zdaje sobie sprawę, że film ten powstał na podstawie książki Diany Wynne Jones. Ja najpierw widziałam wersję filmową, toteż na początku, czytając książkę, ciągle miałam przed oczami magiczne, kolorowe obrazy ze Studia Ghibli. Później, w miarę jak przybywało bohaterów, którzy nie występują w filmie, a akcja się zapętlała, mogłam wreszcie docenić sam tekst.
Książkę czyta się wspaniale i naprawdę nie dziwi mnie, że sam wielki Miyazaki pokusił się o jego adaptację. Autorka z rozmachem kreśli świat magii i tajemniczych przejść między światami, a czyni to tak przekonująco i lekko, że nawet nie zauważamy, że trochę brakuje tu porządku i szczegółowych opisów, do których przyzwyczaiły nas (no dobrze – mnie, nie wiem, jak innych;-)) epickie opowieści fantasy. Anime wspaniale uzupełniło te „luki” przepięknymi obrazami, tak jakby ta książka i film były dla siebie stworzone. Jednocześnie nie mogę powiedzieć, że uważam, iż samej książce czegoś brakuje. Nie każde dzieło fantasy musi zawierać Dodatki A – F, rozmówki ludzko-elfickie, drzewo genealogiczne królów Numenoru i uniwersalny kalendarz Shire. Książka Diany Wynne Jones jest cudownie lekka. Autorka prowadzi narrację w sposób bardzo naturalny, kolejne wydarzenia łączą się ze sobą raczej na postawie intuicyjnych skojarzeń niż według jakiegoś ustalonego, sztywnego planu.
Cała ta prostota kompozycji nie przeszkadza w rozwoju bardzo logicznej i spójnej akcji (której to logiki i spójności anime do końca nie oddaje). Wszystkie szczegóły w którymś momencie zaczynają się ze sobą łączyć, przeplatające się wątki zacieśniają się coraz bardziej – i powoli, ale zdecydowanie zbliżamy się do rozwiązania tajemnicy Hauru.  
O ile styl książki wydaje się dość przejrzysty i nie ma tu szczególnie poetyckich metafor, nad którymi można by się na dłużej zatrzymać, o tyle przemycane przez autorkę ironiczne przemyślenia na temat starości, relacji damsko-męskich czy rodzinnych dają naprawdę wspaniały efekt. Trzecioosobowa narracja prowadzona jest z perspektywy Sophie, a trzeba przyznać, że wyrasta ona na dość zgryźliwą, stanowczą i nieznośną staruszkę. Mimo wszystko w centrum opowieści znajduje się Hauru (tak jak lubi) – sprytny, próżny, leniwy, bałaganiarski, tchórzliwy, czarujący, nieodgadniony… Wszyscy inni muszą usunąć się na dalszy plan. Jednak tak naprawdę do końca nie można zorientować się, kto tu jest kim – i jeśli myślicie, że film wam w tym pomoże, to nic z tego.   
Bardzo podobało mi się przedstawienie nadprzyrodzonej warstwy opowieści. Magia po prostu się tu wydarza, nie trzeba tłumaczyć, skąd się bierze i jakie są konsekwencje nadużywania mocy – wystarczy obserwować, co się dzieje. Okazuje się też, że właściwie każdy może posiadać jakieś magiczne moce i nawet sobie tego nie uświadamiać. Magia w Ruchomym zamku Hauru podobna jest trochę do alchemii – nigdy nie wiadomo, czy coś nie wybuchnie, ale warto spróbować.

Podsumowując: zabawna, lekka, wciągająca i miejscami nieco makabryczna książka Diany Wynne Jones zdecydowanie godna jest uwagi. Można czytać ją niezależnie od anime i dobrze się przy tym bawić. Jest tak smakowita, że połyka się ją od razu – tak jak Hauru pożera delikatne dziewczęce serduszka…



P.S. I dobra wiadomość: jest druga część Ruchomego zamku HauruZamek w chmurach  (Castle in the Air). I druga dobra wiadomość: to nie jest najsłynniejszy cykl tej autorki (sławę przyniosły jej Światy Chrestomanciego). 

Okiem redaktora: Bardzo dobre tłumaczenie. Aby zachować spójność z japońskim oryginałem (w Polsce najpierw ukazał się film, potem dopiero tłumaczenia książek), angielski Howl pozostał japońskim Hauru. Odrobinę zaciera to gry słów oryginału, ale za to jest rozpoznawalne, oczywiście. Ja bardzo polubiłam imię Hauru J
Okiem edytora: Okładka zdecydowanie mi się nie podoba. Byłoby bosko, gdyby dało się na nią wrzucić jakiś fajny kadr z filmu. Cokolwiek.   

