niedziela, 27 listopada 2011

Klub Bellona - Dorothy L. Sayers

Dorothy L. Sayers
Klub Bellona
tłum. Małgorzata Jodczyk Dudanowicz
Wydawnictwo Petra
Warszawa 1993

Postanowiłam wreszcie nadrobić zaległości w lekturze i zapoznać się bliżej z książkami Dorothy L. Sayers. Oczekiwałam czegoś naprawdę wyjątkowego po tak znanej i cenionej autorce – i zapewne właśnie dlatego na początku byłam nieco rozczarowana. Styl wydał mi się dość niejaki, bohaterowie – w tym również lord Peter Whimsey – nieciekawi, tło ledwo zarysowane… Jednak po pewnym czasie odkryłam, że ta książka jakoś dziwnie lepi mi się do rąk i trudno ją odłożyć. Mimo wszystko – byłam zaciekawiona. Trzeba przyznać, że Dorothy L. Sayers potrafi interesująco prowadzić akcję, a tworzone przez nią zagadki odznaczają się prawdziwie klasyczną strukturą. Wydaje mi się, że autorka skupia się właśnie przede wszystkim na akcji i logicznym rozplanowaniu fabuły i stąd inne elementy bywają traktowane nieco po macoszemu. Wielbiciele pisarstwa Marthy Grimes czy Alana Bradleya (ja na przykład;-)) mogą uznać taki styl za dość spartański – żadnych słodkich bułeczek, żadnych opisów sennych angielskich wiosek, żadnych sympatycznych dziwaków i żadnych rowerów. Od czasu do czasu wspomniane są zalety rozmaitych trunków, ale nie pobudziły szczególnie mojej wyobraźni. Oczywiście to wszystko nie musi być koniecznie uznane za wady – ci, dla których w kryminale najważniejsza jest zagadka, a „dodatki” traktują jako opcjonalne i często zbędne, na pewno będą się dobrze bawić przy tej lekturze. Zresztą, ja sama nie narzekam:-) Bardzo możliwe też, że moje początkowe odczucia i obiekcje wynikały z jakości tekstu – o ile tłumaczenie samo w sobie nie jest złe, o tyle po drodze musiało mu się przydarzyć coś strasznego… Znaki interpunkcyjne zachowują się, jakby same były po kilku głębszych, a większość pytajników najwyraźniej dyskretnie opuściła przyjęcie; pojawiło się za to sporo nieproszonych literówek i błędów ortograficznych. Oczywiście nikt nie jest doskonały, ale niestety w którymś momencie te usterki zaczynają rozpraszać uwagę czytelnika…
Tak czy inaczej – być może będę mogła oddać sprawiedliwość autorce po lekturze kolejnej jej książki w oryginale. Tak będzie bezpieczniej.
Klub Bellona to kryminał z jednej strony bardzo klasyczny, a z drugiej nietypowy, bo przez dość długi czas wydaje się, że wcale nie mamy do czynienia z morderstwem. Co prawda jest dwóch nieboszczyków, ale nie ma ofiary. Początkowo lord Peter zostaje poproszony o ustalenie jedynie godziny śmierci generała Fentimana, nobliwego weterana i stałego bywalca tytułowego klubu Bellona. W rocznicę zawieszenia broni zostaje on znaleziony martwy w swym klubowym fotelu; dość kłopotliwą okolicznością zdarzenia jest fakt, że klub był pełen ludzi i przez dłuższy czas nikt nie zauważył, że drzemka generała ma charakter… hm, ostateczny. W wyniku zawiłości prawnych ustalenie dokładnego czasu śmierci Fentimana jest niezwykle ważne, gdyż fakt ten zadecyduje o sposobie podzielenia ogromnego spadku. Oczywiście wszyscy spadkobiercy są zainteresowani tą sprawą, ale każdy życzyłby sobie innej odpowiedzi na pytanie, o której dokładnie godzinie staruszek wyzionął ducha. Czy któreś z nich będzie gotowe posunąć się do oszustwa lub przestępstwa, by „dopomóc” nieco śledztwu Whimseya? Czy dziewięćdziesięcioletni generał naprawdę umarł z przyczyn naturalnych? Czy zginie ktoś jeszcze? Tak, nie i tak;-)     

Czas tajemnic


Marcel Pagnol
Czas tajemnic
tłum. Małgorzata Paszke
Kraków 2011
Wydawnictwo Esprit

Przyznaję, że nie przepadam za książkami autobiograficznymi – zwykle albo ja, albo autor bierzemy całą rzecz zbyt poważnie i osobiście. Pośród tego wielkiego oceanu nieufności dla pisarzy, którzy usiłują mi tu upichcić jakiś odgrzewany posiłek z resztek swojej przeszłości, samotną, szczęsną wyspą jest cykl Wspomnienia z dzieciństwa Marcela Pagnola. Poranki w kolorze miodu, ostry smak dziczyzny przyprawiony wiatrem ze wzgórz, mocne aromaty świeżego tymianku i lawendy… Prawdziwie francuska kuchnia!    
Czas tajemnic to trzecia część serii – spotykamy w niej naszych dobrych znajomych z Chwały mojego ojca i Zamku mojej matki: czułą i nieśmiałą Augustynę, nieco przemądrzałego Józefa, jowialnego Juliusza, mocno stąpającego po ziemi Pawełka, rubasznego Franciszka i niezapomnianego, uroczego Lili. Jednakże tym razem uwaga Marcela (a co za tym idzie – również czytelników) rozkłada się inaczej niż w poprzednich częściach. Dorośli przez większość czasu występują razem i wycofują się nieco, tworząc tło dla poczynań młodszego pokolenia. Pojawiają się także nowi bohaterowie – przede wszystkim Izabella, która niepodzielnie królować będzie w pierwszej połowie tomu; w drugiej natomiast poznamy nowych kolegów Marcela z liceum. Powróci również – dość niespodziewanie – znany z Chwały mojego ojca dziadek Andrzej, dając nam okazję poznać burzliwy wycinek historii swojego długiego życia. Będzie to historia wybitnie romansowa, aczkolwiek widziana z nieco niecodziennej perspektywy. Wydaje mi się, że trudno jednoznacznie wskazać na płynący z tej ironicznej przypowieści o ludzkiej naturze morał, ale to może nawet i lepiej…  
Czas tajemnic ukazuje epokę zmian w życiu naszego bohatera – zajdą one zarówno w Bastide-Neuve, jak i w domu w Marsylii. Marcel zyska nowe zainteresowania… Między innymi przyjrzy się uważniej płci przeciwnej, próbując szczerze i bezstronnie odpowiedzieć sobie na pytanie, czy dziewczyny do czegokolwiek się nadają. Opis jego spotkania z Izabellą – prawdziwą małą kobietką – i rozwoju tej wyjątkowej znajomości to jedna z najbardziej urokliwych i zabawnych części tej książki, aczkolwiek moja sympatia zawsze będzie zdecydowanie po stronie małego Lili, który – wydawać by się mogło – został złożony na ołtarzu tej nowej przyjaźni. Pagnol bardzo umiejętnie ukazuje przemiany chłopięcych uczuć: z jednej strony udaje mu się zachować właściwy dystans i nie popadać w ckliwą czułostkowość, a z drugiej potrafi wywołać u swoich czytelników szczere wzruszenie i uśmiech. Ta mieszanina czułości i ironii, którą posługuje się autor, przywołując pamiętne chwile swojego dzieciństwa, sprawia, że jego autobiograficzne zapiski urzekają świeżością.
Urokliwość prozy Pagnola dobrze oddaje ilustracja Sempégo, zdobiąca okładkę – zabawna, lekka i pełna dynamiki (również uczuciowej).
Jeśli ktoś nie zna pierwszych dwóch części (wydanych w jednym tomie w 2010 roku), najwyższy czas po nie sięgnąć, chociaż można czytać Czas tajemnic, również nie znając wcześniejszych przygód Marcela.     

sobota, 19 listopada 2011

Juniper Berry

 

Michael Kozlowsky
Juniper Berry i tajemnicze drzewo
tłum. Anna Papiernik
Kraków 2011
Wydawnictwo Esprit

Kiedy przeczytało się już sporo książek (a wiele z nich było do siebie dziwnie podobnych), powoli zanika to przyjemne oczekiwanie na mały cud, na skarb znaleziony gdzieś w starej skrzyni albo wyszperany w antykwariacie – na to, że jakaś książka nagle okaże się inna niż wszystkie i już nigdy nie będzie się chciało wypuścić jej z rąk. Po pewnym czasie po prostu wiemy, co nam się podoba, a co nie – i trudno nas czymś zadziwić. Zapewne każdy mól książkowy ma swój osobisty, nienaruszalny kanon (w którym najczęściej królują książki ukochane od dzieciństwa) i chociaż próbuje wielu innych rzeczy – niektórych ze smakiem, innych… z niesmakiem – ogólnie rzecz biorąc, cały czas i tak wiernie siedzi na swoim świętym stosie niczym smok na złocie.

