piątek, 7 grudnia 2012

Sasza Hady w Gdańsku!



Im bardzie pada śnieg...

13 grudnia Sasza Hady będzie gościem Oliwskiego Klubu Kryminału. Zapraszamy na spotkanie z Alfredem Bendelinem i doborowym kryminalnym towarzystwem! Spotkanie odbędzie się o 18tej w Bibliotece Oliwskiej na ul. Opata Rybińskiego 9 w Gdańsku.

Spotkanie z "Szamanem" w Krakowie



Pamiętacie Czułego barbarzyńcę Hrabala? A Egona Bondy'ego? Już niedługo w Krakowie oficjalna promocja książki Szaman wydanej nakładem Ha!artu, w tłumaczeniu Arkadiusza Wierzby.
Spotkanie odbędzie się 16 grudnia o 17tej w Czułym Barbarzyńcy (to chyba jasne;-)) na Powiślu 11 w Krakowie. Wezmą w nim udział tłumacz Szamana oraz Aleksander Kaczorowski, autor m.in. biografii Hrabala Gra w życie i eseju Ballada o kapciach. Spotkanie poprowadzi Tomasz Brzozowski.


Mariusz Szczygieł o Szamanie: "Nareszcie! Nareszcie wydano w Polsce jakąś książkę Egona Bondy'ego - filozofa, poety, pisarza. (...) przyznaję, że w tej minipowieści metafizyka pomieszana z fizyką robienia kupy jest frapująca. Do tego ontologia i pornografia, wszystko w jednej książce. Koktajl á la Bondy. Egon Bondy".

Krakusy, warto wziąć udział w tym ważnym spotkaniu! A przede wszystkim warto przeczytać książkę. Tłumaczenie bez cenzury! ;-)


Tutaj można przeczytać fragment książki



Najlepsze lektury na Święta

Święta blisko (albo tak mi się wydaje, bo już do nich tęsknię), a zapowiada się, że w drugiej połowie miesiąca spędzę sporo czasu w podróży, więc postanowiłam wybrać książki, które wezmę ze sobą. Zawsze zabieram się do tego wcześnie, bo potem w plecaku jakoś brakuje miejsca na te wszystkie tomy... Te trzy jadą na pewno.



Camilla Läckberg
Zamieć śnieżna i woń migdałów
tłum. Inga Sawicka
Czarna Owca, grudzień 2012
144 strony

Zwykle trzymam się z daleka od najpopularniejszych skandynawskich autorów, bo mnie ta rozbuchana moda mierzi, ale tym razem postanowiłam zrobić wyjątek. Po pierwsze dlatego, że nie jest to taka cegła jak zwykle (nie żebym miała coś przeciwko grubym książkom, wręcz przeciwnie - po prostu zawsze dotąd uznawałam, że nie chcę poświęcić aż tyle czasu na spotkanie z Larssonem czy Läckberg). Bardzo zgrabny tomik. Do drugie - wygląda mi to na całkiem klasyczną intrygę: odcięty od świata dom, zamieć śnieżna, ktoś pada trupem, wychodzą na jaw rodzinne tajemnice, napięcie rośnie... Czyż nie o to właśnie chodzi w ten świąteczny czas? ;-)  Po trzecie - urzekła mnie okładka i migdałowy tytuł.

Notka wydawcy:
Opowiadanie utrzymane w konwencji najlepszych kryminałów Agathy Christie.
Na tydzień przed świętami Bożego Narodzenia młody policjant Martin Mohlin jedzie na wyspę Valön, by poznać rodzinę swojej narzeczonej. Uroczysta kolacja przeradza się jednak w dramat –niespodziewanie na ziemię osuwa się martwy senior rodu i najbogatszy członek rodziny Liljecronas – Ruben. Martin nie ma wątpliwości, że doszło do morderstwa. Sytuacja jest tym bardziej niebezpieczna, że z powodu zamieci śnieżnej nie można wydostać się z wyspy. Uwięzieni w domu goście czują na plecach oddech śmierci…




Jarosław Grzędowicz
Pan Lodowego Ogrodu, t. 1
Fabryka Słów, Lublin 2012 (wyd. IV)

Czekałam, czekałam i się doczekałam. Nareszcie wydano czwarty tom PLO! W związku z tym postanowiłam przeczytać... tom pierwszy ;-) Tym razem moda mi nie przeszkadza, bo jestem strasznie ciekawa, co wszyscy widzą w tym Grzędowiczu. Dotąd trzymałam się na uboczu i tylko łakomie obserwowałam to ładne wydanie w zintegrowanej oprawie, bo trochę się bałam - co będzie, jeśli mi się spodoba i będę cierpieć tak jak wszyscy fani PLO, czekając na zakończenie cyklu? Teraz już może mi się podobać, proszę bardzo!

Informacji od wydawcy nie wklejam, bo przecież wszyscy poza mną już to czytali 
:-P



Marissa Meyer
Cinder
tłum. Dorota Konowrocka
Egmont 2012
360 stron

Słyszałam o tej książce dużo dobrego, podoba mi się okładka i... uznałam, że koniecznie powinnam zrobić sobie taki prezent. Poza tym w potopie budzących moją osobistą zgrozę przeróbek Królewny Śnieżki, ta wersja Kopciuszka się obroni, tak czuję. 

Od wydawcy:
Saga przyszłości ma swój początek dawno, dawno temu… Cinder mieszka w hałaśliwym Nowym Pekinie, zdziesiątkowanym przez zarazę. Jako dziewczyna cyborg o tajemniczej przeszłości jest obywatelką drugiej kategorii. Lecz kiedy na jej drodze staje przystojny książę Kai, Cinder nagle znajduje się w epicentrum międzygalaktycznej walki z bezlitosną królową Luny. Rozdarta między obowiązkiem a wolnością, wiernością a zdradą, musi wyjawić sekrety swojej przeszłości, aby ochronić przyszłość...

Hm, notka brzmi nieco melodramatycznie, ale to mnie nie powstrzyma, rzecz jasna.
Recenzje w styczniu ;-)



Agatha Raisin i martwa znachorka - M.C. Beaton


M.C. Beaton
Agatha Raisin i martwa znachorka (t. 9 serii)
tłum. Stanisław Jan
Edipresse
Warszawa 2012


Szczerze mówiąc, wcale nie planowałam sięgać po kolejne tomy serii o Agacie Raisin, uznałam, że Wredny weterynarz mi wystarczy – wiem już, czym to się je, było miło, dziękuję, ale zbyt blisko z tą straszną babą, jaką jest bohaterka książek M.C. Beaton, zaprzyjaźniać się nie chcę. Dlatego sama nie wiem, co skłoniło mnie do przeczytania Martwej znachorki – może czerwona okładka (na czerwone jestem łasa jak sroka na błyskotki). A może informacja z notki, że w tym tomie Agatha, zdradziecko oszpecona podczas poprzedniej przygody, musi uciec ze swojego ukochanego Carsley do jakiegoś beznadziejnego pensjonatu nad morzem i czekać, aż odrosną jej włosy? Dobrze ci tak, wiedźmo – pomyślałam sobie mściwie i… zaczęłam czytać.