środa, 25 stycznia 2012

Felix, Net i Nika oraz Pałac Snów - Rafał Kosik


Felix, Net i Nika oraz Pałac Snów
Rafał Kosik
Warszawa 2006
Powergraph

Zastanawialiście się kiedyś, skąd biorą się sny? Lepiej się nie zastanawiajcie.
Oto nad Warszawą unosi się kamienny, ponury Pałac Snów. Nie każdy może go zobaczyć, a ci, którzy mogą, żałują tego. Jak się tam dostać? Można pojechać czarną karetą, starożytnym tramwajem, żaglowcem-widmo – czym tylko sobie zamarzysz. Coraz więcej warszawiaków wbrew swojej woli odwiedza Pałac Snów: są porywani i zamieniani w niewolników. Ale czy trzeba się tym martwić, skoro to tylko sen? Przecież w końcu się obudzą. Prawda?   
Zagadkę tajemniczej epidemii senności w Warszawie rozwiązać może tylko superpaczka czyli Felix, Net i Nika. Dobrze wie o tym Zegarmistrz, zamieszkujący Dom Snerów, niezwykłą kamienicę mieszczącą się (zwykle) przy ulicy Sennej – i zleca trójce przyjaciół ni mniej ni więcej tylko uratowanie mieszkańców miasta. Felix, Net i Nika nie do końca ufają Zegarmistrzowi, ale nie mają wyjścia: wśród „zakładników” Pałacu Snów znajduje się osoba bardzo bliska jednemu z nich… Superpaczka postanawia przedostać się do Pałacu, jednak okazuje się to trudniejsze, niż myśleli – bo jak można zapanować nad snem?
Kolejny tom przygód Felixa, Neta i Niki na pewno nie zawiedzie miłośników serii Rafała Kosika. Będzie zabawnie, tajemniczo i trochę strasznie. Zdecydowanie najbardziej zainteresowała mnie w tej książce przestrzeń, która – jak to w snach bywa – zmieniała się z minuty na minuty i z akapitu na akapit, dostosowując się do sennej wyobraźni bohaterów. Autor bardzo ciekawie wykorzystał fakt, że w snach wszystko jest możliwe, wszystko, na co starcza nam właśnie wyobraźni i twórczego rozmachu. A ostatecznie okaże się, że w przestrzeni snu tak naprawdę walczymy tylko ze sobą – to dlatego tak trudno wygrać… Na szczęście Felix, Net i Nika świetnie opanowali zasady pracy zespołowej!
Również na planie „zwykłym” sporo się dzieje – w gimnazjum imienia prof. Stefana Kuszmińskiego pojawi się dwóch nowych uczniów, Gilbert i Gerald, i jeden z nich bardzo namiesza w przyjacielskim związku Neta i Niki. Dojdzie do rękoczynów. A właściwie jednego rękoczynu. Jakby tego było mało, odbywają się wybory na przewodniczącego samorządu szkolnego i Felix z zaskoczeniem odkrywa, że najwyraźniej on również ubiega się o tę zaszczytną godność i trudno będzie to odkręcić. Nie udaje mu się natomiast zauważyć, że pewna nieśmiała uczennica uparcie wpatruje się w niego z uwielbieniem… W tej szkole trzeba nieustannie zachowywać czujność i nie należy pozwalać sobie na przysypianie: można się nagle obudzić na lekcji biologii progresywnej i stanąć oko w oko z krzewem parówkowym lub bekonią.
Serie mają to do siebie, że zakładają powtarzalność pewnych motywów i schematów; Kosikowi udaje się rozegrać to z dużym wdziękiem i muszę przyznać, że po przeczytaniu dwóch tomów w trzecim niecierpliwie wyczekiwałam moich ulubionych miejsc i postaci. Przyjaciele i tym razem odwiedzą Instytut Badań Nadzwyczajnych, gdzie spotkają Konpopoza (który powróci w wielkim stylu w Buncie maszyn) oraz zwiedzą archowum (czyli archiwum, gdzie chowa się rzeczy niebezpiecznie, kłopotliwe lub po prostu zbyt dziwaczne nawet jak na standardy Instytutu).

Niewiele łatek można przypiąć tej coraz bardziej popularnej serii dla młodzieży – wyraziści bohaterowie, wyszukane i solidnie przemyślane intrygi, zabawne dialogi, gry słowne, zmyślne nowinki techniczne i nieskończona ilość oryginalnych, niebanalnych pomysłów. Język jest bardzo przystępny, chwilami może nawet zbyt prosty, ale to się na pewno przekłada na świetny odbiór wśród młodzieży – no i tylna okładka podczas czytania zbliża się w tempie TGV;-)) Czasami łapię się na tym, że tak daję się wciągnąć przygodom Felixa, Neta i Niki, że nawet nie zwracam uwagi na to, czy realizacja kolejnego fantastycznego pomysłu autora faktycznie pozostaje spójna i logiczna. Łykam jak ogłupiała gęś;-)) Takie mam zaufanie do Kosika, o!   


Mała ściąga dla tych, którzy dotąd nie spotkali się z serią FNiN
Felix jest zdolnym wynalazcą, który pasjonuje się robotami. Zawsze gotowy na wszelkie ewentualności, ma w pogotowiu plan B, C oraz niezawodny „Coś Się Wymyśli”, a także kieszenie pełne rozmaitych cudów techniki, niedostępnych dla przeciętnego gimnazjalisty.
Net to wybitny informatyk, zakochany z wzajemnością w Nice. Roztrzepany, gadatliwy i dowcipny, dusza towarzystwa. Nie jest tak odważny jak Felix, ale lojalnie podąża za przyjaciółmi w paszczę kolejnych niesamowitych niebezpieczeństw.
Nika obdarzona jest nie do końca dającymi się wyjaśnić „mocami”, przede wszystkim zdolnością do telekinezy oraz nadzwyczajną intuicją. Podczas gdy Net i Felix usiłują rozwiązać każdy problem przy pomocy logicznego myślenia, Nika potrafi wyczuwać sedno sprawy. Jej rodzice nie żyją, a ona mieszka sama w półtorapokojowym mieszkanku, skutecznie unikając ujawnienia swojej sytuacji z obawy przed przymusową przeprowadzką do domu dziecka.
Felix, Net i Nika superpaczkę, która nieustannie wpada na trop tajemniczych zdarzeń, spisków lub intryg; nasi młodzi gimnazjaliści rozwiązują je dzięki swoim zdolnościom oraz łączącej ich przyjaźni. Co ciekawe, owe zagadkowe zdarzenia zwykle mają charakter jednocześnie technologiczny, informatyczny i paranormalny. Słowem – czytelnicy serii FNiN nie nudzą się ani przez chwilę!
Wszystkie tomy ozdobione są ilustracjami autora i bardzo interesującymi kolażami umieszczonymi po wewnętrznych stronach okładek. Muszę powiedzieć, że odczuwam patriotyczną dumę za każdym razem, kiedy biorę do ręki jakąś książkę Rafała Kosika – naprawdę mamy się czym pochwalić.  

