Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Perełki. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Perełki. Pokaż wszystkie posty

poniedziałek, 4 listopada 2013

Pan Lodowego Ogrodu - Jarosław Grzędowicz


Pan Lodowego Ogrodu, tomy I-IV
Fabryka Słów

Chciałam napisać spójną i nie rozwlekłą recenzję czterech tomów Pana Lodowego Ogrodu i po kilku przymiarkach zdecydowałam się na opracowanie hasłowe, bez szczątkowego streszczenia (bo na co ono komu). Na końcu jest spoiler dotyczący zakończenia, więc jeśli ktoś nie czytał (a są tacy?;-)) to dla własnego dobra niechaj się zatrzyma na haśle Wydanie.

Oczekiwania
Oczywiście były wysokie. Tak wysokie, że postanowiłam poczekać, aż wreszcie wyjdzie ostatni tom, zanim w ogóle zaczęłam czytać PLO, bo nie chciałam cierpieć jak inni wielbiciele Grzędowicza ;-) Starałam się też unikać zaglądania do recenzji i opisów i dlatego, kiedy wreszcie sięgnęłam po pierwszy tom, ciągle myślałam, że to opowieść o astronautach i stacjach kosmicznych.

Pierwsze dwa tomy rzuciły mnie na kolana, zawróciły mi w głowie i urwały tyłek, czyli krótko mówiąc: wygórowanym oczekiwaniom sprostały. Trzeci przeczytałam z rozpędu i właściwie nie miałam większych zastrzeżeń, natomiast przy czwartym jakby się ocknęłam i zaczęłam na poważnie zastanawiać, czy  rzeczywiście wytatuowanie sobie w poprzek twarzy „Kocham Jarka” i natychmiastowe rozpoczęcie nauki chorwackiego i fińskiego (ze szczególnym uwzględnieniem przekleństw) powinno się znajdować na mojej aktualnej liście życiowych priorytetów. Ale o zakończeniu później – na początek chciałam zaznaczyć, że ogólnie rzecz biorąc: jestem zachwycona.    

Świat
Przez cały czas jest jednym z głównych bohaterów powieści, ale w pierwszym tomie jest to szczególnie wyraźne. Wszyscy wiemy, że najłatwiej i najprzyjemniej czyta się dialogi, a po opisach można się czasem lekko prześlizgnąć, kiedy robi się nudno. Ja niby też to wiem i dlatego ciągle nie umiem sobie wytłumaczyć, jak to się dzieje, że początek pierwszego tomu, gdzie mówi się bardzo mało, bo mamy tam tylko Vuko i nowy wspaniały świat, jest aż tak wciągający. Poznawanie Midgaardu, w którym przeplatają się elementy podobne do „naszego” świata (motyw dzieci wykorzystywanych do walki, klimat jak z sag skandynawskich, „bizantyjskie” wychowanie Filara itp., na które wskazywał sam autor podczas spotkania) z tymi całkowicie, fascynująco obcymi, to jedna z największych przyjemności, jakie daje lektura PLO.

Łatwo zrozumieć, że znalezienie się w takim nieprzewidywalnym, dzikim świecie dla Vuko – wychowanego w dość aseptycznym, stechnicyzowanym społeczeństwie – stało się nie tylko wyzwaniem, ale i ogromną frajdą (tak, chyba rzeczywiście każdy wielbiciel fantastyki marzy o tym, żeby zawołać zupełnie na serio: „Gospodarzu, piwa!”). I ta frajda się udziela – od razu.       

Filar
Powiem to od razu, żeby nie było nieporozumień – wolę Filara niż Vuko. Powodów jest sporo, ale główny to ten, że Vuko poznajemy jako całkowicie ukształtowanego superbohatera (no on jest superbohaterem, nie mówcie, że nie!) z konkretną misją do wykonania, zaś rozwój Filara możemy obserwować niemal od samego początku: dzieciństwo, nauka władzy, pierwsze doświadczenia miłosne, pierwsze prawdziwe tragedie… Jednocześnie jednak Filar pozostaje na długo wielką niewiadomą – wiemy, że jest Nosicielem Losu, ale podobnie jak on sam nie mamy pojęcia, co to znaczy. Poza tym Vuko jest twardzielem – można go podziwiać i się nim zachwycać, ale jednak łatwiej chyba przywiązać się do Filara (w każdym razie ja przywiązałam się do niego natychmiast i na dobre).

Sztuczne fiołki
Nie znajduję lepszego określenia oddającego istotę kontrastu, który ożywia całą narrację PLO. Niby  jesteśmy w „średniowiecznym” świecie, ale oprowadza nas po nim współczesny mężczyzna (a nawet bardziej niż współczesny, bo z przyszłości), obdarzony specyficznym poczuciem humoru. W efekcie dostajemy takie kwiatki: tom pierwszy s. 536–537, pełna dramatyzmu scena, Vuko, uciekając przed szalonym van Dykenem, przypadkowo bierze udział w inscenizacji Ogrodu Rozkoszy Ziemskich Boscha. 

W Ogrodzie Rozkoszy było łatwiej. Więcej było tu łażących bez celu i nikt nie naprzykrzał się, proponując tortury.
Na widok przechodzących „świerszczy” po prostu upuścił tłumok na ziemię i osunął się w kłębowisko nagich, wijących się po sobie ciał. Zatonął w nich, w plątaninie śliskich od potu ramion i ud, wśród warg i palców.
A potem wstał i wyplątał się. Kilkoro ramion uniosło się za nim, chwytając za łydki i obejmując za uda.
Drakkainen pochylił się i zadał miażdżący, krótki cios w sam środek twarzy szczególnie namolnego Węża.
– Mówiłem: tylko bez macanek. A pani… Nie to żeby pani mi się nie podobała, ale tym razem naprawdę nie mam czasu.

Trochę jakby ktoś dopisywał postaciom na starych obrazach ironiczne uwagi na aktualne tematy.

Te śmiałe, komiczne komentarze i puenty wcale nie niszczą klimatu, tylko pozwalają spojrzeć na Midgaard z innej perspektywy – zbliżenie, odjazd kamery, znów zbliżenie. Moim zdaniem ta nieustanna zmiana punktu widzenia i rozbijanie jedności świata świetnie współgra z dwoma rodzajami narracji (pierwszo- i trzecioosobowa), które zastosował autor na przestrzeni całej powieści – raz widzimy Vuko „z zewnątrz”, a raz oglądamy Midgaard jego oczami.  

Nazwy własne
Całkowicie mnie zauroczyły i dlatego chciałam o nich napisać - jako o wycinku ilustrującym uderzające bogactwo świata przedstawionego PLO. Grismo Szalony Krzyk, N’Dele Aligende, Lśniąca Rosą, Woda córka Tkaczki, Lemiesz syn Szkutnika, Ardżuk Hatarmał, Szyłgan Hatjezid, Kimir Zył, Hatir Sendżuk, Kungsbjarn Płaczący Lodem, Ludzie Słonej Trawy, Bractwo Drzewa. Mówi się, że wielkie aktorki potrafiłyby nawet książkę telefoniczną przeczytać tak, że można by ich słuchać godzinami – a ja z radością czytałabym wielotomowy spis powszechny Midgaardu.

Pomysł wprowadzenia charakterystycznych nazw własnych dla każdej krainy świata wydaje się prosty, a może nawet oczywisty, ale mnie ten zabieg ciągle zachwyca. Aspekt praktyczny: kiedy już posiada się jakąś wiedzę o Kirenenach, Amitrajach, Ludziach Ognia czy Kebiryjczykach, już samo imię nowej postaci wystarczy, żeby umieścić ją we właściwym kontekście.   

Cyfral
Wiem, że jest sporo przeciwników tego rozwiązania, które każe Vuko rozmawiać z własnymi rękami tudzież wchodzić w dwuznaczną relację z produktem własnej rozbuchanej wyobraźni, ale ja jestem za. Zawsze lubiłam Blaszany Dzwoneczek i nie mam nic przeciwko takiej wersji migoczącej wróżki.     

Wydanie
Jako że postanowiłam perfidnie poczekać na ostatni tom, skompletowałam wydanie w oprawie zintegrowanej i jestem z niego bardzo zadowolona. Okładki wydają mi się o wiele bardziej udane niż w pierwszej edycji, a giętki grzbiet naprawdę ułatwia czytanie przy tak grubych tomiszczach.

Jeśli chodzi o ilustracje Dominika Brońka, to wzbudzają raczej mój niepokój niż zachwyt, ale myślę, że to wcale nie tak najgorzej. I zawsze w każdym tomie najpierw wszystkie oglądałam, a dopiero potem zaczynałam czytać ;-)

Zakończenie
Rozczarowało mnie. No dobrze – będę uczciwa: między innymi dlatego, że nagle i boleśnie zdałam sobie sprawę, że to już koniec.

Na wspominanym już powyżej spotkaniu autorskim Jarosław Grzędowicz powiedział, że kiedy pisał PLO, od początku wiedział, jaki powinien być koniec. Ja byłam wtedy po lekturze pierwszego tomu i kiwając głową, pomyślałam, że też dobrze wiem, jak musi wyglądać zakończenie. No i wyobraźcie sobie, że jednak mieliśmy na myśli coś zupełnie innego! ;-) Tak więc na pewno nie mogę powiedzieć, że domyśliłam się, jak się to wszystko skończy. Bo oni… przeżyli!

Gdyby to ode mnie zależało, wymordowałabym na rozmaite widowiskowe sposoby całą główną obsadę, a resztę obsypałabym porządnym martwym śniegiem, tak żeby nie wiedzieli którędy na górę, bo kurczę, po czterech tomach czytelnikom należy się coś ekstra ;-) Słowem: spodziewałam się na koniec miażdżącej, gorzkiej tragedii z nutą słodkiej melancholii, a dostałam coś, co – jak by na to nie spojrzeć – jest happy endem. No jak tak można? ;-))

Tak serio – oczywiście wszystkie te zarzuty to z miłości ;-)  Albo za dużo się naoglądałam Gry o tron
Będzie mi ogromnie brakować Filara. I Vuko oczywiście też – zwłaszcza jego soczystych przekleństw.