Intryga spodobała mi się od razu: ginie znana w okolicy wróżka i uzdrowicielka Francie Juddle, a wśród podejrzanych znajduje się również Agatha. Na szczęście (lub nie…), zanim ktoś solidnie trzepnął Francie w głowę, wyprawiając ją na drugi świat, z którym – jak się wcześniej chwaliła – prowadziła ożywione kontakty, znachorka zdążyła sprzedać naszej bohaterce magiczny środek na porost włosów i eliksir miłości. A najzabawniejsze, że oba specyfiki najwyraźniej zadziałały: łyse placki na głowie Agathy pokryły się obiecującym meszkiem, a Jimmy Jessop, miejscowy policjant, zakochał się w niej na zabój. Wszystko się pięknie układa, a do tego Agatha Raisin może robić to, co najbardziej lubi, czyli prowadzić amatorskie śledztwo, pakując się ludziom z butami w życie, utrudniać pracę policji, wszędzie wtykać nos…

Nadmorskie krajobrazy Wyckhadden, zimny wiatr, spacery po molo, trup w wodzie – wszystko to przypadło mi do gustu i to dużo bardziej niż sceneria z tomu drugiego. Również bohaterowie wydali mi się o wiele bardziej interesujący: grupa zaprzyjaźnionych ze sobą od lat staruszków spędzających czas na grze w Scrabble podczas długiego pobytu w niepopularnym hotelu poza sezonem, męski, a przy tym kapryśny (ciekawe połączenie!) Jimmy Jessop, egzotyczna znachorka i jej córka… Co więcej, przekonałam się również do samej Agathy! Szczególnie ujęło mnie to, że w pewnych momentach decydowała się nie brnąć dalej w swoje intrygi i wyznawała policji całą prawdę jak na świętej spowiedzi (no… albo prawie całą – ostatecznie to Agatha Raisin). To były bardzo ciekawe momenty w śledztwie, prowadzące do konfrontacji z Jimmym i nowych odsłon relacji między bohaterami.

Jedyne, co mi się nie podobało, to rozwiązanie. W którymś momencie byłam pewna, że wiem i… jednak nie. Co gorsza, mam wrażenie, że scenariusz zbrodni, który ja ułożyłam z dostarczonych przez autorkę poszlak, był dużo ciekawszy niż ten przedstawiony na końcu (tak, wiem, jestem strasznie próżna;-)) Tak się pięknie to układało w interesujący wzór – a tymczasem M.C. Beaton zdecydowała się na zakończenie bardzo zaskakujące, ale dość słabo umotywowane i niewiarygodne. Pierwszy raz jestem gotowa przychylić się do tezy, że nie jest najważniejsze za wszelką cenę zwieść czytelnika, ale przedstawić rozwiązanie, które będzie godne zarysowanej intrygi (a śledztwo było tu prowadzone naprawdę świetnie).

Pomijając to, co ja uznaję za niedociągnięcie, a innym akurat może się spodobać, z przyjemnością stwierdzam, że świetnie mi się czytało Martwą znachorkę – kryminał lekki, dobrze skonstruowany i zabawny. 

niedziela, 18 listopada 2012

Wywiad z Saszą w Qfancie

Od recenzentki do kryminalistki... czyli nowy wywiad z Saszą Hady: Czytaj w Qfancie!
Zapraszam do lektury :-) 

  

Pole krwi - Denise Mina



Denise Mina
Pole krwi
tłum. Hanna Pawlikowska-Gannon
WAB, Warszawa 2008
Mroczna Seria

Po książkę Denise Miny sięgnęłam właściwie tylko dlatego, że nigdy dotąd nie czytałam żadnego szkockiego kryminału i byłam ciekawa, „czym to się je”. To pierwsze spotkanie było więc właściwie przypadkowe, ale okazało się bardzo szczęśliwe.
Nie przepadam za kryminałami z bardzo rozbudowanym tłem społecznym lub społeczno-historycznym, bo zbyt często wykorzystują wątek kryminalny jako rodzaj gatunkowej pelerynki czy pretekstu, żeby sobie spokojnie porozprawiać o tych socjologicznych rarytasach na nutę konsekwentnie pesymistyczną – zwykle robiłam wyjątek tylko dla kilku autorów (np. Arnaldura Indriðasona), a teraz widzę, że muszę dołączyć do nich Denise Minę.

Glasgow, ponure lata 80-te. Osiemnastoletnia Paddy Meehan, pracująca jako goniec w redakcji „Scottish Daily News”, marzy o zrobieniu dziennikarskiej kariery (i – tak przy okazji – zrzuceniu kilku kilogramów). Niestety, wygląda na to, że jej szanse przedstawiają się dość marnie, bo nie cieszy się ani szczególną sympatią, ani nawet zainteresowaniem wśród pracowników, a ma sporą konkurencję w wyścigu do „wyróżnienia się”. Na przykład szczupłą, złotowłosą Heather Allen, która wzbudza w Paddy równie intensywny podziw, co i zawiść. Jedynymi atutami Paddy są bystrość, spryt, przedsiębiorczość i nieujarzmiona ambicja. No cóż, to właściwie wcale nie tak mało… Jednak aby wyplątać się z ponurej sprawy, w którą się wmieszała, licząc na wielki temat, będzie potrzebowała przede wszystkim dużo szczęścia.

Wszystko zaczyna się od porwania małego Briana Wilcoksa. Czytelnik już od pierwszych stron wie, co się stało z chłopcem i kto go zabił, ale odpowiedź na pytanie „dlaczego” pozna w tym samym momencie, co główna bohaterka, czyli na ostatnich stronach książki. Chociaż autorka dużo miejsca poświęca zarysowaniu tła obyczajowego i (tak, tak) socjologicznego swojej opowieści, m.in. dokładnie przedstawiając relacje panujące w bardzo katolickim domu Paddy, ani na chwilę nie tracimy z oczu kryminalnej intrygi. Tempo akcji nie zapiera może tchu w piersiach, ale Pole krwi cechuje się tak mocnym i sugestywnym stylem, że naprawdę trudno się od tej lektury oderwać. Wszystkie wątki – te bardziej i te mniej związane z morderstwem – są ze sobą ciasno splecione i książka, chociaż porusza wiele różnych zagadnień, nie jest przegadana ani nierówna. Szczególnie mocnym kontrapunktem dla historii Paddy i śledztwa w sprawie małego Wilcoksa jest opowieść o imienniku naszej bohaterki, Paddym Meehanie, oskarżonym i niesłusznie skazanym za zabójstwo wiele lat wcześniej.

Jak każdy prawdziwy kryminał Pole krwi opowiada o dochodzeniu do prawdy, ale śledztwo nie dotyczy tylko sprawy porwanego i zamordowanego chłopczyka. Paddy najpierw nieoczekiwanie poznaje prawdę o sobie. To odkrycie nie do końca przyjemne – okazuje się, że Paddy jest o wiele bardziej bezwzględna i samolubna, niż myślała, a także o wiele bardziej niedopasowana i obca względem środowiska, z jakiego się wywodzi, niż mogliby sądzić jej najbliżsi.