Moja recenzja tomu Bunt Maszyn na Ryms.pl
Czytajcie Rymsa! Pijcie tylko naturalną lemoniadę! ;-)

sobota, 19 listopada 2011

Juniper Berry

 

Michael Kozlowsky
Juniper Berry i tajemnicze drzewo
tłum. Anna Papiernik
Kraków 2011
Wydawnictwo Esprit

Kiedy przeczytało się już sporo książek (a wiele z nich było do siebie dziwnie podobnych), powoli zanika to przyjemne oczekiwanie na mały cud, na skarb znaleziony gdzieś w starej skrzyni albo wyszperany w antykwariacie – na to, że jakaś książka nagle okaże się inna niż wszystkie i już nigdy nie będzie się chciało wypuścić jej z rąk. Po pewnym czasie po prostu wiemy, co nam się podoba, a co nie – i trudno nas czymś zadziwić. Zapewne każdy mól książkowy ma swój osobisty, nienaruszalny kanon (w którym najczęściej królują książki ukochane od dzieciństwa) i chociaż próbuje wielu innych rzeczy – niektórych ze smakiem, innych… z niesmakiem – ogólnie rzecz biorąc, cały czas i tak wiernie siedzi na swoim świętym stosie niczym smok na złocie.

Juniper Berry przewróciła mój kanon do góry nogami i przebojem wdarła się na szczyt mojej niezachwianej od lat listy książkowych przebojów. Pierwszy raz czytałam ją w oryginale – pamiętam, że po prostu galopowałam przez tekst na oślep, potykając się z rzadka na kunsztownych (a z pozoru nieskomplikowanych) zawijasach stylu autora i gorączkowo wyrywając się ku zakończeniu – które nadeszło dziwnie szybko, i od razu zaczęłam żałować swojej niecierpliwości. Bardzo szczęśliwie się złożyło, że tego wieczoru nikt nie zakłócał spokoju w mojej jaskini, bo mogłoby dojść do rękoczynów. Albo nawet do malowniczej zbrodni (tak jakoś przyszły mi do głowy obrazy z Imienia róży… to ku przestrodze…). Po polsku Juniper czytało się równie przyjemnie, a nawet jeszcze szybciej.
Początkowo może się wydawać, że to po prostu bardzo aktualna opowieść o dziewczynce, której rodzice wybrali karierę zamiast dobra rodziny. Juniper całymi dniami snuje się po wielkiej, pustej rezydencji państwa Berrych, szukając sobie ciekawych zajęć i w nieskończoność wyczekując, aż jej rodzice, para słynnych aktorów, wrócą z pracy i być może wreszcie – wreszcie – obdarzą ją odrobiną swej cennej uwagi. Możemy się domyślić, że czeka na próżno. Jej rodzice nawet kiedy przebywają w domu, tak naprawdę znajdują się ciągle w swoim własnym świecie błyskających fleszy, rozszalałych (chociaż niekoniecznie wiernych) fanów oraz intryg i otwartych potyczek hollywoodzkiej śmietanki towarzyskiej. A ten świat jest dla jedenastoletniej Juniper całkowicie niedostępny.
Prosto i sugestywnie nakreślony obraz życia Juniper uderza swoją wiarygodnością – wydaje się równie dobrze pierwszy rozdział mógłby być fragmentem powieści non-fiction o dziecku jednej ze współczesnych gwiazd kina. Jednakże już wkrótce ta pozorna normalność – smutna, bo smutna, ale jednak normalność – zaczyna się wykrzywiać i pękać w szwach, aż w końcu eksploduje, gdy tempo akcji przyśpiesza i nagle wraz z Juniper udajemy się w podróż do niesamowitego, tajemniczego świata, gdzie marzenia mogą stać się rzeczywistością, a rzeczywistość – najgorszym koszmarem.
Tak, nie można zaprzeczyć, że podczas czytania o przygodach miłej, rezolutnej Juniper oraz jej nieśmiałego, nerwowego przyjaciela Gilesa ciarki będą nam chodzić po plecach. Podtytuł angielskiego oryginału brzmi A Tale of Terror and Temptation i jest to jak najbardziej słuszny i prawdziwy opis charakteru tej opowieści. Porównanie jej z Koraliną Neila Gaimana nie jest ani naciągane, ani krzywdzące dla żadnej ze stron:-)
Będzie trochę strasznie, trochę mrocznie i bardzo niebezpiecznie. Będzie niesamowicie. Być może dobrze byłoby, żeby młodsze dzieci  czytały tę książeczkę razem z rodzicami, ale na pewno nie powinny całkiem rezygnować z lektury – dobra, mądra literatura nie szkodzi:->
Trudno wymienić wszystkie zalety Juniper Berry – do największych należy na pewno oryginalność samego pomysłu, sugestywność obrazów i opisów, ogromny talent autora w kreowaniu nastroju grozy i niesamowitości, wyrazisty rysunek bohaterów oraz bardzo zręczna narracja, świadcząca o wspaniałym warsztacie twórczym. Mnie najbardziej ujął sposób, w jaki autor używa symboli, z których buduje świat swojej opowieści: nienatrętny, daleki od alegorycznych dosłowności oraz niewczesnego moralizowania. Najczęściej sięga po rzeczy proste i konkretne – balonik, drzewo, lustro – z których udaje mu się wydobyć czystą magię. Obok tego pojawiają się symbole „jednostronne”, których odniesienia pozostają tajemnicze i niewyjaśnione aż do końca (mamy z nimi do czynienia zwłaszcza w rozdziale 7), dzięki czemu podziemny świat nabiera prawdziwej nieprzeniknionej głębi. To połączenie sprawia, że lektura Juniper Berry jest jednocześnie satysfakcjonująca i inspirująca – a to z kolei pozwala sięgnąć po tę książkę jeszcze raz… i jeszcze... 
Na osobną laurkę zasługują ilustracje, którymi opatrzył tekst Erwin Madrid. Są nowoczesne, oryginalne i pomysłowe (szczególnie jeśli chodzi o zabawy z perspektywą), a jednocześnie delikatne i rozbrajające. To samo tyczy się okładki, która od razu przyciąga wzrok i wysyła pozytywne sygnały ku radarom rasowych moli książkowych.                     
Niewątpliwie debiut amerykańskiego pisarza o swojsko brzmiącym nazwisku Kozlowsky jest wart uwagi – nie tylko tych, którzy lubują się mrocznych klimatach spod znaku Gaimana.
Być może nie dla wszystkich będzie objawieniem (aż trudno mi uwierzyć, że właśnie napisałam to, co napisałam;-)) ale urokowi tej historii po prostu trudno się oprzeć – niezależnie od wieku.