Perkele, piczku materinu!

środa, 15 maja 2013

Dziesiąte urodziny Hokus-Pokus i moje Top 5


Jedno z moich ulubionych wydawnictw obchodzi właśnie dziesiąte urodziny i dlatego postanowiłam przygotować subiektywną listę the best of Hokus-Pokus. Ograniczę się do pięciu tytułów, chociaż najchętniej napisałabym o piętnastu ;-) 

1. Dorota Matloch, Agata Juszczak, Co krasnale mają w nosie


To przewodnik po obyczajach krasnoludków i krasnalic - zabawny, a przy tym niezmiernie pouczający. Bezlitośnie obala narosłe przez lata stereotypy i przedstawia prawdziwy obraz życia krasnali od dziecięctwa po dorosłość (u krasnali pojęcie starości nie istnieje; i bardzo słusznie). 
Niewiele jest moim zdaniem książek dla dzieci, w których tak pięknie współgrają ze sobą wszystkie elementy. Zakręcone, jazgotliwe ilustracje Agaty Juszczak tworzą atmosferę radosnego absurdu, dowcipny tekst Doroty Matloch zapada w pamięć dzięki oryginalnym konceptom, a projekt autorstwa Big Design po prostu rzuca na kolana i turla po trawie. Chyba największe wrażenie robi na mnie to ostatnie - sama trochę składam (tak to ostrożnie ujmę) i wiem przynajmniej tyle, że tak fajne layouty to prawdziwa rzadkość. No po prostu perełka nad perełkami!

2. Wolf Erlbruch, O małym krecie, który chciał wiedzieć, kto mu narobił na głowę


To ulubiona książeczka mojego Gruzina, jedna z pierwszych, które przeczytał po polsku. Historia pewnego niecodziennego dochodzenia, w której detektywem jest przesympatyczny, acz pechowy kret. 
W swoim czasie ta książeczka narobiła sporo szumu w mediach - no bo jak to tak: o kupie? Potem kupa w książkach dla dzieci przestała szokować, a nawet tyle się tego narobiło (nomen omen), że zaczęło nudzić... a kret Erlbrucha dalej podbija serca najmłodszych! 

3. Wolf Erlbruch, Gęś, śmierć i tulipan


O tej książce już pisałam na blogu tutaj, więc tylko powtórzę, że to piękna i mądra opowieść z oryginalnymi ilustracjami i przestrzenią do rozmyślania i intepretowania. 

4. Marjolijn Hof, Mała szansa


Czytałam tę książkę jakiś czas temu i zauważam, że do mnie wraca i myślę o niej od czasu do czasu - pewnie dlatego, że nie umiem sobie odpowiedzieć na pytania, które zadaje: o prawo do własnych wyborów, nawet kosztem rodziny, o wolność okazywania uczuć, o to, jak radzić sobie ze strachem o najbliższych, o próbach zapanowania nad światem i iluzji, że to naprawdę możliwe. 
Historia Kiki, czekającej, aż jej tata-lekarz wróci z wojny, napisana jest lekko i prosto, ale poruszająco. Myślę, że warto podsuwać takie książki dzieciom i czytać je razem z nimi - nie ma tu zbędnego moralizowania, tylko autentyczne emocje. 

5. Olga Woźniak, Patryk Mogilnicki, Brud


Na początku podobał mi się tylko tekst tej książeczki - bo brud jest naprawdę fascynujący i pobudza dziecięcą fantazję (zwłaszcza dzieci o zacięciu naukowca). Pamiętam, jak dawno temu w dzieciństwie oglądałam program o żyjątkach, które mieszkają w ludzkich brwiach, brrr! ;-) Bardzo fajny temat i świetne podejście do sprawy. 
Jeśli chodzi o ilustracje, musiałam się do nich przekonać, bo nie od razu do mnie trafiły. Potem jednak chyba do nich "dorosłam" (to trochę tak jak z aktorami charakterystycznymi: najpierw się człowiek dziwi, jak to można mieć taki nos, a potem roztkliwia się nad nim w nieskończoność, jaki oryginalny;-)) Z tego, co słyszałam, dzieciaki zwykle nie mają takich problemów i akceptują cały Brud bez mrugnięcia okiem - a potem biegną zamrażać swoje pluszaki (czemu? więcej o tym w książce!).

Jeśli jeszcze nie słyszeliście o tym wydawnictwie (wydaje mi się to prawie niemożliwe, ale kto wie...), polecam szczerze wszystkie książki Hokus-Pokus. Tutaj jest strona wydawnictwa.  

  


piątek, 8 lutego 2013

Cinder - Marissa Meyer. Czyli strzał w dziesiątkę


Marissa Meyer
Cinder
tłum. Dorota Konowrocka
Egmont 2012
360 stron



Rewelacyjna i mroczna

Kiedy niedawno w kinie zobaczyłam trailer nowej wersji Jasia i Małgosi (Hansel i Gretel. Łowcy czarownic), doszłam do wniosku, że oto produkcje bazujące na motywach znanych bajek sięgnęły poziomu abstrakcji zupełnie dla mnie niezrozumiałego. Nie zamierzam oglądać tego filmu, żeby sprawdzić, czy moja pochopna opinia nie jest przypadkiem niesprawiedliwa (zresztą po obejrzeniu trailera miałam wrażenie, że już widziałam film, w miłosiernym skrócie). Zamierzam natomiast tym silniej podkreślać zalety książki Marissy Meyer, która na tle różnych dziwnych kwiatków wpisujących się w „modę na bajki” wyróżnia się bardzo pozytywnie i chwalebnie.

Do Cinder przyciągnęła mnie przede wszystkim okładka (dużo ładniejsza niż ta z oryginalnego wydania), notka zaś – o wydźwięku dość melodramatycznym – nie zdołała mnie, na szczęście, odstraszyć. Rozpoczynałam lekturę z nadzieją, że to naprawdę coś wyjątkowego, i nie zawiodłam się.

Pierwszy tom Sagi księżycowej nawiązuje oczywiście do Kopciuszka, ale wszystkie te odniesienia – choć tak oczywiste – zostały bardzo zgrabnie przetworzone, tak że tworzą zupełnie nową, zaskakującą rozmachem całość. Zdecydowanie mamy tu do czynienia z czymś więcej niż tylko inteligentną grą z czytelnikiem i intertekstualnymi smaczkami – Marissie Meyer udało się w pewnym sensie sięgnąć do źródła i oddać groteskowy i makabryczny klimat mrocznej baśni braci Grimm. Uwaga, proszę państwa, tu będzie się obcinać palce i pięty wielkim nożem!  

Zupełnie inny Kopciuszek

Mamy zatem poniewieraną przez okrutną macochę sierotkę (umorusaną aż miło), dwie faworyzowane starsze siostry, bal wydawany przez księcia… Ale coś się jakby nie zgadza: jedna z sióstr, Peony, nie jest wcale złośliwą zołzą w stylu: „Kopciuszku, oddaj moje korale!”, tylko dość nieśmiałym, słodkim stworzeniem, które darzy Cinder autentycznym uczuciem (z wzajemnością zresztą), zaś macocha jest nie tyle prawdziwą macochą, co… właścicielką. To trochę zmienia postać rzeczy. Wszystkie te różnice nie służą tylko i wyłącznie „podkręceniu fabuły” i większemu zróżnicowaniu relacji między bohaterami, ale wprowadzają do historii zupełnie nowe wątki i zaburzają nieco oczywistą interpretację zachowań postaci. Zła macocha, Adri, jest niewątpliwie czarnym charakterem, ale w toku kolejnych wydarzeń możemy lepiej zrozumieć jej motywacje (chociaż niekoniecznie je pochwalić), zaś to, że Cinder mimo wszystko przyczynia się do śmierci siostry, odciska na niej wyraźne piętno i wpływa na jej kolejne posunięcia. Zaś jeśli chodzi o księcia… No właśnie – książę Kaito.

Kai i Cinder

Książę Kai nie ma lekkiego życia. Cóż z tego, że jest młodym, atrakcyjnym i niegłupim następcą tronu, bożyszczem nastolatek i bohaterem gier komputerowych, skoro jego kraj pustoszy tajemnicza zaraza, której kolejną ofiarą ma się stać jego ojciec? Na dodatek sytuacji w Nowym Pekinie z zainteresowaniem (mocno złowróżbnym) przygląda się królowa Luny, czyli skolonizowanego przez ludzi Księżyca. Kai będzie musiał wziąć na siebie odpowiedzialność za swój naród i… podjąć bardzo trudną decyzję. Rzecz w tym, że jakiego by wyboru nie dokonał – i tak przegrywa. Na szczęście spotyka na swojej drodze niezwykłą, prostą dziewczynę z ludu i… Um, nie. Wcale nie na szczęście. I wcale nie dziewczynę, tylko cyborga.

Na początku trochę mnie denerwowało, że Kai jest taki… taki księciowo-bajkowy. Powinien mieć jakąś porządną wadę – albo i dwie. Stanowczo nie powinien być takim ideałem. No cóż, przestało mnie to irytować… ponieważ irytowało też Cinder. Główna bohaterka, jako dziewczyna z charakterkiem, nie zakochuje się w księciu od razu, już przy pierwszym spotkaniu na targu, jak pierwsza lepsza małolata śliniąca się podczas transmisji jego przemów do narodu. Ale kiedy już się zakochuje, to z hukiem – takim, który wstrząśnie całą galaktyką. A co na to Kai? Nie jestem pewna. I Cinder też nie.

Coś dla prawdziwych otaku!