Juniper Berry przewróciła mój kanon do góry nogami i przebojem wdarła się na szczyt mojej niezachwianej od lat listy książkowych przebojów. Pierwszy raz czytałam ją w oryginale – pamiętam, że po prostu galopowałam przez tekst na oślep, potykając się z rzadka na kunsztownych (a z pozoru nieskomplikowanych) zawijasach stylu autora i gorączkowo wyrywając się ku zakończeniu – które nadeszło dziwnie szybko, i od razu zaczęłam żałować swojej niecierpliwości. Bardzo szczęśliwie się złożyło, że tego wieczoru nikt nie zakłócał spokoju w mojej jaskini, bo mogłoby dojść do rękoczynów. Albo nawet do malowniczej zbrodni (tak jakoś przyszły mi do głowy obrazy z Imienia róży… to ku przestrodze…). Po polsku Juniper czytało się równie przyjemnie, a nawet jeszcze szybciej.
Początkowo może się wydawać, że to po prostu bardzo aktualna opowieść o dziewczynce, której rodzice wybrali karierę zamiast dobra rodziny. Juniper całymi dniami snuje się po wielkiej, pustej rezydencji państwa Berrych, szukając sobie ciekawych zajęć i w nieskończoność wyczekując, aż jej rodzice, para słynnych aktorów, wrócą z pracy i być może wreszcie – wreszcie – obdarzą ją odrobiną swej cennej uwagi. Możemy się domyślić, że czeka na próżno. Jej rodzice nawet kiedy przebywają w domu, tak naprawdę znajdują się ciągle w swoim własnym świecie błyskających fleszy, rozszalałych (chociaż niekoniecznie wiernych) fanów oraz intryg i otwartych potyczek hollywoodzkiej śmietanki towarzyskiej. A ten świat jest dla jedenastoletniej Juniper całkowicie niedostępny.
Prosto i sugestywnie nakreślony obraz życia Juniper uderza swoją wiarygodnością – wydaje się równie dobrze pierwszy rozdział mógłby być fragmentem powieści non-fiction o dziecku jednej ze współczesnych gwiazd kina. Jednakże już wkrótce ta pozorna normalność – smutna, bo smutna, ale jednak normalność – zaczyna się wykrzywiać i pękać w szwach, aż w końcu eksploduje, gdy tempo akcji przyśpiesza i nagle wraz z Juniper udajemy się w podróż do niesamowitego, tajemniczego świata, gdzie marzenia mogą stać się rzeczywistością, a rzeczywistość – najgorszym koszmarem.
Tak, nie można zaprzeczyć, że podczas czytania o przygodach miłej, rezolutnej Juniper oraz jej nieśmiałego, nerwowego przyjaciela Gilesa ciarki będą nam chodzić po plecach. Podtytuł angielskiego oryginału brzmi A Tale of Terror and Temptation i jest to jak najbardziej słuszny i prawdziwy opis charakteru tej opowieści. Porównanie jej z Koraliną Neila Gaimana nie jest ani naciągane, ani krzywdzące dla żadnej ze stron:-)
Będzie trochę strasznie, trochę mrocznie i bardzo niebezpiecznie. Będzie niesamowicie. Być może dobrze byłoby, żeby młodsze dzieci  czytały tę książeczkę razem z rodzicami, ale na pewno nie powinny całkiem rezygnować z lektury – dobra, mądra literatura nie szkodzi:->
Trudno wymienić wszystkie zalety Juniper Berry – do największych należy na pewno oryginalność samego pomysłu, sugestywność obrazów i opisów, ogromny talent autora w kreowaniu nastroju grozy i niesamowitości, wyrazisty rysunek bohaterów oraz bardzo zręczna narracja, świadcząca o wspaniałym warsztacie twórczym. Mnie najbardziej ujął sposób, w jaki autor używa symboli, z których buduje świat swojej opowieści: nienatrętny, daleki od alegorycznych dosłowności oraz niewczesnego moralizowania. Najczęściej sięga po rzeczy proste i konkretne – balonik, drzewo, lustro – z których udaje mu się wydobyć czystą magię. Obok tego pojawiają się symbole „jednostronne”, których odniesienia pozostają tajemnicze i niewyjaśnione aż do końca (mamy z nimi do czynienia zwłaszcza w rozdziale 7), dzięki czemu podziemny świat nabiera prawdziwej nieprzeniknionej głębi. To połączenie sprawia, że lektura Juniper Berry jest jednocześnie satysfakcjonująca i inspirująca – a to z kolei pozwala sięgnąć po tę książkę jeszcze raz… i jeszcze... 
Na osobną laurkę zasługują ilustracje, którymi opatrzył tekst Erwin Madrid. Są nowoczesne, oryginalne i pomysłowe (szczególnie jeśli chodzi o zabawy z perspektywą), a jednocześnie delikatne i rozbrajające. To samo tyczy się okładki, która od razu przyciąga wzrok i wysyła pozytywne sygnały ku radarom rasowych moli książkowych.                     
Niewątpliwie debiut amerykańskiego pisarza o swojsko brzmiącym nazwisku Kozlowsky jest wart uwagi – nie tylko tych, którzy lubują się mrocznych klimatach spod znaku Gaimana.
Być może nie dla wszystkich będzie objawieniem (aż trudno mi uwierzyć, że właśnie napisałam to, co napisałam;-)) ale urokowi tej historii po prostu trudno się oprzeć – niezależnie od wieku.

Wiedźma naczelna

Olga Gromyko
Wiedźma naczelna
tłum. Marina Makarevskaya
Fabryka Słów
Lublin 2011

Czasami – bardzo rzadko – zdarza mi się kupować książki dla ich okładek. Jest to zapewne mało chwalebne, gdyż czym innym jest edytorska wrażliwość estetyczna, która każe się pochylić z zachwytem nad pięknie wydaną pozycją, a czym innym kupowanie książki tylko dla jej urody – mimo że wszelkie znaki na niebie i ziemi wskazują, że tak poza tym, to chyba niekoniecznie… No więc kiedy już zdarza mi się ten rzadki napad lekkomyślności, zwykle chodzi o książkę Fabryki Słów. Efekty są… różne. A jako że obiecywałam, że będę polecać, a nie odradzać, napiszę o efekcie pozytywnym, ograniczając się do kilku jeno szpilek.
Otóż przyjemnie zaskoczyła mnie Wiedźma naczelna Olgi Gromyko. Tak, kupiłam ją ze względu na obiecującą okładkę, co więcej – wybrałam ją z całej serii dlatego, że inne okładki wiedźmiego cyklu podobały mi się już mniej. I proszę – tym razem moja estetyczna chciwość i niepoprawna rozrzutność nie zostały przykładnie ukarane, wręcz przeciwnie. Okazało się, że Wiedźma naczelna to bardzo przyjemna historia, opowiedziana z wyraźnym przymrużeniem oka i prawdziwie jędzowatą swadą (w pozytywnym tego słowa znaczeniu!).
Wolha Redna, zdolna adeptka szlachetnej sztuki magii, wyrusza na wyprawę (czy raczej włóczęgę) po lasach, siołach i dzikich ostępach, aby zdobyć materiały do pracy, gdyż zamierza zdobyć tytuł bakałarza trzeciego stopnia. Krótko mówiąc – szuka kłopotów. I dość szybko je znajduje, ku satysfakcji własnej i czytelników. Na początek będzie musiała się zmierzyć z tajemniczym duchem zakłócającym spokój zamku zamieszkiwanego przez rycerzy Białego Kruka. Zadanie to okazuje się niełatwe, zwłaszcza że cni rycerze niechętnym okiem patrzą na panoszącą się po twierdzy wiedźmę, a zamek Krucze Szpony kryje w sobie więcej tajemnic i niebezpieczeństw niż tylko ukryte przejścia, zapadnie i magicznie zapętlone schody. Zainteresowanie Wolhy wzbudza przede wszystkim założyciel zakonu, święty Fenduł, któremu najwyraźniej znudziło się wylegiwanie się w sarkofagu i wysłuchiwanie próśb pątników. Pusty grobowiec wskazuje na to, że świątobliwy nieboszczyk wyszedł rozprostować kości…
Kolejne rozdziały książki koncentrują się na poszczególnych przygodach Wolhy, tworząc miniopowiadania, ale wszystkie wątki w którymś momencie zaczynają się coraz ściślej ze sobą wiązać – by prowadzić ku ostatecznemu rozwiązaniu. Trudno mi właściwie ocenić kunsztowność tego ostatniego, ponieważ wcześniejszych części cyklu nie czytałam, w związku z czym, gdy wreszcie nastąpiła scena wielkiego rozpoznania i okazało się kto dlaczego nastaje na czyje życie i od kiedy oraz kto czego nie chciał ujawnić z uwagi na kogo – mogłam tylko pokiwać głową z niezbyt mądrą miną i mruknąć domyślnie: „Ahaa”. Co – trzeba zaznaczyć – wcale nie popsuło mi przyjemności dalszej lektury, gdyż cała rzecz kończy się ślubem. Przyznaję, że opis zaślubin Wolhy i Lena podobał mi się najbardziej ze wszystkiego, a nawet napełnił mnie uczuciem swoistej ulgi…;-)) Najwyraźniej ślubne obyczaje wampirów (czy wspominałam już, że ukochany Wolhy ma kły w rozmiarze XL?) mogą zaowocować niezłym ubawem, zwłaszcza jeśli dysponuje się gronem znajomych o niewybrednym poczuciu humoru.
Wiedźma naczelna wybornie sprawdziła się w roli sympatycznego czytadła do poduszki. Nie powiem, żeby rozwój akcji zapierał dech w piersiach, ale z przyjemnością rozpoczynałam kolejne rozdziały, a nawet niekiedy sama chichotałam wiedźmowato. Schemat zadziornej, złośliwej (taak, W.Rednej!) bohaterki, która każdemu musi krwi napsuć, nie jest niczym nowym, ale tu został rozegrany w niezłym stylu, z odpowiednią dawką autoironii (bo tak naprawdę Wolha jest całkiem miła i czytelnik bez żadnych rozterek moralnych może spokojnie stać po jej stronie w dowolnym konflikcie). Nieodparcie nasuwa mi się tu porównanie z inną bohaterką, przypadkowo również z książki FabrycznoSłownej, przypadkowo również z fajną okładką;-) Flossia Naren jest także typem złośliwej, wyrachowanej zołzy, ale w tej roli wypada o wiele mniej przekonująco niż Wolha. Być może jest to wina narracji pierwszoosobowej w Magu niezależnym – głos oddano samej Flossii, która gada, gada i gada o tym, jaka to jest okropna i wredna, a rzadko robi coś interesującego, by te przechwałki potwierdzić. Szczerze mówiąc, nie udało mi się dobrnąć do końca tej lektury i bardzo byłam zawiedziona – bo przecież okładka taka ładna była! Ale niestety środek okazał się dość miałki (już na samym początku mocno nastraszyły mnie takie zwroty i wyrażenia jak „raczyłam otworzyć usta” i „mój donośny głos” – ona tu nie żartowała…).
Podsumowując, nie miałabym nic przeciwko ponownemu spotkaniu z Wolhą Redną – zwłaszcza jeśli niezła treść opakowana będzie w przystojną okładkę…      

poniedziałek, 12 września 2011

Ręka fatum - April Henry, Lis Wiehl





Lis Wiehl, April Henry
Ręka fatum
tłum. Anna Bańkowska

Prószyński i S-ka
Warszawa 2011


Zawsze przerażało mnie oglądanie – na filmach albo w książce, oczyma wyobraźni – jak ludzie powoli umierają. Nie chodzi mi tu oczywiście o odchodzących pogodnie staruszków, otoczonych na łożu śmierci przez wianuszek pogodzonych z losem wnuków. Mam na myśli ludzi, którym mordercy zgotowali powolną, ale niechybną śmierć. Ludzi którzy wiedzą, że umierają, ale nie mogą nic zrobić, bo umierania nie da się powstrzymać tak jak siarczystego kichnięcia. Właśnie w taki sposób ginie Jim Fate, słynny gospodarz radiowego programu „Ręka Fatum” – w zamkniętym szczelnie pomieszczeniu do nagrań otwiera zaadresowaną do niego przesyłkę pocztową, uwalniając trujący gaz. Podejrzewając, że to sarin, mężczyzna postanawia nie uciekać z pomieszczenia, gdyż wie, że mógłby wtedy narazić życie wszystkich osób w budynku. Wstrzymując oddech, czeka na ratowników. Do końca pozostaje z nim tylko jego najbliższa współpracowniczka, Victoria, stojąc po drugiej stronie dźwiękoszczelnej szyby. I chociaż wiadomo, że Jim musi umrzeć, że umrze, bo to zagadkę jego śmierci będą rozwiązywać trzy przyjaciółki, do końca łudzimy się – do ostatniej chwili mamy nadzieję, tak jak i sam Jim. To wrażenie dziwnej bezsilności i przerażenia grozą śmierci utrzymuje się w kryminale do ostatniej niemal strony, chociaż Jim Fate już dawno wystygł. To się nazywa mocny początek…