Rozbudowana struktura Pola krwi skojarzyła mi się z mechanizmem, w którym wszystkie połączone tryby pracują w pełnej synchronizacji, by wytworzyć satysfakcjonujące zakończenie – dostrzega się w tej książce inżynierską precyzję niemal poetycką, ale też jakąś budzącą niepokój beznamiętność i surowość (podobne wrażenie wywołała we mnie w swoim czasie lektura ponurych powieści Zoli). Nie jest to powieść lekka, ale na pewno warta uwagi, a nawet wyjątkowa – nie tylko dlatego, że akcja rozgrywa się w Szkocji…   

Kolejne tomy z cyklu z Paddy Meehan to Martwa godzina i Ostatnie tchnienie

Skrzydlata trumna - Marcin Wroński



Marcin Wroński
Skrzydlata trumna
Audiobook, Biblioteka Akustyczna
Czyta: Tomasz Sobczak
Wydanie książkowe: WAB, Warszawa 2012, Mroczna Seria

Na początku przyszłego roku ma się ukazać piąta część cyklu o komisarzu Maciejewskim, zatytułowana Pogrom w przyszły wtorek, i uznałam, że to dobry moment, by przypomnieć sobie poprzedni tom czyli Skrzydlatą trumnę. Tym razem sięgnęłam po audiobook Biblioteki Akustycznej i muszę przyznać, że interpretacja Tomasza Sobczaka bardzo przypadła mi do gustu – nie miałam żadnych problemów ze skupieniem (co jako wzrokowcowi przy słuchaniu mi się zdarza).

Akcja czwartego tomu, w którym Zyga usiłuje rozwikłać sprawę śmierci pracownika Lubelskiej Wytwórni Samolotów, obejmuje wydarzenia z roku 1936 (kiedy prowadzone jest śledztwo, a Maciejewski jest jeszcze podkomisarzem, próbującym się dochrapać trzeciej gwiazdki) oraz 1945 (gdy ambicje bohatera ograniczają się do tego, by umrzeć możliwie najmniej boleśnie). Można powiedzieć, że Skrzydlata trumna w pewnym sensie okrąża tom trzeci, czyli A na imię jej będzie Aniela, który opowiadał przede wszystkim o wydarzeniach z lat 1938–1944. Da się oczywiście czytać Skrzydlatą trumnę jako samodzielną całość, ale pamiętając treść Anieli, dostrzega się o wiele więcej różnych smaczków i wewnątrztekstowych aluzji. (I tak, czytając pomiędzy wierszami, dobrze rozumiemy na przykład pozornie tajemnicze zachowanie poczciwego Fałniewicza podczas pełnej emocji sceny po powrocie z „Europy” do mieszkania Krysi, heroiny z Bronowic.)

Te zabawy z chronologią to nie tylko rodzaj gry z czytelnikiem, ale także kolejny dowód twórczej biegłości autora, który zgrabnie i pewnie porusza się po stworzonym przez siebie świecie. Splatając i zestawiając ze sobą różne wątki, Marcin Wroński przedstawia rozbudowaną, a przy tym czytelną strukturę fabularną, co wpływa także na wzbogacenie portretu głównego bohatera. W Skrzydlatej trumnie widzimy Zygę w dwóch zupełnie różnych momentach życia i kariery, ale można wskazać tu wspólny mianownik. Obie te sytuacje: śledztwo w sprawie tajemniczo zmartwychwstałego Feliksa Suska i „pojedynek” z prowadzącym przesłuchanie na Zamku majorem Grabarzem, to próby, przez które przechodzi Zyga. Jednak, chociaż oczywiste jest, że kibicujemy Maciejewskiemu, trudno powiedzieć, jakiego zwycięstwa powinniśmy mu życzyć…

Słuchając Skrzydlatej trumny, wyraźnie uświadomiłam sobie jedną z najbardziej uwodzicielskich cech retrokryminałów. Polega ona na pewnym paradoksie: z jednej strony autor zabiera nas na wycieczkę w przeszłość i przybliża dawny Lublin tak, że jest prawie na wyciągnięcie ręki, a z drugiej po chwili przypomina, że tamten Lublin już nie istnieje i nie mamy do niego dostępu. Te zmieszane odczucia plastycznej bliskości i melancholijnego oddalenia koncentrują się wokół szczegółów – na przykład słuchając o niezwykłej przygodzie Rossowskiego z prototypem maszyny Lublin R.XIV, nagle poczułam, że przedwojenne samoloty (szczególnie te z Lublina) to fascynująca sprawa i chociaż jako żywo nigdy się tym nie interesowałam, teraz miałam ochotę od razu sięgnąć po fachowe opracowania tematu. Dopiero po chwili zdałam sobie sprawę, że tak naprawdę samoloty wcale mnie nie interesują i po pierwszych stronach naukowego dzieła na ten temat zaczęłabym przysypiać – mnie interesuje tylko ten lotniczy retromiraż w Skrzydlatej trumnie

Kolejne spotkanie z ulubionymi bohaterami: Zygą, Zielnym, Fałniewiczem i Różą, a także świetnym stylem Wrońskiego, łączącym w sobie elegancki dystans, dobre wyczucie dramatyzmu i ujmujący humor, utwierdziło mnie w przekonaniu, że jest na co czekać, a niecierpliwość w tym oczekiwaniu na następnym tom jest jak najbardziej zrozumiała. Wszystkie dotychczasowe części cyklu (z których najbardziej lubię wojenną Anielę) prezentowały bardzo wysoki poziom, więc nie chodzi tu o pytanie, czy i tym razem będzie dobrze, tylko z jaką sprawą będzie się musiał zmierzyć uparty, niepoprawny i cyniczny Zyga, którego – choćby się człowiek bardzo starał – nie sposób nie lubić. Niewątpliwie Marcin Wroński należy do autorów, których można darzyć całkowitym zaufaniem: biorąc do rąk kolejną jego książkę, po prostu ma się pewność, że za tą piękną formą (bo edytorsko są cudne – ach, te wytłoczone pieczątki na okładce!) stoi równie piękna, albo i piękniejsza, treść. Bardzo lubię mieć ten rodzaj czytelniczej pewności.   

Notka wydawcy:
Czwarty tom cyklu kryminalnego Marcina Wrońskiego! Lublin w odcieniach retro, przedwojenne i powojenne losy Zygi Maciejewskiego...
Jest 1936 rok, nocny stróż w Lubelskiej Wytwórni Samolotów Feliks Susek odbiera sobie życie na służbie. Jak donosi „Express Lubelski i Wołyński", powodem desperackiego kroku jest nieodwzajemniona miłość denata do ponętnej krawcowej. Kiedy sprawa ma zostać umorzona, komisarz Maciejewski odkrywa, że ciało w trumnie nie należy do samobójcy. Rozpoczyna się mozolne śledztwo, które łączy pozornie niepowiązane ze sobą zdarzenia i postaci, a temperatura rośnie z każdą minutą. Czy policjantowi uda się połączyć wątki i rozwikłać mrożącą krew w żyłach tajemnicę? Na niektóre odpowiedzi będzie musiał zaczekać kilka lat, kiedy w 1945 roku w celi lubelskiego więzienia spotka ducha z przeszłości.
Fałszywi świadkowie, handlarze narkotyków, kłopotliwe znajomości - Lublin Wrońskiego to istne Sin City na słowiańską nutę. Komisarz Zygmunt Maciejewski będzie zmuszony nie tylko wniknąć w mroczną tkankę miasta, ale także zmierzyć się z własnym nałogiem, bólem i pożądaniem. W tle akompaniuje mu słynna berlińska śpiewaczka, Mathi Lirhen i złowrogie odgłosy nocnych ulic.