Jak widać, z główną bohaterką dość łatwo się utożsamić i jej kibicować. To kolejna z wielu zalet Cinder, a jest ich naprawdę sporo: wyrazisty początek (to lubię, powiadam, to lubię), galopująca akcja, świetne dialogi, intrygujący bohaterowie, śmiała wizja przyszłości, dobrze zbudowany mroczny klimat (zaraza to jednak naprawdę niezawodny fabularny trik!)… Z całej książki przebija poczucie humoru autorki, którym na szczęście obdarzyła również swoją niepokorną, lekko cyniczną bohaterkę. Jeśli miałabym wskazać na wady, to znajduję dwie – a raczej jedną i pół. Najpierw ta jedna: jednak trochę rozczarowałam tym, że Cinder okazała się tym, kim się okazała. To było po prostu do przewidzenia, a może ciekawiej byłoby zrezygnować z oczywistego schematu. Rozwiązanie, które wybrała autorka, jest rzecz jasna o wiele bardziej chwytliwe, ale no – mało zaskakujące. 

A teraz to pół – pół, bo nie jestem pewna, czy to wada. Bo lubię anime. I Marissa Meyer też lubi. Mówi o tym wprost w podziękowaniach zamieszczonych na końcu książki, ale dla każdego otaku jest to jasne prawie od samego początku. Myślę, że tę łatwość budowania nowych światów i twórczą swobodę Meyer zawdzięcza właśnie temu, że jest przesiąknięta duchem anime. W Cinder wszystko dzieje się tak szybko, a wydarzenia są tak fascynujące, że dajemy się po prostu porwać tej opowieści i nie zastanawiamy się nad drobnymi niekonsekwencjami czy po prostu lukami w fabule. Pewne rzeczy mimo wszystko przydałoby się wyjaśnić, ale autorka tego nie robi – bo nie. Może dowiemy się nieco więcej np. o historii kolonizacji Księżyca w następnych tomach cyklu, ale ogólnie Marissa Meyer Tolkienem nie jest i każe nam przyjąć pewne okoliczności za dane, i tyle. Na pewno dużo trudniej byłoby zachować tę cudowną dynamikę fabuły Cinder, gdyby autorka wdała się w długie wyjaśnienia. Ale cóż – nie zamierzam się tego czepiać. Marissie Meyer udało się mnie zaintrygować i wciągnąć w swój świat, a przecież o to chodziło.

Teraz z niecierpliwością czekam na drugą część sagi – Scarlet – która już do mnie jedzie ^^ Nie dałabym rady czekać na polskie tłumaczenie (chociaż przekład Cinder jest naprawdę niezły). Mam nadzieję, że drugi tom okaże się równie dobry, ale z drugiej strony nie wiem, czy coś jest w stanie przebić pamiętną scenę na balu, kiedy tajemnicza panna ucieka, a zdezorientowanemu księciu zostaje po niej tylko… nie, nie pantofelek. Stopa.  




Marissa Meyer

sobota, 22 września 2012

Jak najwięcej grobów - Margery Allingham


Margery Allingham,
Jak najwięcej grobów
tłum. Irena Doleżał-Nowicka
Iskry (Klub Srebrnego Klucza) 1973


Jednym ze sposobów zainteresowania czytelnika śledztwem jest klasyczne otwarcie pt. „niechętny detektyw”, które Margery Allingham z powodzeniem zastosowała w Jak najwięcej grobów. Albert Campion potrzebuje aż trzech powodów (które on nazywa srokami, nawiązując do przysłowia), żeby podjąć się rozwikłania sprawy morderstwa (a jeśli dobrze pójdzie, to i dwóch) na londyńskiej Apron Street. Według mnie wystarczyłaby jedna sroka, w osobie bardzo ekscentrycznej panny Jessiki Palinode, która okazuje się jedną z najciekawszych postaci w książce, ale Campion jest wybredny i długo próbuje trzymać się z dala od całej tej awantury, która mocno pachnie skandalem. Sprawa dotyczy przede wszystkim rodziny Palinode’ów, podupadłych bogaczy, ale zamieszana jest w nią właściwie cała Apron Street, na pozór spokojna uliczka, jedna z tych, które wyglądają, jakby czas się tam zatrzymał: u aptekarza można kupić specyfik na kaszel, którym smarował się twój dziadek, a przedsiębiorca pogrzebowy z radością zareklamuje ci swój konny karawan, gdy tylko zauważy, żeś niezdrów. 

Wszyscy na Apron Street pamiętają czasy, gdy rodzina Palinode wyprawiała wielkie przyjęcia i królowała w okolicy. Teraz, zubożali i nieco przetrzebieni Palinode’owie, pomimo że są już tylko lokatorami w swoim dawnym domu, zachowują się, jakby nie zauważyli, że coś się zmieniło. Maniery mają pańskie, a ich pewność siebie mogłaby zbić z tropu lorda kanclerza. Do tego są tak arystokratycznie zdziwaczali, jak sobie tylko można zamarzyć. Kiedy zatem miejscowy doktor otrzymuje obelżywy anonim, oskarżający go, nie rozpoznał objawów otrucia i śmierć Ruth Palinode uznał za niewinny zgon z przyczyn naturalnych, wszyscy zaczynają się zastanawiać, czy Palinode’ów stać przynajmniej na jakichś wrogów czy też starszą panią wykończył ktoś z rodzinnego grona (jak to jest przyjęte w wyższych sferach).

Kiedy w końcu Campion decyduje się zająć tą sprawą, wsiąka w nią całkowicie, po prostu przeprowadzając się do dawnego domu Palinode’ów na Apron Street, należącego teraz do Renee Roper, dawnej aktorki, z którą Campion się przyjaźni. Udając siostrzeńca tej zacnej kobiety, usiłuje zrozumieć stosunki panujące wśród lokatorów i sąsiadów. Nie jest to proste, ponieważ nawet jego „cioteczka” ma swoje tajemnice.

Jak najwięcej grobów zaleca się przede wszystkim zestawem niezwykle barwnych bohaterów. W wypadku Palinode’ów ta barwność została wykorzystana niejako podwójnie: ci dziwacy są wdzięcznym tematem, a przy tym ich wybryki przydają im tajemniczości i czynią z nich pierwszorzędnych podejrzanych. Dość mocną konkurencją jest dla nich Jas Bowels, przedsiębiorca pogrzebowy z Apron Street, postać dostojna, bardzo teatralna i dickensowska z ducha. Jak sugeruje tytuł książki, będzie nieco makabrycznie. Dla kontrastu pojawia się także niewinne dziewczę, Klytia White, sierota, która przyszła na świat w dramatycznych okolicznościach i która z pewnych powodów przebiera się na dachu.
Również po drugiej stronie barykady, w szeregach stróżów prawa i ich pomocników, mamy ciekawe postaci – na pierwszy plan wybija się Charlie Luke, sympatyczny młody policjant o aparycji amerykańskiego gangstera i dużym talencie mimicznym. Interesującym bohaterem jest też Lugg, towarzysz Campiona. Sam Campion zaś… no właśnie. Jego największa zaleta to niepozorny wygląd i umiejętność wtapiania się w otoczenie, więc trudno mówić w jego przypadku o barwności. Na pewno jednak zyskuje zainteresowanie czytelnika; jest to jeden z tych „przeźroczystych” bohaterów, którzy prowadzą nas poprzez akcję, nie naprzykrzając się niepotrzebnie. (Wróciłam do Jak najwięcej grobów niedawno i po obejrzeniu Tinker, Tailor, Soldier, Spy Albert Campion – wysoki jasny blondyn w dużych okularach w rogowej oprawie – od razu skojarzył mi się ze Smileyem granym przez Oldmana). 

Drugą mocną stroną pisarstwa Margery Allingham jest według mnie umiejętność tworzenia oryginalnych porównań i metafor, które są tak zręcznie wplecione w tekst, że nie można jej posądzić o efekciarstwo. Sprzątaczka, pani Love wygląda „jak kot przebrany za lalkę”, pan Drudge gładzi swoje bujne wąsy, „jakby chciał je uspokoić”, a tłum na ulicy „skurczył się jak flanelowa łata na deszczu”. Do tego dochodzą również akcenty humorystyczne, w Jak najwięcej grobów związane przede wszystkim z osobą Jasa Bowelsa (nie masz to jak wesoły grabarz). Allingham łączy to wszystko z biegłością fachowca w spójną, jednorodną całość, która wypada naprawdę atrakcyjnie. Z przyjemnością wróciłam na Apron Street i zapraszam tam wszystkich, którzy lubią starą dobrą klasykę.       

Nowa etykietka - Złoty Wiek

Kilka słów o babciach i dziadkach Alfreda Bendelina




Po tym, jak w wywiadach tyle mówiłam o klasyce angielskiego kryminału z epoki Złotego Wieku Powieści Detektywistycznej, zatęskniłam do tych perełek. Pomyślałam, że przyjemnie będzie do nich wrócić i napisać kilka słów o moich ulubieńcach. Są to autorzy częściowo zapomniani lub po prostu nieznani w Polsce; ich książki ukazywały się u nas dawno (albo i wcale;-)) Agathę Christie znają wszyscy, P.D. James (która jest za młoda na Złoty Wiek, ale można włączyć ją do grupy awansem, bo  to na pewno jej liga) wraca na półki księgarni, zaczynają się pojawiać wznowienia książek Josephine Tey... To chyba właściwy moment, żeby przypomnieć o reszcie tego szacownego (poniekąd) grona. 
Dla mnie jest to trochę jak oglądanie albumu ze zdjęciami pradziadków - niektórzy mają nosy albo podbródki zaskakująco podobne do Alfreda Bendelina... 

Na początek przed państwem Margery Allingham i jej Jak najwięcej grobów!  


niedziela, 8 lipca 2012

Miedziana Wenus - Lindsey Davis


Miedziana Wenus
Lindsey Davis
tłum. Konrad Majchrzak
Rebis, Poznań 2009


W trzecim tomie przygód Marka Dydiusza Falkona, pechowego zawadiaki i bystrego detektywa, spotykamy naszego bohatera w miejscu dość niefortunnym – w więzieniu Lautumie, w towarzystwie ciekawskiego (i prawdopodobnie głodnego) szczura. Marek trafił tam dzięki uprzejmości nienawidzącego go szpiega pałacowego, Anakrytesa, i nie zapowiada się, żeby miał zbyt prędko opuścić to mało przytulne miejsce odosobnienia. Na szczęście na ratunek pośpieszy mu ukochana kobieta… czyli jego niezawodna matka. Druga niezawodna kobieta jego życia, Helena, nie wyprzedziła matki Marka tylko dlatego, że była zajęta opłacaniem jego czynszu… Trzeba powiedzieć, że Falko ma szczęście do kobiet – widać to było już w dwóch poprzednich tomach, w tym jednak pojawia się jeszcze więcej kobiet. I dobrze! Im więcej, tym lepiej!