środa, 29 czerwca 2011

Niewolni



William Nicholson
Niewolni
tłum. Milena Wójtowicz
Fabryka Słów
Lublin 2010


Jeśli jakaś książka naprawdę przypadła mi do gustu, zawsze sięgam z lękiem po następny tom. W przypadku Niewolnych – drugiej po Pieśniarzu wiatru części cyklu Ognisty wiatr – po raz kolejny spotkało mnie ze strony Williama Nicholsona bardzo miłe zaskoczenie. Już po kilkunastu stronach zorientowałam się, że nie czeka mnie rozczarowanie, ale wręcz przeciwnie: zupełnie nowa przygoda.

Przede wszystkim w drugim tomie zmienia się konstrukcja fabuły – nie mamy już do czynienia z wyprawą młodych bohaterów, lecz z wędrówką (wygnaniem) całego miasta. Wcześniej rodzina Hathów była odpowiedzialna za losy Aramanth niejako metaforycznie – teraz los całego ludu Manthan zależy od nich dosłownie. Wojownicy Hegemonii pojmali i zniewolili Aramanth – niewinni ludzie giną, a los reszty zależy od okrutnych reguł wyznaczonych przez najeźdźców. Manthanie w naturalny sposób zwracają się ku Hathom jako duchowym liderom miasta, oczekując od nich znalezienia drogi ucieczki. Szybko jednak okaże się, że niewola odciska na ludziach swoje piętno niemal natychmiast, a słów Iry Hath, prorokini, nikt nie chce słuchać…

Kompozycję książki organizują trzy przeplatające się wątki: zmagania Hathów z rzeczywistością życia w Hegemonii, podróż Kestrel u boku księżniczki Sisi oraz tajemnicze działania Pieśniarzy. Zmieniające się krajobrazy i przestrzenie dodają opowieści dynamiki, a przy tym akcja prowadzona jest tak, że każdy akapit czyta się z równym zainteresowaniem.  
Być może mistrzowstwo formy nie jest zwykle najważniejszym atutem powieści fantasy, ale ja nigdy nie mogłam się oprzeć dobrze opowiedzianej historii. A w przypadku Niewolnych zdecydowanie nie jest to jedyna zaleta tekstu…

Bohaterowie już znani przechodzą interesujące przemiany, a poza tym pojawiają się nowi: piękna i niemądra Sisi, próżny Zohon, ambitny i niebezpieczny Marius Ortiz, bezwzględny Pan oraz Pieśniarze. Każda z tych postaci kryje w sobie jakąś tajemnicę i niespodziankę. Zdecydowanie najbardziej fascynujący są Sisi i Marius: osobowości silne, a przy tym niejednoznaczne i nieprzewidywalne.
Nicholson i tym razem skompletował idealne dramatis personae – postaci zdolne obudzić pasję w praktycznej Kess i niepokój w wyciszonym, niejako „dostrojonym” do innych Bowmanie.

Zdecydowanie autorowi nie brakuje nowych pomysłów – stworzył świetnie wyważoną kompozycję, fascynujących bohaterów oraz niezapomniane sceny. Do tych ostatnich należy niewątpliwie spotkanie Kess z Sisi, popis Mumpo podczas manaksy oraz taniec Kestrel z Mariusem. Wśród tej mnogości wydarzeń czytelnik zaczyna w którymś momencie odkrywać subtelnie rozplanowane zależności. Możemy obserwować jak poszczególne elementy (również te znane z pierwszego tomu) zaczynają się ze sobą zazębiać i przeplatać, nabierając zupełnie nowych znaczeń.
Można powiedzieć, że czytanie książek Nicholsona jest jak tańczenie tantarazy z mistrzem – tancerka niemal od razu zdaje sobie sprawę, że jej partner doskonale wie, co robi, i może ufnie poddać się intuicyjnemu rytmowi tej muzycznej opowieści.

Chociaż Niewolni to książka napisana jasnym i lekkim stylem, nie brakuje w niej chwil bardzo ponurych. Opowieść o granicach między strachem i zniewoleniem, o tym, jak łatwo przemówić do tkwiących w nas mrocznych miejsc: dumy, okrucieństwa, chciwości, nie może być lekka. I nie powinna być. Na pewno zaś może być – i jest – prawdziwie fascynująca.



Okiem edytora: okładka autorstwa Dark Crayona, jak zwykle świetna (wydanie angielskiego oryginału wypada przy niej bardzo słabo...). Projekt składu przejrzysty, piękne ilustracje.

Okiem redaktora: naprawdę świetne tłumaczenie; trafiło się niestety kilka literówek (ale komu się nie zdarzają...).

Gęś, śmierć i tulipan



 
Wolf Erlbruch
Gęś, śmierć i tulipan
tłum. Łukasz Żebrowski
Wydawnictwo Hokus-Pokus
Warszawa 2008



Kwestia formatu
 
Kiedy po raz pierwszy wzięłam do rąk książkę Gęś, śmierć i tulipan wydaną przez Hokus Pokus, zaczęłam się zastanawiać nad formatami książek dla dzieci. Wydawać by się mogło, że jest to sprawa drugorzędna – a nawet ostatniorzędna. A jednak…