Do lektury Ręki fatum zachęciła mnie okładka (tak, jestem łasa na efektowną grafikę!) oraz lektura opisanej powyżej początkowej sceny. Gdyby nie te czynniki, być może nie zdecydowałabym się sięgnąć po książkę Lis Wiehl i April Henry, ponieważ pomysł z trzema przyjaciółkami, które tradycyjnie spotykają się w ulubionej knajpie wydaje mi się dość mocno wyeksploatowany. Lektura tego intrygującego thrillera przekonała mnie, że… czasem jednak się mylę;-) Wbrew moim obawom trzy przyjaciółki: prokurator Allison Pierce, agentka FBI Nicole Hedges i dziennikarka Cassidy Shaw, nie tworzą łzawej grupy wzajemnego wsparcia i nie chodzą razem do toalety, żeby potrzymać sobie drzwi. Każda z nich interesuje się postępami śledztwa z innych powodów i działa w inny sposób – chociaż wszystkie trzy chcą, by prawda wyszła na jaw, chwilami może się wydawać, że rywalizują ze sobą w walce o informacje, a ich interesy bywają sprzeczne…

Muszę przyznać, że jestem bardzo zadowolona z tej lektury – akcja trzyma w napięciu od pierwszej do ostatniej strony… przy czym trzeba dodać, że te emocje wywołuje nie tylko sprawa morderstwa Jima Fate’a. Nicole, Cassidy i Allison mają na tyle interesujące życie osobiste, że chwilami można zapomnieć, że chodzi tu przede wszystkim o złapanie mordercy.
Jedyne, czego żałuję, to że rozpoczęłam od drugiej części cyklu – niestety w tekście pojawiają się informacje, które uczynią lekturę Oblicza zdrady nieco mniej emocjonującą dla takich niepoprawnych czytelniczych bałaganiar jak ja. Ale myślę, że i tak się skuszę…     

wtorek, 6 września 2011

Pod Zawianym Kaczorem - Martha Grimes

Martha Grimes
Pod Zawianym Kaczorem
tłum. Anna Jarzębowska
W.A.B.
Warszawa 2010

Dzięki ostremu zapaleniu gardła kolejny tom Marthy Grimes został przeze mnie uroczyście pochłonięty.
Pod Zawianym Kaczorem to czwarta część cyklu o Richardzie Jurym – po przeczytaniu jej zdałam sobie sprawę, że nie ma co „skakać” po tomach: trzeba zacząć po Bożemu, od Huncwota, i potulnie posuwać się do przodu. Oczywiście każda część funkcjonuje osobno jako samodzielna zagadka, ale czytając byle jak, traci się spójność wątków innego rzędu, mianowicie historii Jury’ego i Planta. Na przykład w Kaczorze pojawiają się dwie młode damy, które nie są obojętne żadnemu z tych panów, ale co ich łączy i jak to się zaczęło? – o tym najwyraźniej można się dowiedzieć z tomu Pod Anodynowym Naszyjnikiem. Najwyraźniej będę Zmuszona go przeczytać. Oh oh;-))

Pod Zawianym Kaczorem to tom Szekspirowski – czy raczej: elżbietański. Richard Jury – niechętnie, bo niechętnie, ale jednak – podejmie się rozwiązania sprawy dość brutalnych morderstw dokonanych na amerykańskich turystkach napadniętych w Stratfordzie. Sprawca, osobnik o wyraźnie chirurgicznym zacięciu (brr! krwawo jest…), zostawia na ciałach swych ofiar kartki z wersetami wiersza. I – jak zauważa ponuro Jury – nie wiadomo, jak długi jest ten wiersz… Wydaje się, że pomiędzy zamordowanymi kobietami nie można znaleźć żadnego związku poza tym, że były uczestniczkami tej samej wycieczki. Zupełnie też nie pasuje do sprawy morderstw zaginięcie małego chłopca – również zwiedzającego rodzinne miasto Szekspira z amerykańską wycieczką. Śledztwo idzie bardzo opornie i Jury wydaje się pozbawiony entuzjazmu (zwłaszcza, że jego „ulubiony szef” krzywo patrzy na jego udział w dochodzeniu), ale jednak nie rezygnuje. Jak zwykle pomaga mu Melrose Plant, ale to nie jego wsparcie sprawia, że Jury się nie poddaje. No tak – oczywiście chodzi o jakąś spódniczkę. Ma na imię Penny – i czternaście lat.

Martha Grimes zapewniła Penny świetne wejście, umieszczając ją na tle dwóch pretensjonalnych i dość wulgarnych bab oraz przedstawiając bardzo ujmujący opis owej dziewczynki. Ja też, tak jak Jury, od razu polubiłam Penny – a jak wiemy, w kryminałach to dość niebezpieczne, bo może się okazać, że nasz ulubiony bohater będzie następną ofiarą albo okrutnym mordercą (nie wiadomo, co gorsze!). Tak czy inaczej – Richard Jury postanowił odszukać zaginionego brata Penny, a do tego konieczne było rozplątanie wszystkich wątków tej zagmatwanej sprawy…

Po lekturze Kaczora utwierdziłam się w mojej sympatii dla Marthy Grimes i słabości dla Jury’ego. Oczywiście, Plant też jest niczego sobie i to właściwie on jest typem idealnego detektywa-dziwaka, ale… No właśnie. Ładnie ujął to recenzent z New York Times Book Review: „Although Plant is man enough to face the implications of this sad story, it’s good to have Jury around at the end” (z recenzji tomu The Larmona Wink). Ha! Powiedziałabym, że Zawsze dobrze jest mieć przy sobie Jury’ego! Jego (zupełnie nie kobieca) wrażliwość oraz spowijająca go aura pełnego ciepłej rezygnacji smutku sprawia, że czytelniczki… ekhem, czytelnicy z ufnością obserwują wszystkie jego poczynania, pewni, że kto jak kto, ale Jury rozwiąże tę sprawę. A Melrose? Cóż, ma o wiele więcej wdzięku i być może jest nawet bardziej błyskotliwy, ale… Różnica jest taka, jak między rorokowym fotelem na giętych nóżkach a solidnym dębowym krzesłem. Za dużo złoceń. Jeśli mam wybierać, wolę bezpretensjonalny, budzący zaufanie ciemny dąb. Jedną z przyjemności, jaką daje lektura książek Marthy Grimes, jest to, że można sobie snuć takie niewinne rozważania i z ciężkim sercem, ale zdecydowanie odrzucać awanse Planta na korzyść Jury’ego. Niechaj nie zapomina, że jest tylko pomocnikiem. To cykl o Richardzie Jurym, jasne?;-))

Zanosi się na to, że przy każdej pochwalnej recenzji książki Grimes będę się czepiać jednej, wybranej rzeczy. Ostatnio były natrętne porównania. Tym razem nie spodobało mi się wtłaczanie do książki na siłę motywów Szekspirowskich. Długie przemowy Harvey’a Schoenberga szczerze mnie znudziły i chyba tylko wyjątkowo zaciekły pasjonat biografii Szekspira znalazłby w nich upodobanie. Ja wiem, że Stratford, że Królewski Teatr Szekspirowski itd., ale chyba można takie smaczki wprowadzać nieco bardziej subtelnie?

Tak więc następny w kolejce jest tom Pod Huncwotem. Jestem pewna, że znajdę tam jedną rzecz, która mnie zirytuje. Ale może będę się musiała postarać…

Śmiercionośny rękopis - Rex Stout


Rex Stout
Śmiercionośny rękopis
tłum. Anna Dwilewicz
Wydawnictwo Dolnośląskie

Moja znajomość z Rexem Stoutem zaczęła się dość dynamicznie. Zerknęłam na skrzydełko okładki najnowszego wydania i tchu mi zbrakło.
„W 2000 roku na Bouchercon, największej konwencji skupiającej autorów i pisarzy literatury kryminalnej, ale także ich agentów, księgarzy i wydawców, powieści Rexa Stouta uznane zostały za Najlepszą Serię Kryminalną Stulecia, a on sam za Najlepszego Pisarza Kryminałów XX wieku”.
Hola, hola, zły człowieku! Królowa jest tylko jedna!;-))
Żeby udowodnić panu Stoutowi jego bezwarunkową samczą niższość, porwałam książkę z półki i pobiegłam do kasy.
Pierwsze strony utwierdziły mnie w ponurej, pełnej satysfakcji wrogości. Otóż główny bohater, powołany do życia przez Stouta, to żarłok i leń o paskudnym charakterze, który podejmuje się rozwiązywania zagadek nie z miłości do prawdy i sprawiedliwości, nie dla dreszczyku intelektualnej przyjemności – ale dla czeków na niebagatelne sumy, które gorliwie wypisują jego klienci. Taki właśnie jest Nero Wolfe.
Już kilka stronic później, kiedy z oburzeniem czytałam o tym, jak bezduszny Wolfe wyciąga od zrozpaczonego ojca zamordowanej dziewczyny ciężkie pieniądze po to, by móc się objadać naleśnikami z miodem tymiankowym… zrozumiałam, że dałam się nabrać. Skreślić Stouta to trochę tak, jakby stwierdzić, że Greg House to złośliwy gbur, więc trzeciego sezonu oglądać nie będę.
Słowem, lody zostały przełamane i spojrzałam na Stouta i Wolfe’a nieco przychylniej. A potem całkiem straciłam głowę – dla Archiego Goodwina. No, ale nie ja jedna.