Seweryna Zotyka, najbardziej intrygująca bohaterka Miedzianej Wenus, nikomu nie przynosi szczęścia.  Można powiedzieć, że to osoba niezwykle pechowa, z tym, że przynosi nieszczęście głównie mężczyznom, którzy dali się oczarować jej rudym lokom i uroczej piegowatej buzi. Krótko mówiąc – Seweryna jest zawodową panną młodą. Ledwie wyjdzie za mąż, a już nieszczęsny oblubieniec pada na atak serca, dławi się pigułką, tudzież kończy w żołądku czarnej pantery. No cóż – trzeba przyznać, że wyobraźni tej kobiecie nie brakuje. A teraz właśnie upatrzyła sobie nową zdobycz – bogatego wyzwoleńca Hortensjusza Nowusa. Na szczęście kochający domownicy Nowusa postanowili chronić swojego przyjaciela i wynajęli prywatnego detektywa, by uroczyście skompromitował lub skutecznie przekupił Sewerynę. Tak, to właśnie Marek Dydiusz Falko ma stanąć na drodze raźno biegnącej do ołtarza Zotyce. Sprawa wydaje się dość prosta, klienci są więcej niż wypłacalni, a Marek ma przecież wprawę w wykonywaniu podobnych zleceń. Problem w tym, że Seweryna to doświadczony, przebiegły gracz, który dodatkowo dysponuje potężną bronią: urokiem osobistym. A przecież wiemy, że Marek – chociaż dotąd bezwzględnie wierny Helenie – nie jest obojętny na wdzięki sprytnych kusicielek.  

Motyw czarnej wdowy jest stosunkowo mało oklepany w kryminałach i bardzo mnie ucieszyło, że autorka postanowiła zająć się tym tematem. Staram się być obiektywna i bezstronna, jeśli chodzi o „płeć” kryminału, ale tym razem muszę przyznać, że bardzo się cieszę, że Lindsey Davis jest kobietą i że to właśnie ona stworzyła Marka Dydiusza. Zdecydowanie ma dobrą rękę do postaci kobiecych – wszystkie portrety bohaterek są zawsze wspaniale dopracowane, z jednej strony dość głębokie psychologicznie, a z drugiej na szczęście wolne od babrania się w emocjach dla samej przyjemności niewczesnego psychologizowania. Mimo że akcja w kryminałach Davis toczy się naprawdę wartko i czytelnik ani przez chwilę się nie nudzi, to jednak jest czas na smakowite opisy strojów i biżuterii – szczególnie ładnie wypadło to w przypadku ametystowej szaty Hortensji Atylii, starannie dobranych kolorystycznie ubrań Seweryny, a także (oczywiście!) Heleny Justyny i jej szpilek do włosów w kości słoniowej…  

Miedziana Wenus to kolejny doskonały kryminał, który utwierdził mnie w moich ciepłych uczuciach dla Falkona – i niechęci do papug (również tych feministycznie nastawionych). Następna w kolejce jest Żelazna ręka Marsa i już nie mogę się doczekać, kiedy ją dorwę, bo podobno tam wreszcie boski Tytus rusza smalić cholewki do Heleny Justyny. Nie mam wątpliwość, że ukochana Falkona umiałaby chłodno odrzucić awanse nawet samego cesarza, ale z drugiej strony… fajny ten Tytus;-)    

piątek, 11 maja 2012

1Q84 - Haruki Murakami (t. 1)



Haruki Murakami
1Q84 (t. 1)
tłum. A. Zielińska-Elliott
Muza
Warszawa 2010 

Bardzo ostrożnie podchodzę do książek Murakamiego. Nie dlatego, że spodziewam się rozczarowania, tylko dlatego, że poprzednie tak bardzo mi się podobały i boję się, że następna bezlitośnie zrzuci z mojego osobistego piedestału ulubionego Kafkę nad morzem. Właśnie z tego powodu nie odważyłam się jeszcze przeczytać Kroniki ptaka-nakręcacza, która podobno jest najlepsza.
Zacząć czytać trylogię 1Q84 było mi jeszcze trudniej niż zwykle, bo nagle zrobiło się wokół niej trochę jakby za głośno. I nabrałam podejrzeń. Paradoksalnie, do sięgnięcia na kwitnący od dłuższego czasu na mojej półce tom pierwszy skłonił mnie dość niepochlebny artykuł o płaskości Murakamiego opublikowany w czasopiśmie „Książki”. Mówi się tam, że proza Murakamiego to jednak nie to, że za proste to, a jednocześnie zbyt mętne, że autor nie podejmuje aktualnych tematów, a jak podejmuje, to niewłaściwie, że się pisarz na tym i owym nie zna, ale na uszach to jak nikt… Słowem – przygrywaliśmy wam, a nie tańczyliście, biadaliśmy, a wyście nie zawodzili. I tak źle, i tak niedobrze.  To chyba za czasów Oświecenia uważano, że idealną receptą na bycie „modnym” jest krytykowanie tego, co inni najbardziej chwalą. Cały ten artykuł nie przypadł mi do gustu, to chyba jasne. Nie mam ochoty z nim polemizować w całej rozciągłości, powiem tylko, że nazywanie magii obecnej w prozie Murakamiego mętnością wydaje mi się efektem jakiegoś fundamentalnego nierozumienia.   
Pałając świętym gniewem, chwyciłam zatem tom pierwszy i wsiadłam w pociąg. Nie potrafię czytać Murakamiego do poduszki czy w fotelu – żeby odpowiednio się skupić, muszę zawsze wyjść ze swojej strefy komfortu na spotkanie Niezwykłego. Kiedyś z powodu braku odpowiednio inspirującego miejsca czytałam Murakamiego, siedząc na szafie.
Na 1Q84 składają się dwie historie: opowieść Aomame, instruktorki sztuk walki i płatnej morderczyni, i Tengo, wykładowcy matematyki zajmującego się hobbystycznie pisaniem. Skoro mamy mężczyznę i kobietę, tyko czekać historii miłosnej. Najwyraźniej jednak przyjdzie nam czekać długo. Najpierw zauważamy coraz więcej podobieństw między głównymi bohaterami i zagęszczającą się sieć powiązań. Później powoli staje się jasne, że tym co złączy – i rozdzieli – bohaterów będzie tajemniczy świat, gdzie świecą dwa Księżyce.
Moją sympatię wzbudził przede wszystkim Tengo, wrażliwy i nieco powolny młody człowiek. Niespodziewanie zostaje on wciągnięty w dwuznaczną aferę związaną z debiutancką powieścią pewnej niezwykłej siedemnastolatki. Dlaczego Tengo się na to zgadza, skoro jest przede wszystkim człowiekiem rozsądnym? Ha, trudno stwierdzić. Pociąga go twórcze wyzwanie, jakie wiąże się z tą powieścią, ale może to jej autorka jest dla niego najbardziej fascynująca? Nie chodzi jednak o zwykłą fizyczną chemię…
Motywacje i sposób zachowania Aomame jest trudniej zrozumieć i zaakceptować, ale to wcale nie sprawia, że jej poczynania śledzi się z mniejszym zainteresowaniem. W końcu, gdyby wszyscy bohaterowie byliby idealni i nieskazitelnie prawi, czytanie powieści stałoby się szalenie nudne. A Aomame jest intrygująca. Zdecydowanie.
W notkach i recenzjach trylogii podano informację, że Murakami postanowił się zająć problemem przemocy wobec kobiet, i to był aspekt, który odrobinę zniechęcał mnie do lektury. Jest to oczywiście problem ważny i trzeba o tym mówić, ale zawsze mi się wydawało, że pisanie o przemocy, jakiej doświadczają kobiety (niezależnie od wieku) w domu, wiąże się ze specyficznym ryzykiem – otóż czy należy pisać o tym interesująco? Czy czytając o tego rodzaju krzywdach, powinniśmy jednocześnie doznawać estetycznej satysfakcji? Gdzie przebiega granica między słusznym oddaniem głosu ofiarom a wykorzystywaniem efektowej skandaliczności tego tematu? Osobiście mam dość eksploatowania w popularnej kulturze historii porywanych i gwałconych małych dziewczynek. Zaczęto powszechnie nadużywać tej tematyki i wyszukiwać coraz bardziej przerażające opowieści – bo to ludzi naprawdę porusza. Problem w tym, że stopniowo porusza coraz mniej. Bo ileż można o tym czytać bez poczucia pewnej wtórności? Moim zdaniem większość autorów żeruje na tym problemie i nie potrafi przedstawić go z właściwej perspektywy – bo to powinno nas przede wszystkim przerażać, a nie ekscytować.
Pozytywnym przykładem jest tu dla mnie Grobowa cisza Arnaldura Indriđasona, który dzięki pogłębionemu studium psychologicznemu postaci potrafił opowiedzieć o przemocy wobec kobiet z wyczuciem i nie uciekając się do efekciarskiego skandalizowania. Niestety jest to rzadkość.
Dysponując solidnym zapasem uprzedzeń zrodzonych przez obserwowanie współczesnej dwuznacznej eksploatacji tego „kobiecego” tematu, na wieść, że Murakami też, pomyślałam oczywiście „o nieeee”. A powinnam była mieć do niego więcej zaufania.
Podsumowując – zdecydowanie się nie zawiodłam i już nie mogę się doczekać, kiedy zacznę drugi tom. 