Ofiara Polikseny - Marta Guzowska


Marta Guzowska
Ofiara Polikseny
Warszawa 2012
WAB, Mroczna Seria

Ofiarą Polikseny zainteresowałam się od razu, gdy książka się ukazała – przede wszystkim ze względu na cudowną okładkę, która skradła moje kryminalne serce – jednak sporo czasu upłynęło, zanim ją przeczytałam, a jeszcze więcej nim udało mi się sformułować myśli i napisać ten tekst. Przed lekturą przejrzałam kilka recenzji tego debiutu i zorientowałam się, że to książka kontrowersyjna, niektórzy bardzo ją chwalili, inni zgłaszali zastrzeżenia. Najczęściej krytykowano kreację głównego bohatera, Maria Ybla, którego opisywano jako postać przerysowaną i zbyt dziwaczną. Postanowiłam, że nie dam się uprzedzić do książki o tak interesującej okładce i obiecującej notce, i duchowo przygotowałam się na tego Ybla, próbując „rozsądnie” nie zawyżać swoich oczekiwań.

Okazało się, że wcale nie było to konieczne. Mario to bardzo ciekawa postać – nie powiem, żebym go polubiła (bo lubić go raczej trudno, na tym polega jego urok), ale mnie zainteresował i przekonał do siebie. Rzeczywiście sposób, w jaki autorka naszkicowała swojego bohatera, jest nietuzinkowy, a kreska mocna i wyrazista, ale według mnie należy to zaliczyć do zalet tej książki. Mario, chociaż kryje w sobie wiele paradoksów, jest postacią bardzo spójną, z charakterem (paskudnym co prawda…), co przejawia się zarówno w jego działaniach, jak i sposobie wypowiadania się. Rzeczywiście jest dziwakiem, ale przecież takich bohaterów literackich lubimy najbardziej, prawda? Jest też kontrowersyjny – zarówno w przestrzeni tekstu, jak i w odczuciu czytelników. A to bardzo dobrze, bo przecież to wtedy, gdy ujawniają się sprzeczne opinie, zaczyna się prawdziwa dyskusja.  

Dużo bardziej jednak niż Mario spodobała mi się Pola Mor, inteligentna archeolożka o bardzo ciętym języku. Ciągle panuje moda na ostre, wredne bohaterki, ale najczęściej ten schemat jest realizowany bardzo nieprzekonująco – więcej się mówi o tym, jaka to ona jest złośliwa i ironiczna, a mniej się to pokazuje (może wcale nie tak prosto wymyślić dla swojej bohaterki odpowiednio ciętą ripostę?). Autorce Ofiary Polikseny udało się natomiast stworzyć uroczo wiedźmowatą bohaterkę w najlepszym stylu – Pola Mor jest dla mnie tak wiarygodna, że chociaż bardzo ją polubiłam, chyba wolałabym jej nie spotkać w prawdziwym życiu. Bezkompromisowa, apodyktyczna, pełna autentycznej pasji dla swojej pracy, obdarzona dość zjadliwym poczuciem humoru – wydaje się idealną partnerką dla Ybla... Chociaż przy takiej wybuchowej mieszance można się spodziewać albo że na wieki połączy ich wielka miłość, albo że się pozabijają.

Również pozostali bohaterowie prezentują się bardzo ciekawie i chociaż niewątpliwie Pola i Mario są gwiazdami tego kryminału, nie jest to teatr dwóch aktorów. Postaci drugoplanowych jest sporo, ale wszyscy zostali tak ciekawie opisani, że nie sądzę, aby nawet niecierpliwemu czytelnikowi ktoś miał się z kimś mylić.  

Nie będę pisać o fabule, bo wystarczająco dużo informacji znajduje się w notce (zamieszczam poniżej), a nie chcę psuć zabawy tym, którzy Ofiary Polikseny jeszcze nie czytali. A że przeczytać warto, nie ma wątpliwości. Autorka bardzo interesująco przedstawia pracę archeologów, udowadniając, że jest… nieinteresująca. To dość trudne zadanie, ale Marcie Guzowskiej znakomicie udało się z jednej strony obalić mit archeologa w stylu Indiany Jonesa, który na każdym kroku potyka się o czaszki i wielkie rubiny, a z drugiej pokazać prawdziwe oblicze tej żmudnej, nudnej i wyczerpującej pracy w taki sposób, że czyta się o tym z dużym zainteresowaniem i przyjemnością.

Kolejną zaletą było dla mnie umiejscowienie akcji w Turcji. Wycieczki do tego kraju są obecnie popularne, ale to wcale nie znaczy, że Polacy ten kraj dobrze znają – to znaczy, prawdziwą Turcję. Ja miałam okazję zobaczyć ją (a co tam, pochwalę się) nie tylko jako turystka, z zewnątrz, ale też jako „swoja”, mieszkając w mieście pozbawionym atrakcyjnych plaż i innych wakacyjnych wabików. Dlatego, czytając Ofiarę Polikseny, odczuwałam wielką błogość, prawie jakbym znów tam była (chociaż akurat okolic starożytnej Troi nie zwiedzałam). Marta Guzowska opisała miejsce akcji dość oszczędnie, nie epatując egzotyką i nie wykorzystując motywów zbyt oczywistych, co dało znakomity efekt połówki pomarańczy, która – jak wiemy – jest znacznie lepsza niż dwie pomarańcze.
Podsumowując: byłam zachwycona Polikseną i chcę jeszcze (niedługo ma się ukazać druga książka autorki).    

Notka wydawcy:
Upalny sierpień, trwają prace na stanowisku wykopaliskowym w Troi. Grupa archeologów dokonuje niecodziennego odkrycia: na domniemanym cmentarzysku achajskim leży obsypany złotymi blaszkami kobiecy szkielet, który doktor Pola Mor, ambitna archeolożka, identyfikuje jako szczątki mitycznej Polikseny, branki Achillesa. Radość ze wspaniałego znaleziska nie trwa jednak długo. Niebawem Mario Ybl, współpracujący z Polą antropolog fizyczny, cynik i pijak - prywatnie jej były narzeczony - natyka się na zwłoki ...koleżanki z ekipy badawczej. Grozy całej sytuacji dodaje fakt, iż kobieta ma poderżnięte gardło, a jej ciało zostało starannie ułożone na starożytnym ołtarzu. Naukowcy zachodzą w głowę: czy to możliwe, że ktoś złożył człowieka w ofierze, naśladując dawny rytuał? Jak się niebawem okaże, nie będzie to ostatni tajemniczy trup znaleziony w Troi...

czwartek, 25 października 2012

środa, 10 października 2012

One day in real Moreton-in-Marsh

Polska wersja tekstu jest dostępna na ZwB 


Why Moreton-in-Marsh?
When I was searching for a suitable setting for my book, I decided I wanted write about a provincial English town that I hadn’t visited before. I prefer the idea of creating everything from scratch rather than trying to catch up with reality, so I wanted my town to be half real, half imagined. Thus I didn’t have any requirements for the place, I only wanted it to a have nice name and to be located no further than a two hours train ride from London.
I opened a map of England and started searching. Warwick – no, I have been there. Oxford – no (then main character would inevitably run into Inspector Morse!). Or maybe… Moreton-in-Marsh! Yes. That sounded good.  