W Śmiercionośnym rękopisie (oryg. The Murder by the Book, poprzednio przetłumaczono jako Detektywi i storczyki) detektyw Nero Wolfe, odludek, miłośnik i hodowca rzadkich orchidei oraz – tak, tak – żarłok i leń, wraz ze swoją prawą ręką, czyli ujmującym Archiem Goodwinem o ciętym dowcipie, zajmują się zagadką dwóch morderstw, tajemniczo, acz niewątpliwie ze sobą powiązanych. Najpierw ginie Leonard Dykes, pracownik kancelarii adwokackiej, a potem Joan Wellman – i to właśnie do wyjaśnienia jej śmierci Wolfe zostaje zaangażowany przez papę Wellmana (osobistość nietuzinkową). Mnie też od początku bardziej zainteresowała śmierć Joan niż Leonarda, ponieważ Joan pracowała w wydawnictwie i zginęła po odrzuceniu nadesłanej pocztą literacką powieści. Jako że znam kwestię poczty literackiej z obu stron, postanowiłam na wszelki wypadek przyjrzeć się sprawie bliżej…;-))
Nie mogę powiedzieć, że wyniosłam z lektury Śmiercionośnego rękopisu cenne wskazówki, ale zdecydowanie sprawa podwójnego (no, dobrze – potrójnego) morderstwa była bardzo interesująca. Szczegółów intrygi oczywiście nie zdradzę.

Chociaż dalej uważam, że palmę pierwszeństwa w dziedzinie kryminałów dzierży przedstawicielka płci pięknej, muszę przyznać, że jestem zachwycona Stoutem. Skontrastowanie ponurego, małomównego Wolfe’a z wygadanym, wesołym i pełnym uwodzicielskiej galanterii Goodwinem to naprawdę świetny pomysł. Podobało mi się też sprawne prowadzenie narracji, w której statyczne dochodzenie, dynamiczna akcja i komiczne scenki rodzajowe zostały w idealnych proporcjach połączone. Starcie Archiego z porucznikiem Rowcliffem doprowadziło mnie do niepowstrzymanych wybuchów chichotu (o zgrozo!), a kto zabił – przyznaję: nie domyśliłam się. Stout ma też dar wprowadzania dużej liczby bohaterów w tak naturalny sposób, że czytelnikowi się nie myli, czy Sue to była ta ładna, czy ta, która dobrze tańczy. Tak, kobiet jest tam sporo i niestety wiąże się to z koniecznością „wysłuchania” komentarzy Archiego na ich temat (ale i tak go lubię!).
Podsumowując, Wolfe’a i Goodwina należy mieć na oku. Nigdy nie wiadomo, co tacy  wymyślą (Nero jest znany ze swoich dość bezwzględnych metod). Żeby móc spać spokojnie, kupiłam dwa kolejne tomy.    


Okiem redaktora: bez zastrzeżeń, bardzo dobre tłumaczenie.
Okiem edytora: nie podobają mi się okładki w tej serii, ale to rzecz gustu... Marginesy dość skąpe, format poręczny, wygodne skrzydełka.  


    

czwartek, 25 sierpnia 2011

Pod Przechytrzonym Lisem - Martha Grimes






Martha Grimes
Pod Przechytrzonym Lisem
tłum. Anna Bartkowicz
W.A.B.
Warszawa 2008


Gdzie detektywów trzech...


W dość ponurym miasteczku Rackmoor dochodzi do tajemniczej zbrodni. Pewnej styczniowej nocy strażnik znajduje zadźganą młodą kobietę, która wracała z balu przebierańców. Nie wiadomo, czym zadano jej śmiertelne rany – a przede wszystkim nie wiadomo, kim tak naprawdę była ofiara. Podawała się (oczywiście za życia;-)) za Gemmę Temple, ale jednocześnie twierdziła, że tak naprawdę jest zaginioną Dillys March, wychowanicą cieszącego się w okolicy ogromnym poważaniem sir Titusa Craela. Ażeby jeszcze bardziej pogmatwać sytuację, jedna z mieszkanek Rackmoor twierdzi, że to na nią, a nie na Gemmę czyhał morderca…

Do rozwiązania sprawy zabiera się dziarsko aż trzech detektywów: Ian Harkins, miejscowy policjant o dość trudnym charakterze, Melrose Plant, ekscentryczny gentleman, który „zrzekł się swojego tytułu, ale ciągle mu go zwracają” i oczywiście inspektor Richard Jury, nasz główny bohater. Nie koniec na tym – do grona detektywów chce koniecznie dołączyć także Agatha, wścibska i żarłoczna ciotka Planta, ale na szczęście tym razem udaje się ją unieszkodliwić.

Wydawałoby się, że skoro sprawą zajmują się trzy tęgie umysły, morderca powinien szybko znaleźć się za kratkami. Niekoniecznie dzięki zgodnej współpracy detektywów – właściwie nawet bardziej prawdopodobne, by każdy z nich chciał rozwikłać zagadkę morderstwa niejako na złość pozostałym… Tymczasem tajemnica śmierci Gemmy Temple (lub Dillys March) pozostaje nierozwiązana – nawet Jury’ego zawodzi intuicja: nie tyle nie może się zdecydować, kto jest najbardziej podejrzany, ile wydaje mu się, że żaden z kandydatów nie przedstawia się specjalnie obiecująco. Inspektor jest jednak pewny, że klucz do zagadki leży w tragicznej przeszłości domowników rodu Craelów…

Chociaż pochwalne peany na cześć Marthy Grimes wydawały mi się nieco przesadzone („Grimes nie jest drugą Dorothy Sayers. Nie jest drugą Agathą Christie. Jest lepsza od nich obu”…hmm), sięgając po Pod Przechytrzonym Lisem (czyli drugi tom o Richardzie Jury’m), byłam nastawiona przychylnie zarówno autorki, jak i głównego bohatera. I nie zawiodłam się. Rzeczywiście jest do świetny kryminał w stylu literatury kominkowej, takie świeże spojrzenie na klasyczną intrygę. Uwielbiam śledztwa prowadzone w zimowej aurze, zamarznięte wrzosowiska, klify i zimne morskie fale, polowania, mgły, stare arystokratyczne rody pełne czarnych owiec, rodzinne tajemnice… Od razu też zaprzyjaźniłam się z głównym bohaterem, być może dlatego, że nie stara się na siłę być wyjątkowy. Ale taki właśnie jest. Wszak przystojnych, inteligentnych, wysokich i nieżonatych mężczyzn po czterdziestce to ze świecą szukać!;-) Do tego intryga prowadzona jest tak umiejętnie, że czytelnik nie błądzi po manowcach, ale idzie krok w krok z Jury’m. To lubię, powiadam, to lubię!

Jedyne, co mi się w tym kryminale nie podobało, to styl. Martha Grimes pisze świetnie, muszę to przyznać, ale niektóre porównania wydawały mi się strasznie wydumane. Irytowała mnie zwłaszcza predylekcja do nieuzasadnionych (jak mi się zdaje) skojarzeń ze sferą seksualną, utratą dziewictwa itd. „Objęła się ramionami, zakrywając piersi tym bezwiednym gestem, którym kobiety bronią się przed gwałtem” – ni stąd ni zowąd nagle pojawia się taki opis, który nijak się nie odnosi do żadnego wymiaru prowadzonej właśnie rozmowy. Nie wiem, czy to jakiś świadomy zabieg, który miał dodać nieco „męskości” stylowi autorki – czy też po prostu się czepiam;-) Styl jest oczywiście sprawą gustu i chociaż ja mam tu swoje drobne zastrzeżenia, nie sprawiło to, że zniechęciłam się do książek Marthy Grimes. Wręcz przeciwnie, nie mogę się doczekać, kiedy zacznę czytać następny tom, żeby móc się nad nim należycie zirytować… A jakby tak przeczytać od razu dwa następne, jeden po drugim! Mmm :-)

środa, 29 czerwca 2011

Niewolni



William Nicholson
Niewolni
tłum. Milena Wójtowicz
Fabryka Słów
Lublin 2010


Jeśli jakaś książka naprawdę przypadła mi do gustu, zawsze sięgam z lękiem po następny tom. W przypadku Niewolnych – drugiej po Pieśniarzu wiatru części cyklu Ognisty wiatr – po raz kolejny spotkało mnie ze strony Williama Nicholsona bardzo miłe zaskoczenie. Już po kilkunastu stronach zorientowałam się, że nie czeka mnie rozczarowanie, ale wręcz przeciwnie: zupełnie nowa przygoda.

Przede wszystkim w drugim tomie zmienia się konstrukcja fabuły – nie mamy już do czynienia z wyprawą młodych bohaterów, lecz z wędrówką (wygnaniem) całego miasta. Wcześniej rodzina Hathów była odpowiedzialna za losy Aramanth niejako metaforycznie – teraz los całego ludu Manthan zależy od nich dosłownie. Wojownicy Hegemonii pojmali i zniewolili Aramanth – niewinni ludzie giną, a los reszty zależy od okrutnych reguł wyznaczonych przez najeźdźców. Manthanie w naturalny sposób zwracają się ku Hathom jako duchowym liderom miasta, oczekując od nich znalezienia drogi ucieczki. Szybko jednak okaże się, że niewola odciska na ludziach swoje piętno niemal natychmiast, a słów Iry Hath, prorokini, nikt nie chce słuchać…

Kompozycję książki organizują trzy przeplatające się wątki: zmagania Hathów z rzeczywistością życia w Hegemonii, podróż Kestrel u boku księżniczki Sisi oraz tajemnicze działania Pieśniarzy. Zmieniające się krajobrazy i przestrzenie dodają opowieści dynamiki, a przy tym akcja prowadzona jest tak, że każdy akapit czyta się z równym zainteresowaniem.  
Być może mistrzowstwo formy nie jest zwykle najważniejszym atutem powieści fantasy, ale ja nigdy nie mogłam się oprzeć dobrze opowiedzianej historii. A w przypadku Niewolnych zdecydowanie nie jest to jedyna zaleta tekstu…

Bohaterowie już znani przechodzą interesujące przemiany, a poza tym pojawiają się nowi: piękna i niemądra Sisi, próżny Zohon, ambitny i niebezpieczny Marius Ortiz, bezwzględny Pan oraz Pieśniarze. Każda z tych postaci kryje w sobie jakąś tajemnicę i niespodziankę. Zdecydowanie najbardziej fascynujący są Sisi i Marius: osobowości silne, a przy tym niejednoznaczne i nieprzewidywalne.
Nicholson i tym razem skompletował idealne dramatis personae – postaci zdolne obudzić pasję w praktycznej Kess i niepokój w wyciszonym, niejako „dostrojonym” do innych Bowmanie.