Czy istnieje jeden idealny format książek dla dzieci? Raczej nie. Format powinien być po prostu odpowiednio dobrany do treści i charakteru książki, co zapewne nie zawsze jest łatwym zadaniem. Są zatem książki w formatach wygodnych i bezpretensjonalnych, które można łatwo wsunąć do torby lub wygodnie trzymać w ręce – takie jak np. Co krasnale mają w nosie (210x147) tegoż wydawnictwa czy nowe wydanie cyklu o Muminkach Naszej Księgarni (118x160); książki dobre na każdą okazję. Są też książki w formatach dostojnych, które najlepiej czytać w domu, bez pośpiechu, w wygodnym fotelu – ostatnio dostałam pełny naturalnej godności egzemplarz Córki króla moczarów Andersena (Media Rodzina, 180x235) i cóż, na pewno nie zabrałabym go ze sobą, żeby poczytać w autobusie, ale na półce prezentuje się bardzo atrakcyjnie. Są wreszcie małe, milutkie książeczki, w których opisano małe, milutkie historyjki – takie jak klasyczne tomiki opowieści Beatrix Potter (zawsze gdy po nie sięgam, mam wrażenie, że trzymam w rękach małe zwierzątko).
I są książki duże – o dużych sprawach.

Gęś, śmierć i tulipan należy do tych ostatnich. Wydano ją w formacie 240x297 – jest naprawdę duża. Osobie praktycznej może się wydawać, że to format dość rozrzutny, którego zastosowanie byłoby wskazane na przykład, gdyby ilustracje były na tyle szczegółowe, że pomniejszenie ich uczyniłoby detale nieczytelnymi. Dość podobny format (230x300) ma książka Pan Brumm tego nie rozumie wydawnictwa Bona i rzeczywiście niektóre z zamieszczonych tam ilustracji straciłyby dużo ze swego uroku, gdyby je zmniejszono. Tymczasem w Gęsi, śmierci i tulipanie mamy do czynienia z ilustracjami w zasadzie dość prostymi, które wyglądałyby dobrze również w książce innego formatu. Ale czy wyglądałyby tak samo?

Postaciom gęsi, śmierci, przestrzeni stawu czy oszczędnym linijkom tekstu przeznaczono naprawdę dużo przestrzeni – jedna ze stron jest w zasadzie pusta: przelatuje przez nią tylko atramentowy kruk z seledynowym okiem; na wielu stronach mamy tylko po cztery wersy tekstu.
Na pewno dzięki temu postaci są bardzo ładnie wyeksponowane, a nad słowami zatrzymujemy się dłużej, ale to nie wszystko. Duże płaszczyzny „pustej” kartki lub monochromatycznej powierzchni stawu sprawiają, że cała książka nabiera jakby dodatkowej przestrzeni – przestrzeni pełnej znaczeń.

Gęś, śmierć i tulipan to książka o pewnej gęsi, która miała umrzeć (tulipan, co ciekawe, nie występuje w tekście – widzimy go tylko na ilustracjach, w rękach śmierci. Jest czerwony, podbity czernią). Gęś dowiedziała się tego od samej śmierci – a ta oczywiście zna się na tym najlepiej. Właściwie gęś nie jest naprawdę przerażona spotkaniem ze śmiercią; może dlatego, że najwyraźniej śmierć nie ma zamiaru od razu przystąpić do dzieła. A może dlatego, że nosi zupełnie zwyczajną sukienkę w kratkę, która upodabnia ją trochę do gosposi. Ale jednak śmierć to śmierć – z ową wzruszająco codzienną sukienką kontrastuje nieproporcjonalnie wielka głowa w kolorze kości słoniowej. Najwyraźniej śmierć jest bardzo mądra – myśli sobie pewnie gęś. Jednak jeżeli nawet tak jest, to śmierć nie ma zamiaru dzielić się swoją wiedzą – o tym, co się dzieje Potem – z gęsią. Za to dość często mówi o niebezpieczeństwie kataru, o lisie… A o tym gęś nie chce słuchać. Właściwie to trudno jej się zorientować, czy śmierć jest miła, czy raczej nie. Ale gęś tak czy inaczej spędza z nią czas – skoro już jest… I tak zaczyna się oswajanie śmierci. Bardzo zwyczajne oswajanie – poprzez rozmowę, milczenie, dotyk. Nie wiemy, do czego to ma prowadzić. Czy rodzi się właśnie niezwykła przyjaźń? Czy śmierć zmieni zdanie? 
Gęś umiera.
Co się stało? Czy to śmierć oswoiła się z gęsią czy gęś ze śmiercią? Staw zniknął dla gęsi czy też pozostał samotny bez niej? Umieramy dlatego, że pogodziliśmy się ze śmiercią, czy pomimo tego? Takie pytania można zadawać w nieskończoność. Gęś też na pewno miała ich wiele. Ale cóż – takie jest życie, jak mówi śmierć.

Zastanawianie się nad niektórymi sprawami wymaga szerszego spojrzenia, odpowiedniego dystansu i wyciszenia. Taki efekt można osiągnąć za pomocą odpowiednio dobranych, oszczędnych słów, bezpretensjonalnej prostoty fabuły, piękna ilustracji, kolorystyki, a także – jak widać – rozwiązań graficzno-edytorskich. „Poszerzenie granic” książki (w pewnym sensie: w nieskończoność) wzmacnia siłę wyrazu wszystkich jej pozostałych elementów.

Gęś, śmierć i tulipan to książka pozbawiona puenty – bo puenta zawsze jest rodzajem zawężenia rozpatrywanej kwestii. Otwartość i wielowymiarowość tej opowieści podkreśla także dobór formatu – dla wielkich spraw przeznaczono odpowiednio dużą przestrzeń. Bo przecież na kartce książki musi się zmieścić i śmierć, i wysokie drzewo, i cały staw…


czwartek, 16 czerwca 2011

Pieśniarz wiatru



William Nicholson
Pieśniarz wiatru
Fabryka Słów
Lublin 2010
Tłum. Milena Wójtowicz

Pierwsze, czym przyciągnęła mnie ta książka, była Dark Crayonowa okładka – zwykle skradam się do wszelkiej nowej fantastyki bardzo nieufnie, ale tym razem pomyślałam: z tą okładką to nie może być Aż Tak Złe… Nie zniechęciła mnie nawet zwodnicza informacja na froncie, iże mam w ręce „klasyczną historię w stylu Harry’ego Pottera” (jest tylko jeden Harry Potter – na szczęście:-> ). Tym niemniej nie wiedziałam, czego mam się po Pieśniarzu spodziewać. A i tak zostałam bardzo pozytywnie zaskoczona.