Thus my adventure with the Costwolds began. When I actually learned more about Moreton-in-Marsh, I was a bit worried that despite its name, the town did not actually have a decent bog or marsh. And what's more I needed a fen! Well, it's in moments like these that imagination comes in handy. I decided on Moreton-in-Marsh and in my crime story book I gave it the most wonderful wetland one could wish for: wild, dangerous, dark… A perfect place for murder!

While describing and creating my Moreton-in-Marsh, I was supported by my friend Kit Donisthorpe, whose family comes from this region. Generously he endowed me with information about the various tourist attractions of Cotswolds, the Batsford Arboretum (which after dark becomes a really spooky place, almost begging for a bloody corpse) and ghost stories from Gloucestershire folkore. Thanks to Kit’s help, I could imagined my Batsford and create its alternative topography.  
  
Yet, when the book was finished, I felt overwhelming longing to visit the Cotswolds and see with my own eyes the real Moreton. In many ways I wanted to check “if I was right”. Therefore in April 2012 when I was in London I departed one sunny Sunday from Paddington Station for Moreton-in-Marsh, for the town that became so dear to my detective, Nicholas Jones. 



The bookshop – that’s the place!
Moreton-in-Marsh turned out to be a bit smaller and much more enchanting than I imagined it to be. As it was Sunday, I missed all the rush and bustle of market day. The High Street was calm and peaceful. People were strolling around, talking with other people standing on the pavement or sitting outside at the tables drinking coffee. It was a bracing and serene morning. The honey-coloured Cotswold stone was positively imbibing the sweet and raw April sunshine and I could smell the wonderful aroma of hot chocolate coming from “Tilly’s” tea house. It was all perfect. I looked around, satisfied and strangely moved. I saw the market hall, The Black Bear, the toy shop, the sign indicating the way to Batsford Arboretum, the bookshop… The bookshop! 

A little bit confused by my mixture of both strange familiarity and intriguing foreignness, I ran there willingly, as if it were a safe haven. As it turned out, the Cotswold Bookstore resembled a hobbit’s burrow rather than a harbour. As the owners say on their blog: narrow fronted, but surprisingly large. More and more amazed, I was exploring this extraordinary place step by step. Finally I reached a counter… and a rack in front of it… and my eyes practically popped out of their sockets! The rack was full of crime stories whose shiny covers left no doubt that the action was set in the Cotswolds! I was dumbfounded. How come..?! So… I was not the first one to come up with the great idea of writing a detective novel about the Cotswolds?  

A bookseller, noticing a new face and – possibly – the emotions visible on that face, approached me and asked if I was particularly interested in those writers. “Never heard of them!” I said, almost reproachingly and I asked if it were really that popular among writers to scatter their corpses all around the Cotswolds. Yeah, apparently so. The helpful bookseller (named Tony, as I learnt later), who himself looked as if he had stepped out of Tolkien’s books, printed for me a whole list of the names and titles. Rebecca Tope, M.C. Beaton, Ann Granger, Jane Bailey…  “A Cotswold Killing”, “Grave in the Cotswolds”, “A Cotswold Mystery”, “Death in the Cotswolds”… Overwhelmed, I told Tony everything about my detective, Alfred Bendelin aka Nick Jones, my almost adventitious interest in Moreton-in-Marsh, about the birth of my tiny village called Little Fenn… everything. He was very pleased to hear that I had written about his town – apparently the other crime stories set in the Cotswolds don’t focus on Moreton-in-Marsh. 

Tony answered all my questions about the bookstore which he runs with David and Nina. As I understood, The Cotswold Bookstore is rather a place of exchanging gossips than any significant amount of money, but Tony didn’t seem to be troubled by this. It’s a cosy, friendly place where readers come for little chat. They also organize meetings with the authors, who live in the Cotswolds and write about the Cotswolds (lucky guys!). Among them Polish readers will recognize M.C. Beaton, the creator of the nosy Agatha Raisin stories.  
If you visit Moreton-in-Marsh, you should definitely drop by Cotswold Bookstore. And there is their blog 



Honey-coloured marshmallows in Bourton-on-the-Hill
“Show me your shoes” demanded a lady in souvenir shop, though not unkindly, and then examined my trainers. “That’s ok, you'll be alright getting across the meadows” she said. “Is it very muddy?” I asked, full of hope. “No, it’s quite dry actually. There's been a drought here for quite a few years now”. 
Well, you can’t always get what you want... in real life. My Cotswold fens exist only in the book.
I said goodbye, wishing her a real downpour and I headed to Batsford. Eventually I decided to take the main road, not the shortcut, because I hadn't brought my map with me and I had a strange feeling that the local, if stopped for directions, would say something like: “Turn left behind the third sheep and then straight on till morning”.

It turned out that it’s actually quite a walk from Moreton-in-Marsh to Batsford. Fortunately though, I had a lot of time. And that’s why I gave into the temptation and climbed up to the beautiful panorama of Bourton-on-the-Hill, and didn’t turn straight towards the Batsford Arboretum.

The Cotswold Hills are truly an amazing part of England, famous due to the Cotswold stone, sheep farms and beautiful views. I have to admit that when people told me about the charm of the Cotswolds, I had some doubts. All those mild, green hills, calm pastures, small bridges over sleepy waters – it will be all sugary-sweet and mawkish, right? It’s not.

Bourton-on-the-Hill is maybe not the most attactive village in the Cotswolds, but it is still very pretty. On the both sides of the uphill road you can see the typical houses built from honey-coloured limestone, famous in the region. Limestone in Polish – “wapień” – brings association only with pale, indistinct chalk and for sure doesn’t give any idea about the richness of Cotswold stone colour. It says nothing about this golden hue, the tones of ocher, amber and honey, this mellow and warm tinge. My friend Kit says that “it's like they have absorbed the sun's heat and sit there glowing for hundreds of years”. For me this limestone it’s like crusty honey marshmallow or a jaggy cube of golden eye shadow.

Few houses were for sale. I looked at them greedily, imagining how nice it would be to live there and ride a bike to the bookstore in Moreton-in-Marsh for little chat every day. But the harsh truth is that in order to get one house like this, you have to be VERY rich (or have a fine family tradition of breeding sheep since ages past). South Gloucerstershire is a wealthy region, full of empty mansions and lonely, rich old ladies (maybe that’s why it’s such a good place for fictional crimes). Nearby, outside Minchinhampton, lives Princess Anne. Nice neighbourhood, eh?   