niedziela, 18 marca 2012

Srebrne świnki - Lindsey Davis


Lindsey Davis
Srebrne świnki
tłum. Konrad Majchrzak
Rebis
Poznań 2009

Chociaż detektyw Marek Dydiusz Falko jest plebejuszem, nigdy nie protestował przeciwko kontaktom z wyższymi warstwami rzymskiego społeczeństwa. Kiedy na przykład piękna szesnastolatka wysokiego rodu wpada na niego na Forum Romanum, nasz bohater nie narzeka. Niestety, śliczna panienka nie jest sama – ze złowróżbnym pośpiechem podąża za nią dwóch niesympatycznie wyglądających drabów. Jako że Falko nigdy nie odmawia swej pomocy damie w potrzebie (a zwłaszcza takiej, która będzie mogła mu się stosownie odwdzięczyć), już wkrótce oboje znajdują schronienie w mieszkaniu Marka. Dziewczyna jest bezpieczna. Na razie.
Spotkanie z tą złotowłosą pięknością okaże się dla Marka Dydiusza brzemienne w skutki – tyle że zamiast niezobowiązującego romansu czeka go spotkanie z brutalnym edylem Pertynaksem, pobicie, depresja, uciążliwa podróż do znienawidzonej Brytanii, starcie z pewną bardzo zdecydowaną damą o imieniu Helena, a w końcu niewolnicza praca w kopalni srebra. Nie podnosi go na duchu nawet to, że jego tajemniczy zleceniodawcy, którzy powierzyli mu zadanie zdemaskowania spiskowców planujących zdradę cesarza, być może mu zapłacą (detektywi nie mieli wtedy łatwego życia). Na szczęście w końcu los zaczyna patrzyć przychylnie na Falkona. Na początek nie ginie w więzieniu i nie amputują mu nogi. To już coś. Na koniec zaś nasz bohater stanie przed wyborem, który może odmienić całe jego życie. Pytanie tylko, co w takiej chwili zrobi krnąbrny, niezależny i nieuleczalnie prawy Falko…    
Z Markiem Dydiuszem Falkonem miałam już do czynienia – przy okazji recenzowania Ostatniego aktu w Palmirze (ZwB). Wtedy jednak nie doceniłam w pełni doskonałego cyklu Lindsey Davis i dopiero kiedy sięgnęłam po pierwszy tom serii, Srebrne świnki, odkryłam Marka na nowo.
Okładki, którymi opatrzyło swoją edycję wydawnictwo Rebis, nie zapowiadają wyjątkowej przyjemności, której dostarcza lektura przygód Falkona. Chociaż Davis ukazuje życie w Rzymie za czasów cesarstwa w sposób zupełnie niekonwencjonalny, ilustracje są dziwnie poważne, klasycznie wyciszone – jakbyśmy trzymali w ręce podręcznik do historii. Oczywiście, nie można odmówić autorce dogłębnej wiedzy na temat opisywanych przez nią czasów (jej dociekliwość w oddawaniu szczegółów życia codziennego Rzymian jest wręcz niepokojąca: na pewno nie chcielibyście wiedzieć, czym rzymskie praczki wybielały togi obywateli… ale się dowiecie!), ale to nie historyczna dokładność jest największym atutem serii o Falkonie. To błyskotliwy humor, umiejętność zabawy z oczekiwaniami czytelnika, przewrotność fabuły, całkowicie pozbawione nadęcia, żywe przedstawienie życia w ówczesnym Rzymie i wyraziści bohaterowie sprawiają, że od książek Lindsey Davis nie można się oderwać. Gdyby Falko mógł sam zaprojektować tę okładkę, zapewne w centrum umieściłby skąpo odzianą frygijską tancerkę, wielki dzban wina i… może jeszcze jedną tancerkę. Dla równowagi.
Polski pisarz, autor „starożytnego” kryminału Kiedy Atena odwraca wzrok, Jakub Szamałek, chciał zerwać z drętwymi, stereotypowymi przedstawieniami ludzi czasów antycznych – przekonywał, że to nie było tak, że oni na okrągło rozprawiali o filozofii i wnosili okrzyki w rodzaju „Na bogów!”: „Zamiast rozprawiać o dziełach Fidiasza, woleliby obejrzeć walkę kogutów, dobrze zjeść albo pójść do burdelu!” (źródło: ZwB). W książkach Lindsey Davis bohaterowie wołają co chwilę: „Na Herkulesa!”, „O bogowie!” – na przykład główna bohaterka żeńska, wysoko urodzona senatorska córka Helena Justyna zwykle krzyczy coś w rodzaju: „Na Minerwę i Junonę, Falko, ty draniu!”. Poza tą drobną różnicą w stylu, założenie jest to samo: ukazać starożytnych jako normalnych ludzi, a nie marmurowe posągi. Zarówno Lindsey Davis, jak i naszemu rodzimemu autorowi udaje się to wspaniale.
Mimo świadomości, że mam teraz dużo pilnych zadań, naprawdę trudno było mi odłożyć Srebrne świnki, kiedy już się do nich przyssałam. Nie chodziło nawet o to, że intryga była aż tak wciągająca – po prostu czytanie tej książki sprawiało mi ogromną, nie do końca wytłumaczalną przyjemność. Wspaniale było uciec od napierającej zewsząd rzeczywistości i powłóczyć się z Markiem po szemranych dzielnicach Rzymu. Na szczęście czytało się to bardzo szybko, więc nie miałam aż takich wyrzutów sumienia. A teraz, kiedy już w pełni usatysfakcjonowana zakończyłam lekturę, pozostał tylko jeden problem. Przewidująco kupiłam też drugi tom…       


Okiem edytora: Poza niedopasowaniem okładki do charakteru książki bez zastrzeżeń. Rebis naprawdę pięknie wydaje książki - skład jest prosty i przejrzysty, papier bardzo przyjazny (to lubię, powiadam!).

Okiem redaktora: Bardzo dobry przekład, tłumacz świetnie oddaje wszystkie smaczki stylu autorki - i Falkona!  

środa, 25 stycznia 2012

Pod Anodynowym Naszyjnikiem - Martha Grimes





Martha Grimes
Pod Anodynowym Naszyjnikiem
Warszawa 2009
WAB, Mroczna Seria
tłum. Anna Bartkowicz



Solennie obiecywałam sobie, że w każdym kryminale z serii o Richardzie Jurym znajdę jedną rzecz, która mi się nie podoba. Tym razem się nie udało.