Zdecydowanie autorowi nie brakuje nowych pomysłów – stworzył świetnie wyważoną kompozycję, fascynujących bohaterów oraz niezapomniane sceny. Do tych ostatnich należy niewątpliwie spotkanie Kess z Sisi, popis Mumpo podczas manaksy oraz taniec Kestrel z Mariusem. Wśród tej mnogości wydarzeń czytelnik zaczyna w którymś momencie odkrywać subtelnie rozplanowane zależności. Możemy obserwować jak poszczególne elementy (również te znane z pierwszego tomu) zaczynają się ze sobą zazębiać i przeplatać, nabierając zupełnie nowych znaczeń.
Można powiedzieć, że czytanie książek Nicholsona jest jak tańczenie tantarazy z mistrzem – tancerka niemal od razu zdaje sobie sprawę, że jej partner doskonale wie, co robi, i może ufnie poddać się intuicyjnemu rytmowi tej muzycznej opowieści.

Chociaż Niewolni to książka napisana jasnym i lekkim stylem, nie brakuje w niej chwil bardzo ponurych. Opowieść o granicach między strachem i zniewoleniem, o tym, jak łatwo przemówić do tkwiących w nas mrocznych miejsc: dumy, okrucieństwa, chciwości, nie może być lekka. I nie powinna być. Na pewno zaś może być – i jest – prawdziwie fascynująca.



Okiem edytora: okładka autorstwa Dark Crayona, jak zwykle świetna (wydanie angielskiego oryginału wypada przy niej bardzo słabo...). Projekt składu przejrzysty, piękne ilustracje.

Okiem redaktora: naprawdę świetne tłumaczenie; trafiło się niestety kilka literówek (ale komu się nie zdarzają...).

Gęś, śmierć i tulipan



 
Wolf Erlbruch
Gęś, śmierć i tulipan
tłum. Łukasz Żebrowski
Wydawnictwo Hokus-Pokus
Warszawa 2008



Kwestia formatu
 
Kiedy po raz pierwszy wzięłam do rąk książkę Gęś, śmierć i tulipan wydaną przez Hokus Pokus, zaczęłam się zastanawiać nad formatami książek dla dzieci. Wydawać by się mogło, że jest to sprawa drugorzędna – a nawet ostatniorzędna. A jednak…

Czy istnieje jeden idealny format książek dla dzieci? Raczej nie. Format powinien być po prostu odpowiednio dobrany do treści i charakteru książki, co zapewne nie zawsze jest łatwym zadaniem. Są zatem książki w formatach wygodnych i bezpretensjonalnych, które można łatwo wsunąć do torby lub wygodnie trzymać w ręce – takie jak np. Co krasnale mają w nosie (210x147) tegoż wydawnictwa czy nowe wydanie cyklu o Muminkach Naszej Księgarni (118x160); książki dobre na każdą okazję. Są też książki w formatach dostojnych, które najlepiej czytać w domu, bez pośpiechu, w wygodnym fotelu – ostatnio dostałam pełny naturalnej godności egzemplarz Córki króla moczarów Andersena (Media Rodzina, 180x235) i cóż, na pewno nie zabrałabym go ze sobą, żeby poczytać w autobusie, ale na półce prezentuje się bardzo atrakcyjnie. Są wreszcie małe, milutkie książeczki, w których opisano małe, milutkie historyjki – takie jak klasyczne tomiki opowieści Beatrix Potter (zawsze gdy po nie sięgam, mam wrażenie, że trzymam w rękach małe zwierzątko).
I są książki duże – o dużych sprawach.

Gęś, śmierć i tulipan należy do tych ostatnich. Wydano ją w formacie 240x297 – jest naprawdę duża. Osobie praktycznej może się wydawać, że to format dość rozrzutny, którego zastosowanie byłoby wskazane na przykład, gdyby ilustracje były na tyle szczegółowe, że pomniejszenie ich uczyniłoby detale nieczytelnymi. Dość podobny format (230x300) ma książka Pan Brumm tego nie rozumie wydawnictwa Bona i rzeczywiście niektóre z zamieszczonych tam ilustracji straciłyby dużo ze swego uroku, gdyby je zmniejszono. Tymczasem w Gęsi, śmierci i tulipanie mamy do czynienia z ilustracjami w zasadzie dość prostymi, które wyglądałyby dobrze również w książce innego formatu. Ale czy wyglądałyby tak samo?

Postaciom gęsi, śmierci, przestrzeni stawu czy oszczędnym linijkom tekstu przeznaczono naprawdę dużo przestrzeni – jedna ze stron jest w zasadzie pusta: przelatuje przez nią tylko atramentowy kruk z seledynowym okiem; na wielu stronach mamy tylko po cztery wersy tekstu.
Na pewno dzięki temu postaci są bardzo ładnie wyeksponowane, a nad słowami zatrzymujemy się dłużej, ale to nie wszystko. Duże płaszczyzny „pustej” kartki lub monochromatycznej powierzchni stawu sprawiają, że cała książka nabiera jakby dodatkowej przestrzeni – przestrzeni pełnej znaczeń.

Gęś, śmierć i tulipan to książka o pewnej gęsi, która miała umrzeć (tulipan, co ciekawe, nie występuje w tekście – widzimy go tylko na ilustracjach, w rękach śmierci. Jest czerwony, podbity czernią). Gęś dowiedziała się tego od samej śmierci – a ta oczywiście zna się na tym najlepiej. Właściwie gęś nie jest naprawdę przerażona spotkaniem ze śmiercią; może dlatego, że najwyraźniej śmierć nie ma zamiaru od razu przystąpić do dzieła. A może dlatego, że nosi zupełnie zwyczajną sukienkę w kratkę, która upodabnia ją trochę do gosposi. Ale jednak śmierć to śmierć – z ową wzruszająco codzienną sukienką kontrastuje nieproporcjonalnie wielka głowa w kolorze kości słoniowej. Najwyraźniej śmierć jest bardzo mądra – myśli sobie pewnie gęś. Jednak jeżeli nawet tak jest, to śmierć nie ma zamiaru dzielić się swoją wiedzą – o tym, co się dzieje Potem – z gęsią. Za to dość często mówi o niebezpieczeństwie kataru, o lisie… A o tym gęś nie chce słuchać. Właściwie to trudno jej się zorientować, czy śmierć jest miła, czy raczej nie. Ale gęś tak czy inaczej spędza z nią czas – skoro już jest… I tak zaczyna się oswajanie śmierci. Bardzo zwyczajne oswajanie – poprzez rozmowę, milczenie, dotyk. Nie wiemy, do czego to ma prowadzić. Czy rodzi się właśnie niezwykła przyjaźń? Czy śmierć zmieni zdanie? 
Gęś umiera.
Co się stało? Czy to śmierć oswoiła się z gęsią czy gęś ze śmiercią? Staw zniknął dla gęsi czy też pozostał samotny bez niej? Umieramy dlatego, że pogodziliśmy się ze śmiercią, czy pomimo tego? Takie pytania można zadawać w nieskończoność. Gęś też na pewno miała ich wiele. Ale cóż – takie jest życie, jak mówi śmierć.

Zastanawianie się nad niektórymi sprawami wymaga szerszego spojrzenia, odpowiedniego dystansu i wyciszenia. Taki efekt można osiągnąć za pomocą odpowiednio dobranych, oszczędnych słów, bezpretensjonalnej prostoty fabuły, piękna ilustracji, kolorystyki, a także – jak widać – rozwiązań graficzno-edytorskich. „Poszerzenie granic” książki (w pewnym sensie: w nieskończoność) wzmacnia siłę wyrazu wszystkich jej pozostałych elementów.

Gęś, śmierć i tulipan to książka pozbawiona puenty – bo puenta zawsze jest rodzajem zawężenia rozpatrywanej kwestii. Otwartość i wielowymiarowość tej opowieści podkreśla także dobór formatu – dla wielkich spraw przeznaczono odpowiednio dużą przestrzeń. Bo przecież na kartce książki musi się zmieścić i śmierć, i wysokie drzewo, i cały staw…


czwartek, 16 czerwca 2011

Pieśniarz wiatru



William Nicholson
Pieśniarz wiatru
Fabryka Słów
Lublin 2010
Tłum. Milena Wójtowicz

Pierwsze, czym przyciągnęła mnie ta książka, była Dark Crayonowa okładka – zwykle skradam się do wszelkiej nowej fantastyki bardzo nieufnie, ale tym razem pomyślałam: z tą okładką to nie może być Aż Tak Złe… Nie zniechęciła mnie nawet zwodnicza informacja na froncie, iże mam w ręce „klasyczną historię w stylu Harry’ego Pottera” (jest tylko jeden Harry Potter – na szczęście:-> ). Tym niemniej nie wiedziałam, czego mam się po Pieśniarzu spodziewać. A i tak zostałam bardzo pozytywnie zaskoczona.

Jeśli chodzi o niebezpieczne wyprawy, przygody i walkę z ciemiężcą, utarty schemat przewiduje, że w nieznane wyrusza samotny bohater, by z dala od ojczyzny, pod obcymi gwiazdami mocować się z losem. W domu zaś zostaje zapłakana matka-staruszka, oczekując, że wszystko się ułoży – oprawcy zostaną pokonani, księżniczki uwolnione, smoki zaszlachtowane, kraj wyzwolony. Tymczasem w książce Williama Nicholsona do walki staje cała rodzina Hathów. Dwoje najstarszych dzieci – Kestrel i Bowman – wyrusza co prawda w nieznane, ale ich matka, Ira Hath, nie należy do tych, które siadają na przypiecku i biadolą „Laboga!”, załamując ręce. Kilka razy zastanawiałam się nawet, jak to możliwe, że ktoś taki jak Ira, potomkini posępnego proroka, w takim mieście jak Aramanth nie wpadł w problemy o wiele wcześniej… Jej energiczna, gwałtowna natura wydaje się stworzona do buntu i Ira rozkwita – dosłownie – kolorami, wydając wojnę zniewolonym umysłom mieszkańców miasta. Także spokojny Hanno Hath i mała, niepokorna Pinpin, każde na swój sposób, dołącza do rodzinnej rebelii.

W Pieśniarzu wiatru ujęła mnie właśnie ta… rodzinność. Więzi łączące Hathów (najsilniejsze oczywiście między czytającymi sobie w myślach bliźniakami, Kess i Bo) zostały pokazane w sposób bardzo prosty i przez to chwytający za serce. „Kocham cię, mój ukochany bracie”. „Kocham Kess”. „Jesteś na mnie zły?” – „Nie. Kocham cię”. Wydaje mi się, że jeszcze nigdy w żadnej książce nie „usłyszałam” tego słowa tyle razy i to wypowiadanego w taki sposób – i za każdym razem brzmiało tak samo prawdziwie. Brzmiałoby tak, nawet gdyby powtarzali je po sto razy.