Jeśli chodzi o niebezpieczne wyprawy, przygody i walkę z ciemiężcą, utarty schemat przewiduje, że w nieznane wyrusza samotny bohater, by z dala od ojczyzny, pod obcymi gwiazdami mocować się z losem. W domu zaś zostaje zapłakana matka-staruszka, oczekując, że wszystko się ułoży – oprawcy zostaną pokonani, księżniczki uwolnione, smoki zaszlachtowane, kraj wyzwolony. Tymczasem w książce Williama Nicholsona do walki staje cała rodzina Hathów. Dwoje najstarszych dzieci – Kestrel i Bowman – wyrusza co prawda w nieznane, ale ich matka, Ira Hath, nie należy do tych, które siadają na przypiecku i biadolą „Laboga!”, załamując ręce. Kilka razy zastanawiałam się nawet, jak to możliwe, że ktoś taki jak Ira, potomkini posępnego proroka, w takim mieście jak Aramanth nie wpadł w problemy o wiele wcześniej… Jej energiczna, gwałtowna natura wydaje się stworzona do buntu i Ira rozkwita – dosłownie – kolorami, wydając wojnę zniewolonym umysłom mieszkańców miasta. Także spokojny Hanno Hath i mała, niepokorna Pinpin, każde na swój sposób, dołącza do rodzinnej rebelii.

W Pieśniarzu wiatru ujęła mnie właśnie ta… rodzinność. Więzi łączące Hathów (najsilniejsze oczywiście między czytającymi sobie w myślach bliźniakami, Kess i Bo) zostały pokazane w sposób bardzo prosty i przez to chwytający za serce. „Kocham cię, mój ukochany bracie”. „Kocham Kess”. „Jesteś na mnie zły?” – „Nie. Kocham cię”. Wydaje mi się, że jeszcze nigdy w żadnej książce nie „usłyszałam” tego słowa tyle razy i to wypowiadanego w taki sposób – i za każdym razem brzmiało tak samo prawdziwie. Brzmiałoby tak, nawet gdyby powtarzali je po sto razy.

Bardzo podobał mi się także sposób przedstawienia bohaterów, bardzo daleki od idealizacji. Oczywiście, jeśli chce się stworzyć bohatera z krwi i kości, trzeba dołożyć mu kilka interesujących wad, które będą podtrzymywać zainteresowanie postacią, irytować i intrygować. Tymczasem wady Bo i Kess nie mają w sobie nic pociągającego. Bowman okazał się tchórzem. Kess bywała bezlitosna i nieżyczliwa. Po przeczytaniu tych fragmentów śmiałam się sama z siebie, bo niepiękne postępki bohaterów, których zdążyłam polubić, dotknęły mnie i przykro zaskoczyły – tak jak zaskakuje nagłe odkrycie, że nasi bliscy nie są idealni. Zapewne jest to ze strony autora rodzaj emocjonalnej manipulacji, ale manipulacji, powiedziałabym, uczciwej (tak jak Holly Golightly była uczciwą oszustką).

Podobnie uderzających fragmentów jest w tej książce wiele – zapamiętałam szczególnie jeden: kiedy Bo i Kess rozmawiają z ojcem o kłopotach, w które się właśnie wpakowali.

Bowman siedział obok, czekając, aż siostra się uspokoi. Nagle zadrżał i poczuł potrzebę przytulenia się do ojca. Przysunął się bliżej i oparł głowę o wełniany rękaw.
„Tata nam nie pomoże. Chciałby, ale nie jest w stanie”.
Ta myśl, prosta i jasna, po raz pierwszy przyszła mu do głowy. Powtórzył ją Kestrel.
„Tata nam nie pomoże”.
„Wiem” odpowiedziała. „Ale nas kocha”
s. 50

Hanno był najbardziej kochającym ojcem, jakiego można sobie wyobrazić – człowiekiem jednocześnie łagodnym i odważnym. Wychował swoje dzieci w taki sposób, że ufały mu bezgranicznie i wierzyły każdemu jego słowu. A przy tym potrafiły zrozumieć jego ograniczenia i pogodzić się z nimi. Ta sprzeczność, rodząca się gdzieś między zaufaniem i samodzielnością, nadzieją i odwagą, ma sobie coś bardzo przejmującego.

Mam też ogromną słabość do Mumpo i bardzo lubię te sceny, w których objawiają się jego zaskakujące talenty, zawstydzając szorstką Kess.
Tak, muszę przyznać, że niewiele jest w tej książce rzeczy, których nie lubię…


*

Pieśniarz wiatru to wspaniała, ożywcza lektura dla miłośników klasyki fantasy. Można odczytywać ją przez wiele „filtrów”, doszukując się w postaciach Morah, Zarów, starych dzieci lub w całej strukturze Aramanth rozmaitych znaczeń, jednakże niezależnie od liczby możliwych interpretacji, Pieśniarz wiatru pozostaje przede wszystkim świetnie napisaną historią. Nicholsonowi udało się – dzięki lekkości stylu i mistrzowskiemu wyczuciu dramatyzmu – stworzyć opowieść poruszającą, mądrą, a przy tym wolną od nachalnej „alegoryzacji”czy ukrytego moralizatorstwa. A takich książek nie spotyka się często.




Okiem edytora: piękne wydanie, wspaniała grafika, czytelny skład... Ideał:-)

Okiem redaktora: bardzo dobre tłumaczenie i opracowanie tekstu. Czyta się naprawdę bardzo przyjemnie. Ktoś tu ma świetne pióro!