Inspektor Jury w brutalny sposób zostaje pozbawiony przyjemności odwiedzenia Melrose’a Planta w Ardry End i oddelegowany do sprawy morderstwa w Littlebourne, Hertfordshire. Jego niezniszczalny, niezawodny, nieznośny zwierzchnik, nadinspektor Racer, zaszczyca go telefonem kwadrans po siódmej w sobotę rano i żąda, żeby Jury natychmiast znalazł mu w owej mieścinie trupa i mordercę. Otóż niejaka panna Craigie przed sklepem w Littlebourne zauważyła, że jakiś piesek niesie w pysku ludzki palec… Czy to pewno morderstwo? – pyta bardzo rozsądnie Jury. No właśnie. My wiemy już od czasów van Dine’a, że morderstwo nam się należy, a im bardziej trup zwłokowaty, tym lepiej  (zasada nr 7: There simply must be a corpse in a detective novel, and the deader the corpse the better. No lesser crime than murder will suffice. Three hundred pages is far too much pother for a crime other than murder. After all, the reader's trouble and expenditure of energy must be rewarded), ale przecież Racer nie zdaje sobie sprawy, że jest bohaterem powieści detektywistycznej (chociaż… kto wie?;-)) Wszak dużo łatwiej o odcięte palce (zwłaszcza na terenach wiejskich) niż całe trupy, choćby i rozczłonkowane. Dlaczego niby miałoby to być morderstwo? „Posłuchajcie mnie uważnie, to wam powiem. […] Życie policjanta jest ciężkie” mówi Racer. Czyli: weź nie marudź, Jury, tylko jazda mi po tego trupa. Co najbardziej irytujące – Racer ma rację.
Jury udaje się chcąc, niechcąc do Littlebourne i już wkrótce poznaje dość ekscentrycznych mieszkańców tego miasteczka, między innymi roztrzepaną pisarkę kryminałów Polly Praed, nieznośną rodzinkę Bodenheimów (miejscowych snobów), dziesięcioletnią Emily Louise Park, dziewczynkę, która dobrze wie, czego chce od życia, Ernestine i Augustę Craigie, dwie stare panny (powiedzmy, szczególna wersja sióstr rozważnej i romantycznej;-)) i piękną Ramonę Wey. Pojawia się też wreszcie trup, czy raczej reszta trupa: w pobliskim lesie zostaje odnalezione ciało niejakiej Cory Binns. A na koniec przyjeżdża Melrose Plant.
Richard Jury rozpoczyna śledztwo i dość szybko zdaje sobie sprawę, że znalezienie mordercy nie będzie łatwe. Czy zabójstwo Cory Binns ma coś wspólnego z atakiem na Katie O’Brien, którą ktoś napadł na stacji londyńskiego metra, lub z tajemnicznymi anonimami, jakie otrzymali niektórzy mieszkańcy Littlebourne? A może kluczem do rozwiązania tej sprawy jest zaginiony klejnot lady Kennington? Richard Jury i tym razem nie zawiedzie! 
Co stanowi o tym, że kryminał jest naprawdę dobry? To pytanie zadawałam sobie przez cały czas, gdy czytałam Pod Anodynowym Naszyjnikiem. Jeśli wyznacznikami są przede wszystkim świetnie naszkicowani bohaterowie, sprytna intryga o zaskakującym rozwiązaniu, oryginalny styl, odpowiednio odmierzone proporcje ironii, melancholii i dramatyzmu, to trzeci tom serii o Richardzie Jurym jest kryminałem idealnym.
Jestem teraz po lekturze czterech części serii i wydaje mi się, że właśnie w Anodynowym Naszyjniku autorce udało się stworzyć najciekawszą galerię postaci. Sama już nie wiem, czy bardziej podoba mi się złośliwy opis rodziny Bodenheimów czy przewrotne przedstawienie sympatycznej Polly Praed. Chyba jednak opowiem się po stronie tego ostatniego, bo naprawdę ubawiły mnie moje własne reakcje. Na początku wyobraziłam sobie, że Polly jako lekko zbzikowana autorka kryminałów jest kimś w rodzaju Adriany Oliver znanej z książek Agathy Christie (która zawsze mnie lekko przerażała, niczym nielubiana ciotka pojawiająca się niepodziewanie w drzwiach mieszkania)  – i dopiero w momencie, gdy Melrose poczuł się nią oczarowany, zrozumiałam, ile ta niepozorna okularnica ma w sobie uroku i bezpretensjonalnego wdzięku. Bardzo spodobało mi się również małżeństwo Ashleya i Białej Ellie – po zawarciu tej znajomości już nigdy nie spojrzycie na smażone ziemniaczki tak jak kiedyś;-)
Przyznaję, że do końca nie domyślałam się, kto jest mordercą – a naprawdę próbowałam. Wiedziałam, że nie będzie łatwo, więc postanowiłam, że przynajmniej odgadnę płeć mordercy. No i wiecie co? Martha Grimes znowu wpuściła mnie w maliny aż miło!
Bywa tak, że kryminał posiada wszelkie niezbędne składniki świetnej książki, ale gdy je dodać do siebie, efekt mimo wszystko nie zwala z nóg. A Pod Anodynowym Naszyjnikiem ma w sobie to COŚ. Trudno to coś zdefiniować, bo chodzi po prostu o talent Marthy Grimes i jej niepowtarzalny styl, ale na pewno składa się na nie osobowość głównego bohatera (tym razem wczytałam się uważniej w opisy i dowiedziałam się, że Richard Jury jest „bardzo przystojny”, a Melrose Plant „niemal przystojny” – czyżby to był najważniejszy powód, dla którego moja sympatia zawsze będzie po stronie tego pierwszego? No nie może być!;-))  oraz charakterystyczna nierytmiczność prozy Grimes. Akcja jej książek toczy się w angielskich wioskach, angielskich miastach i miasteczkach, angielskich pubach, angielskich kawiarniach i angielskich posiadłościach – autorka wkracza świadomie w mityczną przestrzeń typowo angielskiego kryminału z tzw. złotego okresu, ale nigdy nie popada w banalne naśladownictwo klasyków powieści detektywistycznej ani nie nadużywa ostrza parodii i autoironii. Martha Grimes gra ze stereotypami „angielskości” w sposób bardzo subtelny, nigdy nie przekraczając granicy dobrego smaku. Myślę, że przychodzi jej to łatwiej dlatego, że sama nie pochodzi z Anglii, a z odpowiedniego oddalenia pewne rzeczy można lepiej uchwycić i zręczniej przedstawić. To trochę tak, jakby autorka brzdąkała jakąś popularną melodię, której słuchamy z lekkim pobłażaniem, ale i prawdziwą przyjemnością (tak, tak, te straszne zbrodnie w cichych angielskich wioskach). A potem – kiedy już wiemy, jaki powinien być następny akord – nagle zmienia rytm i z kpiącym uśmieszkiem przedstawia swoją własną, oryginalną opowieść. A my możemy się tylko zaśmiać i podążyć za nią z nowym zainteresowaniem, wyczekując kolejnych atrakcji.
Z tą potraktowaną z odpowiednim dystansem, nierytmiczną „angielskością” współgra nastrój melancholii, którym podszyte są zabawne i dość lekkie książki Marthy Grimes. Autorka nie stara się za wszelką cenę zrobić z inspektora Jury smutasa, rozważającego w nieskończoność udręki samotności czy tragedie egzystencji – i całe szczęście. Jego refleksje bywają niewesołe, ale na pewno nie są przytłaczająco ponure. Przed popadaniem w nadmierne tragizowanie ratuje te książki subtelność przedstawienia atmosfery nostalgii otaczającej Jury’ego. Jego relacje z innymi – te ważne i szczególne – pełne są niedopowiedzeń, milczenia i nieokreślonego oczekiwania. Dlaczego tak niespodziewanie i mocno przywiązał się do Jenny Kennington? Nie wiadomo. Ale ja – tak jak i Jury – wiążę z tym pewne nadzieje :-)
Podsumowując, Pod Anodynowym Naszyjnikiem to perełka wśród perełek, i dokładnie to, co tygryski lubią najbardziej. Jeśli ktoś dotąd nie przekonał się do książek Marthy Grimes, powinien sięgnąć właśnie po ten tom - i zakochać się bez reszty :-)

niedziela, 27 listopada 2011

Czas tajemnic


Marcel Pagnol
Czas tajemnic
tłum. Małgorzata Paszke
Kraków 2011
Wydawnictwo Esprit

Przyznaję, że nie przepadam za książkami autobiograficznymi – zwykle albo ja, albo autor bierzemy całą rzecz zbyt poważnie i osobiście. Pośród tego wielkiego oceanu nieufności dla pisarzy, którzy usiłują mi tu upichcić jakiś odgrzewany posiłek z resztek swojej przeszłości, samotną, szczęsną wyspą jest cykl Wspomnienia z dzieciństwa Marcela Pagnola. Poranki w kolorze miodu, ostry smak dziczyzny przyprawiony wiatrem ze wzgórz, mocne aromaty świeżego tymianku i lawendy… Prawdziwie francuska kuchnia!    
Czas tajemnic to trzecia część serii – spotykamy w niej naszych dobrych znajomych z Chwały mojego ojca i Zamku mojej matki: czułą i nieśmiałą Augustynę, nieco przemądrzałego Józefa, jowialnego Juliusza, mocno stąpającego po ziemi Pawełka, rubasznego Franciszka i niezapomnianego, uroczego Lili. Jednakże tym razem uwaga Marcela (a co za tym idzie – również czytelników) rozkłada się inaczej niż w poprzednich częściach. Dorośli przez większość czasu występują razem i wycofują się nieco, tworząc tło dla poczynań młodszego pokolenia. Pojawiają się także nowi bohaterowie – przede wszystkim Izabella, która niepodzielnie królować będzie w pierwszej połowie tomu; w drugiej natomiast poznamy nowych kolegów Marcela z liceum. Powróci również – dość niespodziewanie – znany z Chwały mojego ojca dziadek Andrzej, dając nam okazję poznać burzliwy wycinek historii swojego długiego życia. Będzie to historia wybitnie romansowa, aczkolwiek widziana z nieco niecodziennej perspektywy. Wydaje mi się, że trudno jednoznacznie wskazać na płynący z tej ironicznej przypowieści o ludzkiej naturze morał, ale to może nawet i lepiej…  
Czas tajemnic ukazuje epokę zmian w życiu naszego bohatera – zajdą one zarówno w Bastide-Neuve, jak i w domu w Marsylii. Marcel zyska nowe zainteresowania… Między innymi przyjrzy się uważniej płci przeciwnej, próbując szczerze i bezstronnie odpowiedzieć sobie na pytanie, czy dziewczyny do czegokolwiek się nadają. Opis jego spotkania z Izabellą – prawdziwą małą kobietką – i rozwoju tej wyjątkowej znajomości to jedna z najbardziej urokliwych i zabawnych części tej książki, aczkolwiek moja sympatia zawsze będzie zdecydowanie po stronie małego Lili, który – wydawać by się mogło – został złożony na ołtarzu tej nowej przyjaźni. Pagnol bardzo umiejętnie ukazuje przemiany chłopięcych uczuć: z jednej strony udaje mu się zachować właściwy dystans i nie popadać w ckliwą czułostkowość, a z drugiej potrafi wywołać u swoich czytelników szczere wzruszenie i uśmiech. Ta mieszanina czułości i ironii, którą posługuje się autor, przywołując pamiętne chwile swojego dzieciństwa, sprawia, że jego autobiograficzne zapiski urzekają świeżością.
Urokliwość prozy Pagnola dobrze oddaje ilustracja Sempégo, zdobiąca okładkę – zabawna, lekka i pełna dynamiki (również uczuciowej).
Jeśli ktoś nie zna pierwszych dwóch części (wydanych w jednym tomie w 2010 roku), najwyższy czas po nie sięgnąć, chociaż można czytać Czas tajemnic, również nie znając wcześniejszych przygód Marcela.     

sobota, 19 listopada 2011

Juniper Berry

 

Michael Kozlowsky
Juniper Berry i tajemnicze drzewo
tłum. Anna Papiernik
Kraków 2011
Wydawnictwo Esprit

Kiedy przeczytało się już sporo książek (a wiele z nich było do siebie dziwnie podobnych), powoli zanika to przyjemne oczekiwanie na mały cud, na skarb znaleziony gdzieś w starej skrzyni albo wyszperany w antykwariacie – na to, że jakaś książka nagle okaże się inna niż wszystkie i już nigdy nie będzie się chciało wypuścić jej z rąk. Po pewnym czasie po prostu wiemy, co nam się podoba, a co nie – i trudno nas czymś zadziwić. Zapewne każdy mól książkowy ma swój osobisty, nienaruszalny kanon (w którym najczęściej królują książki ukochane od dzieciństwa) i chociaż próbuje wielu innych rzeczy – niektórych ze smakiem, innych… z niesmakiem – ogólnie rzecz biorąc, cały czas i tak wiernie siedzi na swoim świętym stosie niczym smok na złocie.