Bardzo podobał mi się także sposób przedstawienia bohaterów, bardzo daleki od idealizacji. Oczywiście, jeśli chce się stworzyć bohatera z krwi i kości, trzeba dołożyć mu kilka interesujących wad, które będą podtrzymywać zainteresowanie postacią, irytować i intrygować. Tymczasem wady Bo i Kess nie mają w sobie nic pociągającego. Bowman okazał się tchórzem. Kess bywała bezlitosna i nieżyczliwa. Po przeczytaniu tych fragmentów śmiałam się sama z siebie, bo niepiękne postępki bohaterów, których zdążyłam polubić, dotknęły mnie i przykro zaskoczyły – tak jak zaskakuje nagłe odkrycie, że nasi bliscy nie są idealni. Zapewne jest to ze strony autora rodzaj emocjonalnej manipulacji, ale manipulacji, powiedziałabym, uczciwej (tak jak Holly Golightly była uczciwą oszustką).

Podobnie uderzających fragmentów jest w tej książce wiele – zapamiętałam szczególnie jeden: kiedy Bo i Kess rozmawiają z ojcem o kłopotach, w które się właśnie wpakowali.

Bowman siedział obok, czekając, aż siostra się uspokoi. Nagle zadrżał i poczuł potrzebę przytulenia się do ojca. Przysunął się bliżej i oparł głowę o wełniany rękaw.
„Tata nam nie pomoże. Chciałby, ale nie jest w stanie”.
Ta myśl, prosta i jasna, po raz pierwszy przyszła mu do głowy. Powtórzył ją Kestrel.
„Tata nam nie pomoże”.
„Wiem” odpowiedziała. „Ale nas kocha”
s. 50

Hanno był najbardziej kochającym ojcem, jakiego można sobie wyobrazić – człowiekiem jednocześnie łagodnym i odważnym. Wychował swoje dzieci w taki sposób, że ufały mu bezgranicznie i wierzyły każdemu jego słowu. A przy tym potrafiły zrozumieć jego ograniczenia i pogodzić się z nimi. Ta sprzeczność, rodząca się gdzieś między zaufaniem i samodzielnością, nadzieją i odwagą, ma sobie coś bardzo przejmującego.

Mam też ogromną słabość do Mumpo i bardzo lubię te sceny, w których objawiają się jego zaskakujące talenty, zawstydzając szorstką Kess.
Tak, muszę przyznać, że niewiele jest w tej książce rzeczy, których nie lubię…


*

Pieśniarz wiatru to wspaniała, ożywcza lektura dla miłośników klasyki fantasy. Można odczytywać ją przez wiele „filtrów”, doszukując się w postaciach Morah, Zarów, starych dzieci lub w całej strukturze Aramanth rozmaitych znaczeń, jednakże niezależnie od liczby możliwych interpretacji, Pieśniarz wiatru pozostaje przede wszystkim świetnie napisaną historią. Nicholsonowi udało się – dzięki lekkości stylu i mistrzowskiemu wyczuciu dramatyzmu – stworzyć opowieść poruszającą, mądrą, a przy tym wolną od nachalnej „alegoryzacji”czy ukrytego moralizatorstwa. A takich książek nie spotyka się często.




Okiem edytora: piękne wydanie, wspaniała grafika, czytelny skład... Ideał:-)

Okiem redaktora: bardzo dobre tłumaczenie i opracowanie tekstu. Czyta się naprawdę bardzo przyjemnie. Ktoś tu ma świetne pióro!

W północ się odzieję




Terry Pratchett
W północ się odzieję

Wydawnictwo Prószyński i S-ka
Warszawa 2011
Tłum. Piotr W. Cholewa


Zauważyłam, że gdy tylko pojawi się nowa książka Pratchetta, jego najwierniejsi i najbardziej fanatyczni wielbiciele ochoczo zbierają się, by wieszać na niej psy, wytykać błędy i niekonsekwencje fabuły, naśmiewać się z powtarzalności schematów i pomysłów, krytykować bohaterów i z pogardliwym rechotem komentować zakończenie. A potem natychmiast odwracają się i rozbiegają do domów, żeby jak najszybciej przeczytać jeszcze raz.
Myślę, że jest w tym coś z patriotyzmu Sama Vimesa – jeśli wychowałem się w rynsztoku Ankh-Morpork, mam prawo powiedzieć o tym mieście Wszystko…
Tak więc zgadzając się na wstępie, że każda książka Pratchetta jest świetna, zaczynam…

W północ się odzieję jest kolejną częścią z cyklu o Tiffany Obolałej – który to cykl kierowany jest do młodszych czytelników. Książka zaczyna się od tego, że pod domem pana Petty zbierają się mieszkańcy wioski, aby go zlinczować po tym, jak pobił swoją trzynastoletnią córkę Amber, tak że poroniła (jako że była w ciąży). Tiffany interweniuje, umożliwiając panu Petty ucieczkę – by nie dopuścić do mordu. Poźniej dowiaduje się od swojego ojca, że Amber prawdopodobnie nie jest córką pana Petty, gdyż pani Petty (kobieta najwyraźniej mało rozgarnięta) przyprawiała mu rogi przy każdej okazji. A później Tiffany znajduje pana Petty, który chce się powiesić, i odcina go w ostatniej chwili.
Hm.
No dobrze, takie rzeczy się zdarzają – częściej, niż można sobie wyobrazić. Nie mam nic przeciwko ukazywaniu dzieciom prawdziwego oblicza życia, bo książki powinny być źródłem wiedzy, nawet tej bolesnej (byłoby wspaniale, gdyby dzieci dowiadywały się o takich rzeczach tylko z książek, a nie z wiadomości w telewizji lub własnego podwórka…). Jednak wydaje mi się, że można to pokazywać w nieco inny sposób. Tymczasem sir Pratchett, tak na moje oko, rozsmakował się w epatowaniu Okrutnymi Historiami. Mroczne (czy raczej: mroczniejsze) klimaty wślizgnęły się do jego książek jakiś czas temu – nie wiem, w której części cyklu Świata Dysku konkretnie; ocena tego zależy pewnie od indywidualnego wyczucia „mroczności”. Na pewno mroczna jest Straż nocna i Potworny regiment. Muszę przyznać, że tam ta mroczność bardzo mi się podoba – właśnie w takich dobrze wyważonych proporcjach. Człowiek czyta sobie beztrosko, a tu nagle pod butem zachrzęści mu czyjś ząb. Brrr! Suuuper:-)  Tymczasem w cyklu o Tiffany zaczyna być tego za dużo (jak dla mnie). O ile Wolni ciutludzie czy Zimistrz są pod tym względem dobrze „zbilansowane”, o tyle naprawdę nie wiem, czy poleciłabym W północ się odzieję co wrażliwszym dzieciom. Chociaż oczywiście niektóre dzieci lubują się w mrocznych historiach – więc właściwie nigdy nie wiadomo. Ale może przydałaby się nalepka jak na zachodnich DVD z bajkami: „Pierwszy raz obejrzyj z dzieckiem”.

Co mi się jeszcze nie podobało?;-) No cóż… Tak naprawdę nie mam tej książce wiele do zarzucenia, ale tak dla porządku: nie lubię, kiedy nowi ukochani zjawiają się znikąd, ponieważ ci dawni już się fabularnie wyczerpali i trzeba (trzeba?) wprowadzić jakiś nowy wątek.

Podobała mi się zaś cała reszta. Szczególnie Letitia (chociaż Naprawdę tłumacz mógł chyba z litości zrobić z niej Letycję…?) i wielki powrót… pewnej tajemniczej damy. I poskromienie księżnej. I cała ta mitologiczno-zającowa oprawa. I lubię, kiedy autor dodaje jakieś słówko na końcu. I…

No dobrze, teraz z czystym sumieniem mogę zacząć czytać drugi raz.
 

Okiem edytora: uwielbiam okładki z nowymi ilustracjami Paula Kidby'ego! Pamiętam, że czułam się nieswojo, czytając Pratchetta z okładkami Josha Kirby'ego w towarzystwie, bo jeśli komuś to nazwisko nic nie mówiło, okładka opowiadała mu straszne rzeczy... A tymi nowymi najchętniej wytapetowałabym sobie pokój. Albo i czoło:->
Jedno edytorskie zastrzeżenie do okładki W północ się odzieję: ja bym to chyba podzieliła -
W północ
się odzieję

Okiem redaktora: kongenialne tłumaczenie, jak zawsze. I mniej literówek niż zwykle.

niedziela, 12 czerwca 2011

Córka kata - Oliver Poetzsch


Oliver Pötzsch
Córka kata
tłum. Edyta Panek
Wydawnictwo Esprit
Kraków 2011


Kat detektywem? Jest to pomysł na tyle oryginalny, że warto przyjrzeć mu się bliżej. W pierwszej chwili może się nam to wręcz wydawać chwytem… hm, naciąganym. Kat wszak – jak wszyscy wiemy – należy do tych dwuwymiarowych, czarnych charakterów, których zadaniem jest w kulminacyjnej scenie filmu lub książki machnąć ze stęknięciem toporem lub ze złośliwym rechotem wykopać komuś stołek spod nóg. Ewentualnie powinien zostać chytrze pokonany przez wesołą drużynę Robin Hooda ku uciesze dam dworu i potem gryźć palce z rozczarowania. (Przychodzą mi co prawda dwa, dość odległe od siebie, skojarzenia, jeśli chodzi o wyjątki od tej reguły: kat Capoche z Królowej Margot i Daniel One Drop Trooper z Pratchettowego Going Postal… ale zasada pozostaje w mocy!;-))    

Zacznijmy więc od tego, że Jakub Kuisl nie jest tępym gburem. Poza tym posiada kilka innych bardzo „niekatowskich” cech: ponadprzeciętną inteligencję, wyrazistą osobowość i własne zdanie. I właśnie dlatego bywa katem… niewygodnym. Od posępnej postaci w czarnym kapturze wymaga się wykonywania rozkazów – po prostu. Nie oczekuje się od niej zadawania pytań i dywagacji na temat natury sprawiedliwości. Kat jest sługą Miasta – kiedy zaczyna myśleć samodzielnie, w oczach Miasta (czyli konkretnie pisarza sądowego Lechnera) wygląda to trochę tak, jakby śruby do miażdżenia kciuków założyły nagle związek zawodowy.