Batsford Arboretum
In Polish, the word „arboretum” sounds a bit mysterious, so I was surprised to learn that it just means “a park where you can admire trees”. Admire the trees, hmmm. I was quite skeptical about this idea while writing my book. I spent my childhood in a little house in the woods, so I doubted if there is anything about trees that could astonish me in anyway. Entering the arboretum I decided that I would show some fortitude and I would not stoop to goggling over trees. It might be alright for the daughter of a forester or biologist to gasp in awe at some cheery trees in bloom, but not a crime writer. So it’s good that nobody saw me there when I did! 
Eventually I just lay under them on the grass. From here the cheery flowers looked like galaxies made of delicate lace. 

In autumn the arboretum must look totally different and I hope that in future I will have opportunity to visit Batsford in the end of October to see it the way Nick Jones saw it while walking there with Ann Hope and her children.

From the park you enter Batsford though a stone, mossy gate. The village that I wrote about in my book consists, in reality, of few houses which by day seemed a bit abandoned. Most likely the owners of these wonderful limestone cottages only come here for the summer. The thing I found the most astonishing was that the real Bastford was so appallingly clean and tidy. The grass is perfectly mowed, the trees are well-maintained, the paths are carefully swept. On the doors of St. Mary church was pinned the sheet of paper that read: “Please keep door closed to keep birds out and please remove muddy boots“. The doors WERE closed. I hoped that maybe visiting the graveyard would be a thrilling experience, but unfortunately the graveyard looked like wedding cake. Just it was tombstones, not marchpane figures of newlyweds that protruded from its surface. The idea of burying someone there just seemed profane.   

When I was back in London, I shared my disappointment with my friends, Sandy and Leah.
“I imagined it to be more murky, you know. The ominous sound of the wind in the thicket, the demonically disheveled bushes, the taciturn villagers in ragged coats…”
“But twenty or thirty years ago I'm sure it was a lot more sombre” said Leah, trying to comfort me with her lovable American enthusiasm. “I’m telling you, I'm sure it was all gloomy, windy, scary, dark… Well, they would have had electricity already but…” she said hesitantly.
“But only just” said solemnly Sandy, nodding his head knowingly.



The Black Bear 
Thanks to Martha Grimes’ books I had assumed that all English pubs were friendly places where you could feel at home. It’s certainly true for The Black Bear in Moreton-in-Marsh. Well, if you are from Moreton-in-Marsh that is.

I came back from Batsford quite tired and as it was time to think about leaving Moreton, I wanted to visit The Back Bear. It was like a dessert of my trip, the cherry on the cake.  Excited, I went inside and immediately I drew the full attention of the regulars who were sitting there. They gazed at me with such an intensity that I blushed. I started to look around demonstratively, showing that I was just a plain tourist, but it didn’t help much. 
The pub was smaller than I expected, but the restaurant part was probably bigger. It was more cramped than cosy, but maybe that was just my impression, induced by the all those staring men. Well, at least the wooden bear was standing next to the window, that was the important thing.

I approached the barman timidly, a young man who seemed as bashful as I was. Actually, he looked a bit like Nick Jones from my book. As I was so confused I asked him a question that I had been asking all day around Moreton, trying to imagine how the town looked like back then, in the times of Nick Jones and Rupert Marley.
„Excuse me, could you tell me how long this pub has been here? Longer than twenty or thirty years, right?”
The young man blinked, clearly surprised, and just then I realized that I hadn’t needed to ask this question in a place like The Black Bear.
While the barman tried to choose the right century, some other man who was sitting at the bar, came closer to me. He was very friendly which was probably somehow connected with golden liquid that was served there.  
“Oh darling, this pub's been here for ages!” He spread his arms in a jovial gesture and managed not to fall from his chair. “Ages and ages! In the old days it was a traveling inn for them… them post carriages, you know. AGES” he emphasized once again, smiling to me.
“Thank you very much” I said. “and is that the famous Donnington ale?” I asked, pointing at the shiny taps.
They confirmed eagerly that it was. Unfortunately they didn’t have it in bottles, so I couldn’t take it with me and try it later. I was already tired and hungry (before my little excursion to Batsford I had only had a cup of wonderful hot chocolate with nutmeg, whipped cream and marshmallows at “Tilly’s”)  and I didn’t have time to eat dinner, because I had to catch my train to London. If I had drunk ale at the bar, I would have started singing merry music-hall songs, just like Rupert Marley. I was quite sure about that.
“And that’s the black bear?” I said, determined to ask about everything.
“Yes” said the barman who apparently got used to me already. “But… we actually had three of them. But the other two got nicked” he confessed quietly and blushed again.          



Hunting for policemen in Moreton-in-Marsh
Asking myself how drunk they had had to be not to notice that somebody was taking away two massive wooden figures, I went to the shop. I wanted to buy something to nibble in the train and I decided that a pint of milk and brownies would be the best choice. Whilst I was paying I realized that I forgot to ask the inhabitants of Moreton-in-Marsh about a very important matter. 

“The police station? In Moreton?” repeated the seller, looking with surprise at my shoppings. Maybe if I had bought doughnuts, my question would have been more understandable. “No, we don’t have a police station here in Moreton. The closest one is in Something-on-Something” he explained.
“Oh”
I probably looked quite disappointed, because he added warmly, as if to cheer me up:
“But there was one here a year ago. Then they closed it last year”
“Brilliant!” I said, brightening up immediately. “Great!”. And, satisfied, I went to the train station.
Thinking about it – what a pity that policemen from Moreton-in-Marsh couldn’t have stayed there for just one more year! They lost such a unique opportunity to hear about Constable Willy Talbot, Superintendent Linnet and – of course – Nick Jones.  


Kit, thank you again for your help! :-*

wtorek, 9 października 2012

Tajemnica Hog's Back - Freeman Wills Crofts



Freeman Wills Crofts
Tajemnica Hog’s Back
tłum. Jadwiga Olędzka
Iskry, seria Klub Srebrnego Klucza
Warszawa 1985

Bardzo wiele klasycznych powieści detektywistycznych zaczyna się od tego, że ktoś przypadkiem natyka się na trupa (najlepiej w jakimś malowniczym lub zaskakującym miejscu) i śledztwo staje się absolutnie konieczne, bo nie sposób przecież przejść obok nieboszczyka obojętnie. Tymczasem intryga w Tajemnicy Hog’s Back przez dłuższy czas opiera się na tym, że trupa nie ma. Nie wiadomo nawet, czy popełniono morderstwo. Doktor Earle zniknął, to prawda – w jednej chwili zażywny sześćdziesięciolatek siedział sobie w pantoflach i szlafroku, czytając gazetę, a w następnej jakby rozpłynął się w powietrzu. Wydaje się to bardzo tajemnicze, ale jeśli dodamy dwa do dwóch – czyli w tym wypadku nieudane małżeństwo doktora i to, że widziano go niedawno w towarzystwie niebrzydkiej kobiety w Londynie, podczas gdy on twierdził, że tego dnia wybrał się pograć w golfa – i oto mamy historię z lekka awanturniczą, ale właściwie dość banalną. Zajmujący się sprawą zniknięcia doktora inspektor French jest niemal pewny, że Earle postanowił rozpocząć życie na nowo, a kiedy okazuje się, że kobieta, z którą go widziano, również nagle zniknęła, to tylko utwierdza go w przekonaniu, że chodzi o aferę nie zbrodniczą, lecz miłosną. Lecz wkrótce z domu w Hog’s Back znika ktoś jeszcze…