W północ się odzieję




Terry Pratchett
W północ się odzieję

Wydawnictwo Prószyński i S-ka
Warszawa 2011
Tłum. Piotr W. Cholewa


Zauważyłam, że gdy tylko pojawi się nowa książka Pratchetta, jego najwierniejsi i najbardziej fanatyczni wielbiciele ochoczo zbierają się, by wieszać na niej psy, wytykać błędy i niekonsekwencje fabuły, naśmiewać się z powtarzalności schematów i pomysłów, krytykować bohaterów i z pogardliwym rechotem komentować zakończenie. A potem natychmiast odwracają się i rozbiegają do domów, żeby jak najszybciej przeczytać jeszcze raz.
Myślę, że jest w tym coś z patriotyzmu Sama Vimesa – jeśli wychowałem się w rynsztoku Ankh-Morpork, mam prawo powiedzieć o tym mieście Wszystko…
Tak więc zgadzając się na wstępie, że każda książka Pratchetta jest świetna, zaczynam…

W północ się odzieję jest kolejną częścią z cyklu o Tiffany Obolałej – który to cykl kierowany jest do młodszych czytelników. Książka zaczyna się od tego, że pod domem pana Petty zbierają się mieszkańcy wioski, aby go zlinczować po tym, jak pobił swoją trzynastoletnią córkę Amber, tak że poroniła (jako że była w ciąży). Tiffany interweniuje, umożliwiając panu Petty ucieczkę – by nie dopuścić do mordu. Poźniej dowiaduje się od swojego ojca, że Amber prawdopodobnie nie jest córką pana Petty, gdyż pani Petty (kobieta najwyraźniej mało rozgarnięta) przyprawiała mu rogi przy każdej okazji. A później Tiffany znajduje pana Petty, który chce się powiesić, i odcina go w ostatniej chwili.
Hm.
No dobrze, takie rzeczy się zdarzają – częściej, niż można sobie wyobrazić. Nie mam nic przeciwko ukazywaniu dzieciom prawdziwego oblicza życia, bo książki powinny być źródłem wiedzy, nawet tej bolesnej (byłoby wspaniale, gdyby dzieci dowiadywały się o takich rzeczach tylko z książek, a nie z wiadomości w telewizji lub własnego podwórka…). Jednak wydaje mi się, że można to pokazywać w nieco inny sposób. Tymczasem sir Pratchett, tak na moje oko, rozsmakował się w epatowaniu Okrutnymi Historiami. Mroczne (czy raczej: mroczniejsze) klimaty wślizgnęły się do jego książek jakiś czas temu – nie wiem, w której części cyklu Świata Dysku konkretnie; ocena tego zależy pewnie od indywidualnego wyczucia „mroczności”. Na pewno mroczna jest Straż nocna i Potworny regiment. Muszę przyznać, że tam ta mroczność bardzo mi się podoba – właśnie w takich dobrze wyważonych proporcjach. Człowiek czyta sobie beztrosko, a tu nagle pod butem zachrzęści mu czyjś ząb. Brrr! Suuuper:-)  Tymczasem w cyklu o Tiffany zaczyna być tego za dużo (jak dla mnie). O ile Wolni ciutludzie czy Zimistrz są pod tym względem dobrze „zbilansowane”, o tyle naprawdę nie wiem, czy poleciłabym W północ się odzieję co wrażliwszym dzieciom. Chociaż oczywiście niektóre dzieci lubują się w mrocznych historiach – więc właściwie nigdy nie wiadomo. Ale może przydałaby się nalepka jak na zachodnich DVD z bajkami: „Pierwszy raz obejrzyj z dzieckiem”.

Co mi się jeszcze nie podobało?;-) No cóż… Tak naprawdę nie mam tej książce wiele do zarzucenia, ale tak dla porządku: nie lubię, kiedy nowi ukochani zjawiają się znikąd, ponieważ ci dawni już się fabularnie wyczerpali i trzeba (trzeba?) wprowadzić jakiś nowy wątek.

Podobała mi się zaś cała reszta. Szczególnie Letitia (chociaż Naprawdę tłumacz mógł chyba z litości zrobić z niej Letycję…?) i wielki powrót… pewnej tajemniczej damy. I poskromienie księżnej. I cała ta mitologiczno-zającowa oprawa. I lubię, kiedy autor dodaje jakieś słówko na końcu. I…

No dobrze, teraz z czystym sumieniem mogę zacząć czytać drugi raz.
 

Okiem edytora: uwielbiam okładki z nowymi ilustracjami Paula Kidby'ego! Pamiętam, że czułam się nieswojo, czytając Pratchetta z okładkami Josha Kirby'ego w towarzystwie, bo jeśli komuś to nazwisko nic nie mówiło, okładka opowiadała mu straszne rzeczy... A tymi nowymi najchętniej wytapetowałabym sobie pokój. Albo i czoło:->
Jedno edytorskie zastrzeżenie do okładki W północ się odzieję: ja bym to chyba podzieliła -
W północ
się odzieję

Okiem redaktora: kongenialne tłumaczenie, jak zawsze. I mniej literówek niż zwykle.

niedziela, 12 czerwca 2011

Mania czy Ania

Erich Kästner
Mania czy Ania

Nie wszyscy dzisiaj pamiętają, że ojcem historii o siostrach bliźniaczkach zamieniających się rolami jest niemiecki pisarz Erich Kästner. Jego książka doczekała się tak wielu adaptacji filmowych i telewizyjnych (nie tylko amerykańskich i niemieckich – powstała także wersja angielska, szwedzka, japońska, koreańska, irańska, indyjska w języku hindi, tamilskim, telugu…), że sam oryginał uległ zapomnieniu. Tym bardziej, że większość owych adaptacji nie miała z nim już wiele wspólnego – wiele produkcji starając się „odświeżyć” pomysł Kästnera, bezpowrotnie zatraciła jego pełną czaru prostotę.