Rozważmy teraz plusy bycia katem-detektywem. Przede wszystkim kat ma dostęp do informacji, ponieważ z natury rzeczy jest obecny przy przesłuchaniach. A nawet ma przewagę nad przesłuchującymi: niejako opiekuje się więźniami, więc może usłyszeć więcej – i to bez świadków. Może również (w pewnym zakresie) wpływać na ich stan: słynne mikstury mistrza Kuisla mogą dać nieszczęsnym skazanym zapomnienie i ucieczkę od bólu… ale wystarczy drobna pomyłka, by posłały ich prosto na drugą stronę (z punktu widzenia Miasta: przedwcześnie). W śledztwie bardzo przydaje się również wiedza medyczna (kaci byli w tych czasach też znachorami, niejednokrotnie bardziej uczonymi niż „oficjalni” medycy). A także złośliwie dobra pamięć, jeśli chodzi o krępujące dolegliwości, z jakimi przychodził do niego ten czy ów mieszczanin. Niedbale rzucona w mieszanym towarzystwie aluzja okazuje się niekiedy decydującym argumentem w społecznej próbie sił… Chociaż argument siły bywa również przekonujący: kat do ułomków nie należy. 
I na koniec wreszcie – nikt raczej nie wchodzi katu w drogę. Jeśli jakiś mieszczanin spotka Jakuba Kuisla węszącego w ciemnej uliczce, raczej nie będzie żądał wyjaśnień. Mieszczanin rozsądny i obyty w świecie ostrożnie skinie mu głową i szybko zajmie się swoimi sprawami. Mieszczanin prosty i rozsądny po prostu weźmie nogi za pas.

Rozważmy minusy bycia katem-detektywem. Cóż… Nie da się ukryć, że kat rzadko bywa lwem salonów i duszą towarzystwa. Inaczej mówiąc: nikt nie chce z nim gadać. Co – jeśli się chce prowadzić śledztwo – może być niejakim utrudnieniem. Niektórych można po prostu zastraszyć lub przechytrzyć, ale trudno mieć nadzieję, że komuś wymknie się jakaś istotna uwaga podczas niezobowiązującej konwersacji. Rozmowy z katem zwykle mają charakter oficjalny, a jego rozmówcy pozostają bardzo skupieni (na przykład na liczbie swoich kończyn). Jeśli ktoś z katem rozmawia jak równy z równym lub bez lęku, to zwykle ten, kto wydaje mu rozkazy. Tak, to kolejny minus – kat jest odpowiedzialny przed Miastem i mimo że może próbować rozmaicie naginać granice swoich uprawnień, jego działania na dłuższą metę nie pozostają niezauważone. Jest, jakby na to nie spojrzeć, osobą publiczną i wszyscy wiedzą, gdzie mieszka – on i jego rodzina. Można przywołać go do porządku. I Lechner próbuje.   

Wady sytuacji kata-detektywa prowadzą w naturalny sposób do stworzenia sojuszu – Jakub Kuisl wybiera sobie na partnera Simona, miejskiego medyka. Simon cieszy się w miasteczku szacunkiem, a jednocześnie pozostaje postacią drugoplanową jako syn starszego lekarza – ludzie mimo wszystko nie traktują go do końca poważnie. Posiada też urok osobisty, działający bez pudła zwłaszcza na przedstawicielki płci pięknej. Nie pozostaje na niego obojętna również córka kata, Magdalena – mądra i atrakcyjna dziewczyna z charakterkiem. Magdalena postanawia dołączyć do grupy detektywów ku początkowej irytacji swojego ojca, który teraz będzie miał na głowie jeszcze troskę o jej bezpieczeństwo. A Magdalena nie ma nic przeciwko igraniu z ogniem i jest równie uparta jak jej ojciec.

W powieści Olivera Pötzscha mamy zatem niezwykłe trio detektywów: kata, który zadaje za dużo pytań, młodego medyka, którego miłość do ksiąg popycha do czynów bardziej odważnych niż te, które leżą w jego naturze, oraz niepokorną dziewczynę, która wbrew wszystkim chce pokierować swoim losem. Aby poznać prawdę, wszyscy troje kładą na szali swoje bezpieczeństwo, a może nawet i życie. Nie wiedzą, o co toczy się ta dziwna gra, w którą zamieszani są zarówno przedstawiciele elity, jak i pozostający poza nawiasem społeczeństwa żołnierze-maruderzy, ale chcą grać do końca. Tymczasem okaże się, że najważniejszy trop prowadzi donikąd…

Zobaczcie sami, jak sprawdzi się w roli detektywa kat z bawarskiego Schongau.  
Polecam!

Mania czy Ania

Erich Kästner
Mania czy Ania

Nie wszyscy dzisiaj pamiętają, że ojcem historii o siostrach bliźniaczkach zamieniających się rolami jest niemiecki pisarz Erich Kästner. Jego książka doczekała się tak wielu adaptacji filmowych i telewizyjnych (nie tylko amerykańskich i niemieckich – powstała także wersja angielska, szwedzka, japońska, koreańska, irańska, indyjska w języku hindi, tamilskim, telugu…), że sam oryginał uległ zapomnieniu. Tym bardziej, że większość owych adaptacji nie miała z nim już wiele wspólnego – wiele produkcji starając się „odświeżyć” pomysł Kästnera, bezpowrotnie zatraciła jego pełną czaru prostotę.

Fabułę w ogólnych zarysach wszyscy znamy (być może aż za dobrze). A jednak naprawdę warto zajrzeć do książki Mania czy Ania, napisanej ponad sześćdziesiąt lat temu. To, co w niej naprawdę urzeka, to styl: jasny, bezpretensjonalny, wyrazisty i umiejętnie oddziałujący na emocje. Kästner wie, jak należy mówić do dzieci: wesoło – lecz nie obrażając ich inteligencji, czule – ale bez niesmacznego sentymentalizmu, i szczerze – nawet, gdy chodzi o sprawy bardzo trudne.

W pewnym sensie Mania czy Ania  to książka przede wszystkim o sprawach bardzo trudnych: o tym, dlaczego rodzice się rozwodzą, o rozłące, o dziecięcych lękach i dziecięcej bezradności wobec „wszechwładnych” dorosłych. Problemy, z którymi dziewczynki muszą się zmierzyć, wydają się naprawdę zbyt poważne jak na możliwości dwóch dziewięciolatek: obrona własnej tożsamości i prawa do bycia dzieckiem, „inna pani” w życiu tatusia, twarda szkoła życia i samodzielności… Wydałoby się, że to wszystko po prostu musi być smutne. Tymczasem dzięki przebijającej przez karty tej książki osobowości autora, Mania czy Ania  to jedna z tych opowieści emanujących pozytywną energią, które wybieramy w ponure dni, kiedy jest nam bardzo źle i smutno (moja mama czyta ją już tak od pięćdziesięciu lat, a rozlatujący się egzemplarz pierwszego wydania jest przechowywany na półce jako jej największy dziecięcy skarb).

Co ciekawe, narrator zwraca się do czytelników (a dokładniej: do ich rodziców), aby „wytłumaczyć się” z poważnej tematyki swojej książki. Wyłożywszy swoje racje (tu znowu miła niespodzianka – pomaga mu w tym postać Shirley Temple), na koniec dodaje, że jeśli rodziców nie przekonują jego słowa, to niechaj dzieci po prostu przekażą im, że autor przesyła uprzejme ukłony. Wbrew pozorom nie ma w tym sarkazmu; jest to raczej lekki, porozumiewawczy uśmiech. „Dzieci rozumieją więcej, niż myślicie, i więcej, niżbyście chcieli. A niektóre rzeczy rozumieją lepiej, niż wy”.         

Mama, Kaśka, ja i gangsterzy

Ewa Ostrowska
Mama, Kaśka, ja i gangsterzy

Jeżeli ma się mamę, która ćwiczy zarzucanie wędki na szafie i z roztargnienia doprawia zupę igłami, piękną, mądrą i wysoką siostrę-bliźniaczkę, nakrapianego kota, szalonego psa i zaskrońca oraz – niestety – metr pięćdziesiąt dwa wzrostu, jasne jest, że trzeba dodatkowych zdolności, by jakoś sobie z życiu poradzić. W takiej sytuacji Danusi Sosnowskiej na co dzień jest trudno, a co dopiero, gdy trzeba się zmierzyć z prawdziwymi gangsterami, dybiącymi na rodzinne mienie w postaci rozklekotanego „malucha”!

Chociaż styl książki Mama, Kaśka, ja i gangsterzy lekko trąci myszką (taką sympatyczną trzydziestoletnią myszką, która – że pozwolę sobie na taką metaforę – nie zauważyła, że legginsy nosi się teraz tylko jako rodzaj cytatu), trudno tej minipowieści nie lubić. Trudno też nie lubić Danuśki – prawdziwej córki z charakterkiem, młodocianego detektywa i niezłej intrygantki dręczonej tajonymi kompleksami. Pamiętam, że kiedy pierwszy raz czytałam tę książkę, piszczałam ze śmiechu. Ale tak naprawdę to nie humor, ani nie zwariowane, nieprawdopodobne przygody Danki i Kaśki najbardziej w niej pociągają.