Tajemnica Hog’s Back to kryminał tradycyjny, klasyka w starym stylu, ur-kryminał, kryminał wręcz neolityczny. Mamy tu przede wszystkim śledztwo, pięknie doprawdy przeprowadzone – hm, i tyle. Postaci zostały zarysowane ze spartańską wręcz prostotą, i dotyczy to zarówno domniemanych ofiar, podejrzanych, jak i samego policjanta-detektywa. Dostajemy w zasadzie tylko suche fakty i niestety żadnych smaczków. Czytając Hog’s Back, wyraźnie uświadomiłam sobie (lepiej późno niż wcale), że tak, owszem, w klasycznej powieści detektywistycznej intryga jest najważniejsza, ale jednak czytelnikowi przyjemniej prowadzi się śledztwo, jeśli może się opierać zarówno na faktach, jak i przesłankach psychologicznych. Tymczasem u Freemana Willsa Croftsa cała ta fascynująca warstwa rozważań na temat meandrów ludzkiej psychiki sprowadza się do stwierdzeń w rodzaju „raczej nie wyglądała na taką, co by to zrobiła”.

Nie odkrywam tutaj Ameryki – już współcześni Croftsa, również jego koledzy i koleżanki po piórze, napomykali, że jego książkom brakuje tej iskry, którą tak cenimy np. u Agathy Christie. Wszyscy podkreślali, jak to bardzo go szanują, ale byli w zasadzie zgodni, że niezły z niego nudziarz. Ja mam jednak do niego sentyment – kryminały Croftsa są surowe i pozbawione wszelkich stylowych fajerwerków, ale nie brak im pewnego naiwnego uroku. Coś czuję, że na razie kiepski ze mnie adwokat, ale spróbuję wyjaśnić, o co mi chodzi. Otóż Freeman Wills Crofts był z zawodu inżynierem. I, jak można przypuszczać, do konstruowania kryminalnej intrygi również pochodził po inżyniersku czyli przede wszystkim logicznie i praktycznie. W efekcie jego książki nie są może oszałamiająco barwne, ale za to naprawdę wspaniale przemyślane. Od Freemana Willsa Croftsa można się sporo nauczyć (szczególnie o zagadnieniu alibi) i warto z tego skorzystać, bo niewielu autorów tak pedantycznie i drobiazgowo opisuje przebieg śledztwa i tok myślowy detektywa. Wielu współczesnych kryminałopisarzy popada w skrajność przeciwną do tej, o którą można oskarżyć Croftsa – dają nam dużo smaczków i dodatków, ale jeśli poskrobać tę pozłotkę, okazuje się, że intryga mocno kuleje. Dlatego lektura Tajemnicy Hog’s Back jest naprawdę odświeżająca, a tym, którzy w kryminałach szukają przede wszystkim wyzwań intelektualnym, może się spodobać bardziej niż to, co proponują inni autorzy ze Złotego Wieku.            

The Wavering of Haruhi Suzumiya - Nagaru Tanigawa



[Dla tych, co pierwszy raz słyszą o Haruhi, swojej Stworzycielce: 
recenzja w dwóch częściach na Kuzynka Sasza Poleca Anime ]

Nagaru Tanigawa
The Wavering of Haruhi Suzumiya
Little, Brown and Company 2011
tłum. na angielski Paul Starr

Co było na początku? W przypadku opowieści o przygodach Haruhi Suzumiyi to szczególnie ważne pytanie, bo okoliczności narodzenia się jej niezwykłej mocy to jedna z największych zagadek tego kultowego anime. I mangi. I filmu.
Jeśli spojrzeć na sprawę pod innym kątem, zostawiając na boku quasi-religioznawcze problemy, można powiedzieć, że na początku była jednak książka.

The Wavering of Haruhi Suzumiya to szósta część cyklu stworzonego przez japońskiego pisarza Nagaru Tanigawę. Tytuły poprzednich to The Melancholy of Haruhi Suzumiya, The Sigh of Haruhi Suzumiya, The Boredom of Haruhi Suzumiya, The Disappearance  of Haruhi Suzumiya i The Rampage of Haruhi Suzumiya, zaś po The Wavering mamy The Intrigues of Haruhi Suzumiya, The Indignation of Haruhi Suzumiya, The Dissociation of Haruhi Suzumiya i dwie części The Astonishment of Haruhi Suzumiya. Tak, sporo tego – i wszędzie Haruhi.  

The Wavering zajmuje interesujące miejsce w całej serii, gdyż większość opisanych tam wydarzeń dzieje się po zniknięciu Haruhi i dramatycznym wyborze Kyona, o których opowiada film. Słowem – jeśli obejrzałeś obie serie i film, to by dowiedzieć się, co dalej, trzeba sięgnąć po szóstą część z cyklu.
Na książkę składa się pięć opowiadań. Live Alive to odpowiednik 12 odcinka w pierwszej serii anime, The Adventures of Mikuru Asahina Episode 00 opowiada oczywiście o filmie przygodowanym przez Brygadę SOS, zaś pozostałe trzy historyjki wprowadzają zupełnie nowe wątki. Love at first sight to opowieść o pewnym chłopcu, który zakochuje się bez pamięci w… Yuki Nagato (a to ci niespodzianka, co?) i składa jej niecodzienną ofertę. Kyon wbrew swojej woli zostanie zamieszany w tę miłosną aferę i w skutek niefortunnego nieporozumienia narazi się na gniew Haruhi. Where did the cat go to powrót do konwencji powieści detektywistycznej, wykorzystanej już w pierwszej serii anime. Spotkamy się znowu z braćmi Tamaru, pokojówką Mori i kamerdynerem Arakagawą, a w zgadywance wezmą też udział Tsuruya i kot Shamisen. W małej chatce, należącej do rodziny Tsuruyi, podczas Sylwestra wydarzy się krwawe morderstwo… The Melancholy of Mikuru Asahina przedstawia opowieść o niespodziewanej randce, na którą Mikuru zaprasza Kyona. Jeśli niewprawna podróżniczka w czasie chce się gdzieś z tobą wybrać w pozornie niewinnym celu i cały czas zerka na zegarek ze zmartwioną miną, może to oznaczać tylko kłopoty – kto jak kto, ale taki cynik jak Kyon dobrze to wie. Ale to oczywiście nie znaczy, że odmówi, skoro to Mikuru prosi, prawda?

A teraz pytanie: czytać, czy nie czytać? Czy wyobraźnia czytelnika-haruhisty może się równać z wizją studia Kyoto Animation, nawet i wspomagana rozsianymi w książce ilustracjami Noizi Ito? Czy nie lepiej poczekać, aż się zlitują i to nakręcą? Odpowiedź zależy zapewne od poziomu obsesji danego haruhisty. Wydaje mi się, że ja mieszczę się w granicach zdrowej normy, a The Wavering przeczytałam z zainteresowaniem. Najbardziej podobało mi się opowiadanie o wielbicielu Yuki, a najmniej powtórka z zabawy w detektywów, bo nie dołożyła właściwie żadnego kamyczka do wielkiej mozaiki pt. „Tajemnica Haruhi Suzumiyi”.