Juniper Berry przewróciła mój kanon do góry nogami i przebojem wdarła się na szczyt mojej niezachwianej od lat listy książkowych przebojów. Pierwszy raz czytałam ją w oryginale – pamiętam, że po prostu galopowałam przez tekst na oślep, potykając się z rzadka na kunsztownych (a z pozoru nieskomplikowanych) zawijasach stylu autora i gorączkowo wyrywając się ku zakończeniu – które nadeszło dziwnie szybko, i od razu zaczęłam żałować swojej niecierpliwości. Bardzo szczęśliwie się złożyło, że tego wieczoru nikt nie zakłócał spokoju w mojej jaskini, bo mogłoby dojść do rękoczynów. Albo nawet do malowniczej zbrodni (tak jakoś przyszły mi do głowy obrazy z Imienia róży… to ku przestrodze…). Po polsku Juniper czytało się równie przyjemnie, a nawet jeszcze szybciej.
Początkowo może się wydawać, że to po prostu bardzo aktualna opowieść o dziewczynce, której rodzice wybrali karierę zamiast dobra rodziny. Juniper całymi dniami snuje się po wielkiej, pustej rezydencji państwa Berrych, szukając sobie ciekawych zajęć i w nieskończoność wyczekując, aż jej rodzice, para słynnych aktorów, wrócą z pracy i być może wreszcie – wreszcie – obdarzą ją odrobiną swej cennej uwagi. Możemy się domyślić, że czeka na próżno. Jej rodzice nawet kiedy przebywają w domu, tak naprawdę znajdują się ciągle w swoim własnym świecie błyskających fleszy, rozszalałych (chociaż niekoniecznie wiernych) fanów oraz intryg i otwartych potyczek hollywoodzkiej śmietanki towarzyskiej. A ten świat jest dla jedenastoletniej Juniper całkowicie niedostępny.
Prosto i sugestywnie nakreślony obraz życia Juniper uderza swoją wiarygodnością – wydaje się równie dobrze pierwszy rozdział mógłby być fragmentem powieści non-fiction o dziecku jednej ze współczesnych gwiazd kina. Jednakże już wkrótce ta pozorna normalność – smutna, bo smutna, ale jednak normalność – zaczyna się wykrzywiać i pękać w szwach, aż w końcu eksploduje, gdy tempo akcji przyśpiesza i nagle wraz z Juniper udajemy się w podróż do niesamowitego, tajemniczego świata, gdzie marzenia mogą stać się rzeczywistością, a rzeczywistość – najgorszym koszmarem.
Tak, nie można zaprzeczyć, że podczas czytania o przygodach miłej, rezolutnej Juniper oraz jej nieśmiałego, nerwowego przyjaciela Gilesa ciarki będą nam chodzić po plecach. Podtytuł angielskiego oryginału brzmi A Tale of Terror and Temptation i jest to jak najbardziej słuszny i prawdziwy opis charakteru tej opowieści. Porównanie jej z Koraliną Neila Gaimana nie jest ani naciągane, ani krzywdzące dla żadnej ze stron:-)
Będzie trochę strasznie, trochę mrocznie i bardzo niebezpiecznie. Będzie niesamowicie. Być może dobrze byłoby, żeby młodsze dzieci  czytały tę książeczkę razem z rodzicami, ale na pewno nie powinny całkiem rezygnować z lektury – dobra, mądra literatura nie szkodzi:->
Trudno wymienić wszystkie zalety Juniper Berry – do największych należy na pewno oryginalność samego pomysłu, sugestywność obrazów i opisów, ogromny talent autora w kreowaniu nastroju grozy i niesamowitości, wyrazisty rysunek bohaterów oraz bardzo zręczna narracja, świadcząca o wspaniałym warsztacie twórczym. Mnie najbardziej ujął sposób, w jaki autor używa symboli, z których buduje świat swojej opowieści: nienatrętny, daleki od alegorycznych dosłowności oraz niewczesnego moralizowania. Najczęściej sięga po rzeczy proste i konkretne – balonik, drzewo, lustro – z których udaje mu się wydobyć czystą magię. Obok tego pojawiają się symbole „jednostronne”, których odniesienia pozostają tajemnicze i niewyjaśnione aż do końca (mamy z nimi do czynienia zwłaszcza w rozdziale 7), dzięki czemu podziemny świat nabiera prawdziwej nieprzeniknionej głębi. To połączenie sprawia, że lektura Juniper Berry jest jednocześnie satysfakcjonująca i inspirująca – a to z kolei pozwala sięgnąć po tę książkę jeszcze raz… i jeszcze... 
Na osobną laurkę zasługują ilustracje, którymi opatrzył tekst Erwin Madrid. Są nowoczesne, oryginalne i pomysłowe (szczególnie jeśli chodzi o zabawy z perspektywą), a jednocześnie delikatne i rozbrajające. To samo tyczy się okładki, która od razu przyciąga wzrok i wysyła pozytywne sygnały ku radarom rasowych moli książkowych.                     
Niewątpliwie debiut amerykańskiego pisarza o swojsko brzmiącym nazwisku Kozlowsky jest wart uwagi – nie tylko tych, którzy lubują się mrocznych klimatach spod znaku Gaimana.
Być może nie dla wszystkich będzie objawieniem (aż trudno mi uwierzyć, że właśnie napisałam to, co napisałam;-)) ale urokowi tej historii po prostu trudno się oprzeć – niezależnie od wieku.

czwartek, 25 sierpnia 2011

Pod Przechytrzonym Lisem - Martha Grimes






Martha Grimes
Pod Przechytrzonym Lisem
tłum. Anna Bartkowicz
W.A.B.
Warszawa 2008


Gdzie detektywów trzech...


W dość ponurym miasteczku Rackmoor dochodzi do tajemniczej zbrodni. Pewnej styczniowej nocy strażnik znajduje zadźganą młodą kobietę, która wracała z balu przebierańców. Nie wiadomo, czym zadano jej śmiertelne rany – a przede wszystkim nie wiadomo, kim tak naprawdę była ofiara. Podawała się (oczywiście za życia;-)) za Gemmę Temple, ale jednocześnie twierdziła, że tak naprawdę jest zaginioną Dillys March, wychowanicą cieszącego się w okolicy ogromnym poważaniem sir Titusa Craela. Ażeby jeszcze bardziej pogmatwać sytuację, jedna z mieszkanek Rackmoor twierdzi, że to na nią, a nie na Gemmę czyhał morderca…

Do rozwiązania sprawy zabiera się dziarsko aż trzech detektywów: Ian Harkins, miejscowy policjant o dość trudnym charakterze, Melrose Plant, ekscentryczny gentleman, który „zrzekł się swojego tytułu, ale ciągle mu go zwracają” i oczywiście inspektor Richard Jury, nasz główny bohater. Nie koniec na tym – do grona detektywów chce koniecznie dołączyć także Agatha, wścibska i żarłoczna ciotka Planta, ale na szczęście tym razem udaje się ją unieszkodliwić.

Wydawałoby się, że skoro sprawą zajmują się trzy tęgie umysły, morderca powinien szybko znaleźć się za kratkami. Niekoniecznie dzięki zgodnej współpracy detektywów – właściwie nawet bardziej prawdopodobne, by każdy z nich chciał rozwikłać zagadkę morderstwa niejako na złość pozostałym… Tymczasem tajemnica śmierci Gemmy Temple (lub Dillys March) pozostaje nierozwiązana – nawet Jury’ego zawodzi intuicja: nie tyle nie może się zdecydować, kto jest najbardziej podejrzany, ile wydaje mu się, że żaden z kandydatów nie przedstawia się specjalnie obiecująco. Inspektor jest jednak pewny, że klucz do zagadki leży w tragicznej przeszłości domowników rodu Craelów…

Chociaż pochwalne peany na cześć Marthy Grimes wydawały mi się nieco przesadzone („Grimes nie jest drugą Dorothy Sayers. Nie jest drugą Agathą Christie. Jest lepsza od nich obu”…hmm), sięgając po Pod Przechytrzonym Lisem (czyli drugi tom o Richardzie Jury’m), byłam nastawiona przychylnie zarówno autorki, jak i głównego bohatera. I nie zawiodłam się. Rzeczywiście jest do świetny kryminał w stylu literatury kominkowej, takie świeże spojrzenie na klasyczną intrygę. Uwielbiam śledztwa prowadzone w zimowej aurze, zamarznięte wrzosowiska, klify i zimne morskie fale, polowania, mgły, stare arystokratyczne rody pełne czarnych owiec, rodzinne tajemnice… Od razu też zaprzyjaźniłam się z głównym bohaterem, być może dlatego, że nie stara się na siłę być wyjątkowy. Ale taki właśnie jest. Wszak przystojnych, inteligentnych, wysokich i nieżonatych mężczyzn po czterdziestce to ze świecą szukać!;-) Do tego intryga prowadzona jest tak umiejętnie, że czytelnik nie błądzi po manowcach, ale idzie krok w krok z Jury’m. To lubię, powiadam, to lubię!

Jedyne, co mi się w tym kryminale nie podobało, to styl. Martha Grimes pisze świetnie, muszę to przyznać, ale niektóre porównania wydawały mi się strasznie wydumane. Irytowała mnie zwłaszcza predylekcja do nieuzasadnionych (jak mi się zdaje) skojarzeń ze sferą seksualną, utratą dziewictwa itd. „Objęła się ramionami, zakrywając piersi tym bezwiednym gestem, którym kobiety bronią się przed gwałtem” – ni stąd ni zowąd nagle pojawia się taki opis, który nijak się nie odnosi do żadnego wymiaru prowadzonej właśnie rozmowy. Nie wiem, czy to jakiś świadomy zabieg, który miał dodać nieco „męskości” stylowi autorki – czy też po prostu się czepiam;-) Styl jest oczywiście sprawą gustu i chociaż ja mam tu swoje drobne zastrzeżenia, nie sprawiło to, że zniechęciłam się do książek Marthy Grimes. Wręcz przeciwnie, nie mogę się doczekać, kiedy zacznę czytać następny tom, żeby móc się nad nim należycie zirytować… A jakby tak przeczytać od razu dwa następne, jeden po drugim! Mmm :-)

środa, 29 czerwca 2011

Niewolni



William Nicholson
Niewolni
tłum. Milena Wójtowicz
Fabryka Słów
Lublin 2010


Jeśli jakaś książka naprawdę przypadła mi do gustu, zawsze sięgam z lękiem po następny tom. W przypadku Niewolnych – drugiej po Pieśniarzu wiatru części cyklu Ognisty wiatr – po raz kolejny spotkało mnie ze strony Williama Nicholsona bardzo miłe zaskoczenie. Już po kilkunastu stronach zorientowałam się, że nie czeka mnie rozczarowanie, ale wręcz przeciwnie: zupełnie nowa przygoda.