Rzadko zdarza się, aby w powieści dla młodzieży autor (bądź autorka – w kwestii tego braku panuje pełne równouprawnienie) potrafił naszkicować w miarę realistyczny, ciepły i nieprzesłodzony obraz życia rodzinnego. Właściwie jeszcze siostry, bracia czy kuzyni jakoś tam funkcjonują – ale prawdziwy problem mamy z rodzicami. Najwyraźniej trudno wyobrazić sobie fajnych rodziców.
Rodzina Danki nie jest idealna. Tata – Andrzej Sosnowski – pojawia się tylko na kartkach świątecznych jako A.S. Nie można nazwać jej jednak nieszczęśliwą lub niepełną – z tyloma zwierzakami: na pewno nie! 
Życie z ładniejszą, wyższą, szczuplejszą, zdolniejszą siostrą bywa niełatwe (zwłaszcza że piękna Kaśka do perfekcji opanowała mdlenie na zawołanie i najbardziej złośliwe siostrzane numery). Trudno także poskromić swoje własne wady – uczniowskie lenistwo, niepohamowaną zazdrość – ale… Tak, chodzi o mamę. Danka ma świetną mamę. Kaśka ostatecznie też czasem przejawia jakiś rys człowieczeństwa, ale oczywiście najbardziej lubimy tę roześmianą, bardzo niepoważną mamę. Bo ma najbardziej szalone pomysły. Bo pracuje ponad siły i często rano po nieprzespanej nocy ma sine cienie pod niebieskimi, kpiarskimi oczami. Bo potrafi oswoić nawet pająki. Bo każdy ugotowany przez nią posiłek to prawdziwa przygoda. Bo chociaż sama wychowuje nieznośne bliźniaczki i ze wszystkim daje sobie radę sama, trzeba ją „chronić”. W miarę czytania powieści dochodzimy do wniosku, że tej mamie coś się lepszego od życia należy. Bliźniaczki też tak uważają. Może warto wyswatać mamę z dobrotliwym doktorem Stachem? Tymczasem, zupełnie niespodziewanie, w łaski mamy wkrada się tajemniczy osobnik, w opinii Danuśki, nad wyraz podejrzany. Ani chybi – następny gangster! „Niższa bliźniaczka” postanawia wkroczyć do akcji. I oczywiście – wszystko idzie zupełnie na opak…     

Lunatyk - Jonathan Barnes



Jonathan Barnes
Lunatyk
tłum. Lesław Haliński
Wydawnictwo Vesper
Poznań 2009

 „Należy wam się ostrzeżenie. Niniejsza książka nie posiada żadnej wartości literackiej. Składa się na nią stek bzdur obliczonych na tani efekt, fabuła jest zagmatwana i niewiarygodna, postaci nie przekonują, a marny i monotonny styl, pełen zbędnych udziwnień, trzeba nazwać żałosnym. Wątpię zatem głęboko, czy uwierzycie w zawarte tu treści”. Słowem – zaczynamy! Panowie i panie, zapraszamy! Ekscytacja! Rewelacja! Jedyny taki wstęp! Teatr Cudów! Przed państwem słynny iluzjonista Edward Moon oraz niesamowity Lunatyk! Zbrodnia! Zagadka! Zguba! Tylko u nas! Za jedyne pięć pensów! I kobieta z brodą!

Uwielbiam przewrotnych, zdradzieckich i kłamliwych narratorów, więc lektura Lunatyka Jonathana Barnesa sprawiła mi wiele radości. Pomimo że od początku narrator ostrzega i przypomina o swoim dwuznacznym charakterze, prędzej czy później zaczynamy wierzyć mu jak dzieci, bo opowieść, którą przedstawia, jest zaiste niecodzienna. Lubimy być zwodzeni. Wszak o to chodzi w sztuczkach magicznych, czyż nie? Jakaś część prawdy do końca powinna zostać zatajona. Tak też się dzieje w debiutanckiej powieści Barnesa – do końca nie dowiadujemy się, co wydarzyło się w Clapham, kim jest tajemniczy Lunatyk i czy Cribb mówił prawdę. A jednak zakończenie powieści pozostaje w pewnym sensie w pełni satysfakcjonujące. W niektórych dreszczowcach napięcie budowane jest bardzo umiejętne, jednak pod koniec, kiedy czytelnik wyobraża sobie już odpowiednio Straszne Rzeczy i niecierpliwie wyczekuje rozkosznej kulminacji, okazuje się, że autorowi brakło fantazji, by wypełnić swoje mroczne i złowróżbne obietnice. Uczciwie trzeba przyznać, że zakończenie Lunatyka nie rozczarowuje. W pewnym momencie zaczęłam nawet żałować, że autor tego dzieła dysponuje aż tak bujną wyobraźnią. Jeśli ktoś jest bardzo podatny na oddziaływanie wzruszających historyjek o losie rudych półsierotek lub darzy szczególną atencją poetów jezior, a odczuwa niejakie braki w dziedzinie poczucia humoru – odradzam tę książkę jako lekturę do poduszki. Reszta może czytać.

Wracając do narratora, cechują go dwie interesujące właściwości – po pierwsze, jak wspominałam wyżej, jest wstrętnym łgarzem, a po drugie pała niewytłumaczoną niechęcią do głównego bohatera, Edwarda Moona, iluzjonisty i detektywa. „Nie lubię przystojniaków. Wiem, bierze się to najpewniej z zazdrości – cała ta moja instynktowna nierozumna wrogość. (…) Możecie więc wyobrazić sobie moją radość, gdym uzmysłowił sobie, że pan Edward Moon począł tracić swą świetną prezencję”. To oczywiście czyni sprawę jeszcze bardziej interesującą. Lektura Pnina Nabokova (niekwestionowanego mistrza przewrotnej narracji) przekonuje, że jeśli narrator i główny bohater znajdują się w stanie cichej wojny, oznacza to, że… No właśnie:->
Wszyscy lubimy zwycięskich, pewnych siebie detektywów. „Małe szare komórki, mon ami!”, „Dla wielkiego umysłu nie ma rzeczy małych”. Nawet jeśli coś im się nie udaje, nawet jeśli podśmiewają się z nich dobroduszni funkcjonariusze Scotland Yardu – my wiemy swoje. Wierzymy w nich i ufamy, że we właściwej chwili wyciągną prawdę na światło dzienne jak królika z kapelusza. Kto jednak uwierzy w starzejącego się Edwarda Moona (zwłaszcza po sprawie w Clapham)? Nie jest już gwiazdą salonów – z uwagi na swoje dawne wybitne osiągnięcia zapewne byłby legendą, gdyby nie fakt, że wciąż jeszcze żyje. To jednak może się wkrótce zmienić – Moon dał się wciągnąć w niebezpieczną grę i może się okazać, że z łowcy zmieni się w ofiarę… 

Okiem edytora: przyjemne wydanie - bardzo adekwatna typografia na okładce, ładny skład: dość gęsty, ale przejrzysty, okładka ze skrzydełkami - może odrobinę zbyt krótkimi.

Zatrute ciasteczko - Alan Bradley



Alan Bradley
Zatrute ciasteczko
tłum. Jędrzej Polak
Wydawnictwo Vesper
Poznań 2009

W książkach dobre porównania są jak wisienka na torcie. A czasami jak trzy brzoskwinie, mango, kiść winogron i ananas w całości. Słowem – MOŻNA przesadzić. Kiedyś wydawało mi się, że wręcz przeciwnie: im więcej, tym weselej, i byłam gorącą fanką porównań w stylu Pratchetta – piętrowych i dosadnie komicznych.
A potem przeczytałam Zatrute ciasteczko Alana Bradleya. Trafiłam na tę książkę nie do końca przypadkiem – jeszcze zanim wpadła w moje chciwe ręce, wiedziałam, że mi się spodoba. Coś jak miłość przed pierwszym wejrzeniem; jeśli chodzi o książki, zdarza się dość często.   

W debiutanckiej opowieści Bradleya o przygodach Flawii de Luce urzeka wiele rzeczy – dbałość o detale, bogactwo i swoboda stylu, bohaterowie, dobrze „wymierzone”, zmienne tempo akcji… Mnie najbardziej urzekły porównania. Tekst nie jest nimi przeładowany i nie narzucają się nachalnie czytelnikowi, ale dzięki nim całość zyskuje zupełnie nową jakość. Jeśli miałabym je do czegoś porównać (a nie zawaham się tego zrobić, oczywiście) porównałabym je do biżuterii eleganckiej wiktoriańskiej damy – subtelny błysk starego srebra, dyskretny umiar, harmonia dobrego smaku. Zachwyca mnie przede wszystkim ich Adekwatność.

Zwykle (powiedzmy: w codziennych rozmowach) używamy porównania, aby przybliżyć lub wytłumaczyć coś, odnosząc się do czegoś innego. Z założenia najlepiej powinny się sprawdzać porównania „dalekie” – jeśli ktoś nie ma pojęcia o mechanice, zagadnienie konstrukcji sworznia wahacza najlepiej przedstawić mu, przenosząc je na grunt dobrze mu znany, np. w dziedzinę muzyki klasycznej (chciałabym to zobaczyć, swoją drogą). Tymczasem Flawia, narratorka powieści, aby wyjaśnić jakieś zjawisko, dotyczące jej życia lub otoczenia, używa z upodobaniem rekwizytów przynależących do jej świata. Ta stylizacyjna konsekwencja sprawia, że świat Flawii – wspaniały świat, w którym każde dziecko zna na pamięć operetki Gilberta i Sullivana, telefonów używa się tylko wtedy, gdy to naprawdę konieczne, a jedenastoletnie dziewczynki mogą władać antycznym laboratorium i pisywać do królów – staje się bardziej wyrazisty, sugestywny, a jednocześnie bardziej zamknięty i odległy. Bardzo niechętnie podam jeden przykład (niechętnie, ponieważ wyrywanie porównań z szerokiego kontekstu pozbawia je połowy uroku, który polega przede wszystkim na finezji ich wkomponowania w tekst):   

Wciągnęła gwałtownie powietrze. Jej oblicze poczerwieniało, a następnie poszarzało, jakby ogarnął je spopielający płomień. Wyjęła z rękawa koronkową chusteczkę, ścisnęła ją, a potem przyłożyła do ust. Siedziała tak długą chwilę, kołysząc się na krześle, gryząc koronki, jak osiemnastowieczny marynarz, któremu amputują nogę poniżej kolana (s. 72).

*

Druga część przygód Flawii de Luce i jej ekscentrycznej rodziny, Badyl na katowski topór, nie rozczarowuje czytelnika, ale mnie osobiście bardziej przypadł do gustu pierwszy tom – może dlatego, że zawsze lubiłam początki. Przyglądanie się jak zdanie po zdaniu (i porównianie po porównaniu) powstaje świat Buckshaw, jak ożywają irytujące siostrzyce Flawii (niemal równie irytujące jak sama Flawia) Dafne i Ofelia, jak nagle z nicości wyłania się niesłychanie realistyczna gospoda Trzynaście Kaczorów, wiekowy kościół św. Tankreda i polne ścieżki, po której nasza bohaterka mknie na swoim wiernym jednośladzie (płci żeńskiej) – to naprawdę ogromna, wręcz magiczna przyjemność. Świat Zatrutego ciasteczka stworzono z rozmachem i z dbałością o szczegóły. Jest to świat dopięty na ostatni guzik – wszystko w komplecie i na swoim miejscu (tak, znowu myślę tu o porównaniach). Z drugiej strony na pewno nie jest to książka idealna – i właśnie dlatego szczerze się do niej przywiązałam. 


Okiem edytora:
Bardzo poręczny format, szczodre marginesy, ciekawa, acz czytelna czcionka o dość nietypowym kolorze. Okładka bardzo zachęcająca.

Okiem redaktora:
Świetne tłumaczenie (no, nie ma się co dziwić - Jędrzej Polak...), opracowanie tekstu bez zarzutu. Brawo!