Wielką zaletą serii książkowej jest to, że narratorem jest Kyon, zatem mamy bezpośredni dostęp do jego ciętych uwag i ironicznych komentarzy. Druga wielka zaleta to piękny styl autora, chociaż oczywiście mówię tu tak naprawdę o angielskim tłumaczeniu. Narracja Kyona jest płynna, jasna, okraszona szczodrze humorem oraz różnymi stylistycznymi perełkami, które z ogromnym zadowoleniem wpisałam sobie do mojego „angielskiego” notesu.
Minusem książkowej wersji przygód Haruhi i jej przyjaciół wydaje mi się jedynie to, że w klasycznej narracji trudniej chyba przekazać wszystkie niuanse emocji bohaterów i całą tę wieloznaczność tajemniczej aury, jaka ich otacza. Na przykład milcząca Yuki w anime to jednak co innego niż Yuki milcząca w książce. Dokładne opisy postaci (widzianych rzecz jasna z perspektywy Kyona) dają nam ich pełniejszy obraz, ale znowu – usuwają tę mgiełkę intrygujących niedomówień.  

Mimo tej niedogodności wynikającej chyba z natury rzeczy (jestem pewna, że Haruhi inaczej by to urządziła, przecież to nie do pomyślenia, żeby anime wygrywało z książką!) myślę, że zdecyduję się na przeczytanie następnego tomu, opowiadającego o intrygach Haruhi. Puszczony w tle Erik Satie powinien pomóc zmobilizować wyobraźnię.



sobota, 22 września 2012

Jak najwięcej grobów - Margery Allingham


Margery Allingham,
Jak najwięcej grobów
tłum. Irena Doleżał-Nowicka
Iskry (Klub Srebrnego Klucza) 1973


Jednym ze sposobów zainteresowania czytelnika śledztwem jest klasyczne otwarcie pt. „niechętny detektyw”, które Margery Allingham z powodzeniem zastosowała w Jak najwięcej grobów. Albert Campion potrzebuje aż trzech powodów (które on nazywa srokami, nawiązując do przysłowia), żeby podjąć się rozwikłania sprawy morderstwa (a jeśli dobrze pójdzie, to i dwóch) na londyńskiej Apron Street. Według mnie wystarczyłaby jedna sroka, w osobie bardzo ekscentrycznej panny Jessiki Palinode, która okazuje się jedną z najciekawszych postaci w książce, ale Campion jest wybredny i długo próbuje trzymać się z dala od całej tej awantury, która mocno pachnie skandalem. Sprawa dotyczy przede wszystkim rodziny Palinode’ów, podupadłych bogaczy, ale zamieszana jest w nią właściwie cała Apron Street, na pozór spokojna uliczka, jedna z tych, które wyglądają, jakby czas się tam zatrzymał: u aptekarza można kupić specyfik na kaszel, którym smarował się twój dziadek, a przedsiębiorca pogrzebowy z radością zareklamuje ci swój konny karawan, gdy tylko zauważy, żeś niezdrów. 

Wszyscy na Apron Street pamiętają czasy, gdy rodzina Palinode wyprawiała wielkie przyjęcia i królowała w okolicy. Teraz, zubożali i nieco przetrzebieni Palinode’owie, pomimo że są już tylko lokatorami w swoim dawnym domu, zachowują się, jakby nie zauważyli, że coś się zmieniło. Maniery mają pańskie, a ich pewność siebie mogłaby zbić z tropu lorda kanclerza. Do tego są tak arystokratycznie zdziwaczali, jak sobie tylko można zamarzyć. Kiedy zatem miejscowy doktor otrzymuje obelżywy anonim, oskarżający go, nie rozpoznał objawów otrucia i śmierć Ruth Palinode uznał za niewinny zgon z przyczyn naturalnych, wszyscy zaczynają się zastanawiać, czy Palinode’ów stać przynajmniej na jakichś wrogów czy też starszą panią wykończył ktoś z rodzinnego grona (jak to jest przyjęte w wyższych sferach).

Kiedy w końcu Campion decyduje się zająć tą sprawą, wsiąka w nią całkowicie, po prostu przeprowadzając się do dawnego domu Palinode’ów na Apron Street, należącego teraz do Renee Roper, dawnej aktorki, z którą Campion się przyjaźni. Udając siostrzeńca tej zacnej kobiety, usiłuje zrozumieć stosunki panujące wśród lokatorów i sąsiadów. Nie jest to proste, ponieważ nawet jego „cioteczka” ma swoje tajemnice.

Jak najwięcej grobów zaleca się przede wszystkim zestawem niezwykle barwnych bohaterów. W wypadku Palinode’ów ta barwność została wykorzystana niejako podwójnie: ci dziwacy są wdzięcznym tematem, a przy tym ich wybryki przydają im tajemniczości i czynią z nich pierwszorzędnych podejrzanych. Dość mocną konkurencją jest dla nich Jas Bowels, przedsiębiorca pogrzebowy z Apron Street, postać dostojna, bardzo teatralna i dickensowska z ducha. Jak sugeruje tytuł książki, będzie nieco makabrycznie. Dla kontrastu pojawia się także niewinne dziewczę, Klytia White, sierota, która przyszła na świat w dramatycznych okolicznościach i która z pewnych powodów przebiera się na dachu.
Również po drugiej stronie barykady, w szeregach stróżów prawa i ich pomocników, mamy ciekawe postaci – na pierwszy plan wybija się Charlie Luke, sympatyczny młody policjant o aparycji amerykańskiego gangstera i dużym talencie mimicznym. Interesującym bohaterem jest też Lugg, towarzysz Campiona. Sam Campion zaś… no właśnie. Jego największa zaleta to niepozorny wygląd i umiejętność wtapiania się w otoczenie, więc trudno mówić w jego przypadku o barwności. Na pewno jednak zyskuje zainteresowanie czytelnika; jest to jeden z tych „przeźroczystych” bohaterów, którzy prowadzą nas poprzez akcję, nie naprzykrzając się niepotrzebnie. (Wróciłam do Jak najwięcej grobów niedawno i po obejrzeniu Tinker, Tailor, Soldier, Spy Albert Campion – wysoki jasny blondyn w dużych okularach w rogowej oprawie – od razu skojarzył mi się ze Smileyem granym przez Oldmana). 

Drugą mocną stroną pisarstwa Margery Allingham jest według mnie umiejętność tworzenia oryginalnych porównań i metafor, które są tak zręcznie wplecione w tekst, że nie można jej posądzić o efekciarstwo. Sprzątaczka, pani Love wygląda „jak kot przebrany za lalkę”, pan Drudge gładzi swoje bujne wąsy, „jakby chciał je uspokoić”, a tłum na ulicy „skurczył się jak flanelowa łata na deszczu”. Do tego dochodzą również akcenty humorystyczne, w Jak najwięcej grobów związane przede wszystkim z osobą Jasa Bowelsa (nie masz to jak wesoły grabarz). Allingham łączy to wszystko z biegłością fachowca w spójną, jednorodną całość, która wypada naprawdę atrakcyjnie. Z przyjemnością wróciłam na Apron Street i zapraszam tam wszystkich, którzy lubią starą dobrą klasykę.