Przede wszystkim w drugim tomie zmienia się konstrukcja fabuły – nie mamy już do czynienia z wyprawą młodych bohaterów, lecz z wędrówką (wygnaniem) całego miasta. Wcześniej rodzina Hathów była odpowiedzialna za losy Aramanth niejako metaforycznie – teraz los całego ludu Manthan zależy od nich dosłownie. Wojownicy Hegemonii pojmali i zniewolili Aramanth – niewinni ludzie giną, a los reszty zależy od okrutnych reguł wyznaczonych przez najeźdźców. Manthanie w naturalny sposób zwracają się ku Hathom jako duchowym liderom miasta, oczekując od nich znalezienia drogi ucieczki. Szybko jednak okaże się, że niewola odciska na ludziach swoje piętno niemal natychmiast, a słów Iry Hath, prorokini, nikt nie chce słuchać…

Kompozycję książki organizują trzy przeplatające się wątki: zmagania Hathów z rzeczywistością życia w Hegemonii, podróż Kestrel u boku księżniczki Sisi oraz tajemnicze działania Pieśniarzy. Zmieniające się krajobrazy i przestrzenie dodają opowieści dynamiki, a przy tym akcja prowadzona jest tak, że każdy akapit czyta się z równym zainteresowaniem.  
Być może mistrzowstwo formy nie jest zwykle najważniejszym atutem powieści fantasy, ale ja nigdy nie mogłam się oprzeć dobrze opowiedzianej historii. A w przypadku Niewolnych zdecydowanie nie jest to jedyna zaleta tekstu…

Bohaterowie już znani przechodzą interesujące przemiany, a poza tym pojawiają się nowi: piękna i niemądra Sisi, próżny Zohon, ambitny i niebezpieczny Marius Ortiz, bezwzględny Pan oraz Pieśniarze. Każda z tych postaci kryje w sobie jakąś tajemnicę i niespodziankę. Zdecydowanie najbardziej fascynujący są Sisi i Marius: osobowości silne, a przy tym niejednoznaczne i nieprzewidywalne.
Nicholson i tym razem skompletował idealne dramatis personae – postaci zdolne obudzić pasję w praktycznej Kess i niepokój w wyciszonym, niejako „dostrojonym” do innych Bowmanie.

Zdecydowanie autorowi nie brakuje nowych pomysłów – stworzył świetnie wyważoną kompozycję, fascynujących bohaterów oraz niezapomniane sceny. Do tych ostatnich należy niewątpliwie spotkanie Kess z Sisi, popis Mumpo podczas manaksy oraz taniec Kestrel z Mariusem. Wśród tej mnogości wydarzeń czytelnik zaczyna w którymś momencie odkrywać subtelnie rozplanowane zależności. Możemy obserwować jak poszczególne elementy (również te znane z pierwszego tomu) zaczynają się ze sobą zazębiać i przeplatać, nabierając zupełnie nowych znaczeń.
Można powiedzieć, że czytanie książek Nicholsona jest jak tańczenie tantarazy z mistrzem – tancerka niemal od razu zdaje sobie sprawę, że jej partner doskonale wie, co robi, i może ufnie poddać się intuicyjnemu rytmowi tej muzycznej opowieści.

Chociaż Niewolni to książka napisana jasnym i lekkim stylem, nie brakuje w niej chwil bardzo ponurych. Opowieść o granicach między strachem i zniewoleniem, o tym, jak łatwo przemówić do tkwiących w nas mrocznych miejsc: dumy, okrucieństwa, chciwości, nie może być lekka. I nie powinna być. Na pewno zaś może być – i jest – prawdziwie fascynująca.



Okiem edytora: okładka autorstwa Dark Crayona, jak zwykle świetna (wydanie angielskiego oryginału wypada przy niej bardzo słabo...). Projekt składu przejrzysty, piękne ilustracje.

Okiem redaktora: naprawdę świetne tłumaczenie; trafiło się niestety kilka literówek (ale komu się nie zdarzają...).

Gęś, śmierć i tulipan



 
Wolf Erlbruch
Gęś, śmierć i tulipan
tłum. Łukasz Żebrowski
Wydawnictwo Hokus-Pokus
Warszawa 2008



Kwestia formatu
 
Kiedy po raz pierwszy wzięłam do rąk książkę Gęś, śmierć i tulipan wydaną przez Hokus Pokus, zaczęłam się zastanawiać nad formatami książek dla dzieci. Wydawać by się mogło, że jest to sprawa drugorzędna – a nawet ostatniorzędna. A jednak…

Czy istnieje jeden idealny format książek dla dzieci? Raczej nie. Format powinien być po prostu odpowiednio dobrany do treści i charakteru książki, co zapewne nie zawsze jest łatwym zadaniem. Są zatem książki w formatach wygodnych i bezpretensjonalnych, które można łatwo wsunąć do torby lub wygodnie trzymać w ręce – takie jak np. Co krasnale mają w nosie (210x147) tegoż wydawnictwa czy nowe wydanie cyklu o Muminkach Naszej Księgarni (118x160); książki dobre na każdą okazję. Są też książki w formatach dostojnych, które najlepiej czytać w domu, bez pośpiechu, w wygodnym fotelu – ostatnio dostałam pełny naturalnej godności egzemplarz Córki króla moczarów Andersena (Media Rodzina, 180x235) i cóż, na pewno nie zabrałabym go ze sobą, żeby poczytać w autobusie, ale na półce prezentuje się bardzo atrakcyjnie. Są wreszcie małe, milutkie książeczki, w których opisano małe, milutkie historyjki – takie jak klasyczne tomiki opowieści Beatrix Potter (zawsze gdy po nie sięgam, mam wrażenie, że trzymam w rękach małe zwierzątko).
I są książki duże – o dużych sprawach.

Gęś, śmierć i tulipan należy do tych ostatnich. Wydano ją w formacie 240x297 – jest naprawdę duża. Osobie praktycznej może się wydawać, że to format dość rozrzutny, którego zastosowanie byłoby wskazane na przykład, gdyby ilustracje były na tyle szczegółowe, że pomniejszenie ich uczyniłoby detale nieczytelnymi. Dość podobny format (230x300) ma książka Pan Brumm tego nie rozumie wydawnictwa Bona i rzeczywiście niektóre z zamieszczonych tam ilustracji straciłyby dużo ze swego uroku, gdyby je zmniejszono. Tymczasem w Gęsi, śmierci i tulipanie mamy do czynienia z ilustracjami w zasadzie dość prostymi, które wyglądałyby dobrze również w książce innego formatu. Ale czy wyglądałyby tak samo?

Postaciom gęsi, śmierci, przestrzeni stawu czy oszczędnym linijkom tekstu przeznaczono naprawdę dużo przestrzeni – jedna ze stron jest w zasadzie pusta: przelatuje przez nią tylko atramentowy kruk z seledynowym okiem; na wielu stronach mamy tylko po cztery wersy tekstu.
Na pewno dzięki temu postaci są bardzo ładnie wyeksponowane, a nad słowami zatrzymujemy się dłużej, ale to nie wszystko. Duże płaszczyzny „pustej” kartki lub monochromatycznej powierzchni stawu sprawiają, że cała książka nabiera jakby dodatkowej przestrzeni – przestrzeni pełnej znaczeń.

Gęś, śmierć i tulipan to książka o pewnej gęsi, która miała umrzeć (tulipan, co ciekawe, nie występuje w tekście – widzimy go tylko na ilustracjach, w rękach śmierci. Jest czerwony, podbity czernią). Gęś dowiedziała się tego od samej śmierci – a ta oczywiście zna się na tym najlepiej. Właściwie gęś nie jest naprawdę przerażona spotkaniem ze śmiercią; może dlatego, że najwyraźniej śmierć nie ma zamiaru od razu przystąpić do dzieła. A może dlatego, że nosi zupełnie zwyczajną sukienkę w kratkę, która upodabnia ją trochę do gosposi. Ale jednak śmierć to śmierć – z ową wzruszająco codzienną sukienką kontrastuje nieproporcjonalnie wielka głowa w kolorze kości słoniowej. Najwyraźniej śmierć jest bardzo mądra – myśli sobie pewnie gęś. Jednak jeżeli nawet tak jest, to śmierć nie ma zamiaru dzielić się swoją wiedzą – o tym, co się dzieje Potem – z gęsią. Za to dość często mówi o niebezpieczeństwie kataru, o lisie… A o tym gęś nie chce słuchać. Właściwie to trudno jej się zorientować, czy śmierć jest miła, czy raczej nie. Ale gęś tak czy inaczej spędza z nią czas – skoro już jest… I tak zaczyna się oswajanie śmierci. Bardzo zwyczajne oswajanie – poprzez rozmowę, milczenie, dotyk. Nie wiemy, do czego to ma prowadzić. Czy rodzi się właśnie niezwykła przyjaźń? Czy śmierć zmieni zdanie? 
Gęś umiera.
Co się stało? Czy to śmierć oswoiła się z gęsią czy gęś ze śmiercią? Staw zniknął dla gęsi czy też pozostał samotny bez niej? Umieramy dlatego, że pogodziliśmy się ze śmiercią, czy pomimo tego? Takie pytania można zadawać w nieskończoność. Gęś też na pewno miała ich wiele. Ale cóż – takie jest życie, jak mówi śmierć.

Zastanawianie się nad niektórymi sprawami wymaga szerszego spojrzenia, odpowiedniego dystansu i wyciszenia. Taki efekt można osiągnąć za pomocą odpowiednio dobranych, oszczędnych słów, bezpretensjonalnej prostoty fabuły, piękna ilustracji, kolorystyki, a także – jak widać – rozwiązań graficzno-edytorskich. „Poszerzenie granic” książki (w pewnym sensie: w nieskończoność) wzmacnia siłę wyrazu wszystkich jej pozostałych elementów.

Gęś, śmierć i tulipan to książka pozbawiona puenty – bo puenta zawsze jest rodzajem zawężenia rozpatrywanej kwestii. Otwartość i wielowymiarowość tej opowieści podkreśla także dobór formatu – dla wielkich spraw przeznaczono odpowiednio dużą przestrzeń. Bo przecież na kartce książki musi się zmieścić i śmierć, i wysokie drzewo, i cały staw…