Fabułę w ogólnych zarysach wszyscy znamy (być może aż za dobrze). A jednak naprawdę warto zajrzeć do książki Mania czy Ania, napisanej ponad sześćdziesiąt lat temu. To, co w niej naprawdę urzeka, to styl: jasny, bezpretensjonalny, wyrazisty i umiejętnie oddziałujący na emocje. Kästner wie, jak należy mówić do dzieci: wesoło – lecz nie obrażając ich inteligencji, czule – ale bez niesmacznego sentymentalizmu, i szczerze – nawet, gdy chodzi o sprawy bardzo trudne.

W pewnym sensie Mania czy Ania  to książka przede wszystkim o sprawach bardzo trudnych: o tym, dlaczego rodzice się rozwodzą, o rozłące, o dziecięcych lękach i dziecięcej bezradności wobec „wszechwładnych” dorosłych. Problemy, z którymi dziewczynki muszą się zmierzyć, wydają się naprawdę zbyt poważne jak na możliwości dwóch dziewięciolatek: obrona własnej tożsamości i prawa do bycia dzieckiem, „inna pani” w życiu tatusia, twarda szkoła życia i samodzielności… Wydałoby się, że to wszystko po prostu musi być smutne. Tymczasem dzięki przebijającej przez karty tej książki osobowości autora, Mania czy Ania  to jedna z tych opowieści emanujących pozytywną energią, które wybieramy w ponure dni, kiedy jest nam bardzo źle i smutno (moja mama czyta ją już tak od pięćdziesięciu lat, a rozlatujący się egzemplarz pierwszego wydania jest przechowywany na półce jako jej największy dziecięcy skarb).

Co ciekawe, narrator zwraca się do czytelników (a dokładniej: do ich rodziców), aby „wytłumaczyć się” z poważnej tematyki swojej książki. Wyłożywszy swoje racje (tu znowu miła niespodzianka – pomaga mu w tym postać Shirley Temple), na koniec dodaje, że jeśli rodziców nie przekonują jego słowa, to niechaj dzieci po prostu przekażą im, że autor przesyła uprzejme ukłony. Wbrew pozorom nie ma w tym sarkazmu; jest to raczej lekki, porozumiewawczy uśmiech. „Dzieci rozumieją więcej, niż myślicie, i więcej, niżbyście chcieli. A niektóre rzeczy rozumieją lepiej, niż wy”.         

Mama, Kaśka, ja i gangsterzy

Ewa Ostrowska
Mama, Kaśka, ja i gangsterzy

Jeżeli ma się mamę, która ćwiczy zarzucanie wędki na szafie i z roztargnienia doprawia zupę igłami, piękną, mądrą i wysoką siostrę-bliźniaczkę, nakrapianego kota, szalonego psa i zaskrońca oraz – niestety – metr pięćdziesiąt dwa wzrostu, jasne jest, że trzeba dodatkowych zdolności, by jakoś sobie z życiu poradzić. W takiej sytuacji Danusi Sosnowskiej na co dzień jest trudno, a co dopiero, gdy trzeba się zmierzyć z prawdziwymi gangsterami, dybiącymi na rodzinne mienie w postaci rozklekotanego „malucha”!

Chociaż styl książki Mama, Kaśka, ja i gangsterzy lekko trąci myszką (taką sympatyczną trzydziestoletnią myszką, która – że pozwolę sobie na taką metaforę – nie zauważyła, że legginsy nosi się teraz tylko jako rodzaj cytatu), trudno tej minipowieści nie lubić. Trudno też nie lubić Danuśki – prawdziwej córki z charakterkiem, młodocianego detektywa i niezłej intrygantki dręczonej tajonymi kompleksami. Pamiętam, że kiedy pierwszy raz czytałam tę książkę, piszczałam ze śmiechu. Ale tak naprawdę to nie humor, ani nie zwariowane, nieprawdopodobne przygody Danki i Kaśki najbardziej w niej pociągają.

Rzadko zdarza się, aby w powieści dla młodzieży autor (bądź autorka – w kwestii tego braku panuje pełne równouprawnienie) potrafił naszkicować w miarę realistyczny, ciepły i nieprzesłodzony obraz życia rodzinnego. Właściwie jeszcze siostry, bracia czy kuzyni jakoś tam funkcjonują – ale prawdziwy problem mamy z rodzicami. Najwyraźniej trudno wyobrazić sobie fajnych rodziców.
Rodzina Danki nie jest idealna. Tata – Andrzej Sosnowski – pojawia się tylko na kartkach świątecznych jako A.S. Nie można nazwać jej jednak nieszczęśliwą lub niepełną – z tyloma zwierzakami: na pewno nie! 
Życie z ładniejszą, wyższą, szczuplejszą, zdolniejszą siostrą bywa niełatwe (zwłaszcza że piękna Kaśka do perfekcji opanowała mdlenie na zawołanie i najbardziej złośliwe siostrzane numery). Trudno także poskromić swoje własne wady – uczniowskie lenistwo, niepohamowaną zazdrość – ale… Tak, chodzi o mamę. Danka ma świetną mamę. Kaśka ostatecznie też czasem przejawia jakiś rys człowieczeństwa, ale oczywiście najbardziej lubimy tę roześmianą, bardzo niepoważną mamę. Bo ma najbardziej szalone pomysły. Bo pracuje ponad siły i często rano po nieprzespanej nocy ma sine cienie pod niebieskimi, kpiarskimi oczami. Bo potrafi oswoić nawet pająki. Bo każdy ugotowany przez nią posiłek to prawdziwa przygoda. Bo chociaż sama wychowuje nieznośne bliźniaczki i ze wszystkim daje sobie radę sama, trzeba ją „chronić”. W miarę czytania powieści dochodzimy do wniosku, że tej mamie coś się lepszego od życia należy. Bliźniaczki też tak uważają. Może warto wyswatać mamę z dobrotliwym doktorem Stachem? Tymczasem, zupełnie niespodziewanie, w łaski mamy wkrada się tajemniczy osobnik, w opinii Danuśki, nad wyraz podejrzany. Ani chybi – następny gangster! „Niższa bliźniaczka” postanawia wkroczyć do akcji. I oczywiście – wszystko idzie zupełnie na opak…