poniedziałek, 25 lutego 2013

Plebiscyt Złoty Kościej 2012



Do końca lutego można głosować w plebiscycie Złoty Kościej 2012 i wygrać 20 książek :-)
"Morderstwo na mokradłach" zostało nominowane w kategorii kryminał roku, a jego autorka będzie bardzo wdzięczna fanom Alfreda Bendelina za oddanie głosu na "Mnm".


Wszystkie szczegóły tutaj: PLEBISCYT ZŁOTY KOŚCIEJ 2012

Ziarno prawdy - Zygmunt Miłoszewski

Ziarno prawdy
Zygmunt Miłoszewski
WAB 2013 / Zima z kryminałem, Polityka


Recenzja z okazji drugiego wydania Ziarna prawdy

Tegoroczna Zima z kryminałem to trzy wielkie em: Mankell, Marinina i – wreszcie – Miłoszewski. Wreszcie, bo to na ten tom niecierpliwie czekałam, jako że chciałam mieć wreszcie własny egzemplarz. Na początek kilka słów o tym kieszonkowo-kioskowym wydaniu – otóż dobre jest. Książka lekka, poręczna, ale przy tym starannie wydana, okładka jest w dotyku przyjemnie matowa, prawie aksamitna.   

Jeśli chodzi o zawartość, to o jej jakości może zaświadczać nagroda Wielkiego Kalibru, którą autor odebrał – jako jedyny w kryminalno-festiwalowej historii – po raz drugi. Jak to zwykle bywa z takimi wyróżnieniami, paradoksalnie im głośniej o jakimś pisarzu, tym bardziej trzeba przekonać się na własnej skórze, czy to naprawdę aż takie dobre. Moim zdaniem w tym przypadku: o, tak.

Na pewno powinni przeczytać Ziarno prawdy wszyscy, którzy interesują się współczesnym polskim kryminałem, a także ci, którym podobała się poprzednia książka o prokuratorze Szackim, czyli Uwikłanie. A także ci, którym Uwikłanie się nie podobało. Ziarno prawdy – chociaż to kontynuacja pierwszej części – jest pod pewnymi względami zupełnie inne. Narracyjnie o wiele bogatsze, bardziej przekonujące i po prostu ciekawsze. A jeśli chodzi o głównego bohatera…

Myślę, że nigdy nie będę fanką Teodora Szackiego, ale czytanie o jego perypetiach uczuciowych sprawiło mi tym razem o wiele więcej przyjemności. Takiej kobiecej, tryumfalnej, przyziemnej przyjemności: oto niegodziwy krętacz i zdrajca zostaje ukarany. Tak się strasznie męczył w małżeństwie i w warszawskiej pracy, tak potrzebował życiowej zmiany: no to proszę bardzo. Uwiedziony złudnym blaskiem wolności od zobowiązań i widokiem pięknej panoramy Sandomierza Szacki rzuca wszystko – i zostaje na lodzie. Sandomierz okazuje się miastem dość nudnym, pięknym, ale nudnym, mającym swoje dobre strony, ale nudnym, nudnym, zaś powrót do kawalerskiego życia kończy się dla Szackiego płaczem nad sierocą kanapką z baleronem i szczypaniem przy sikaniu. Taki to casanova i zdobywca świata. Ha! Przyznam, że gdyby Ziarno prawdy napisała kobieta, podejrzewałabym ją o dość małostkowe pastwienie się nad rodzajem męskim (takie mniej więcej na poziomie mojej przyziemnej satysfakcji z niedoli Szackiego) i próbę odreagowania jakichś krzywd wyrządzonych jej przez zdradzieckich samców. A że autorem książki jest Zygmunt Miłoszewski (który jest fajny), podziwiam ten ironiczny dystans i przekorną złośliwość, z jaką potraktował swojego bohatera. Oczywiście nie jest to wątek najważniejszy, ale no, daję słowo, jak to cieszy!

Tak więc Teodor Szacki ma – chwilowo – przechlapane i żadne uroki miasta ojca Mateusza nie są w stanie tego zmienić (kolejną wspaniałą warstwą narracji są odwołania do tego popularnego serialu – tu mały kuksaniec, tam uszczypnięcie…). Na szczęście pojawia się interesujący trup, a otoczka tego makabrycznego morderstwa sprawia, że Sandomierz jakby budzi się ze snu. Powstają z martwych stare koszmary i upiorne legendy… A potem robi się jeszcze bardziej ciekawie – wygląda na to, że morderca postanowił załatwić prokuratorowi rozrywkę najwyższej zbrodniczej klasy, w odpowiednich dekoracjach i – z uwagi na ciemne karty historii miasta – bardzo na temat.

Dopiero bardzo długo po lekturze Ziarna prawdy dotarło do mnie, że te wszystkie elementy mrocznej antysemickiej legendy same w sobie mają wielki potencjał dramatyczny, który zresztą autor umiejętnie wykorzystał. Makabryczne obrazy de Preveta z sandomierskiej katedry, opowieści o spuszczaniu krwi niewinnych dziatek – rzeczywiście ponure to wszystko, ale jakoś nie przemówiło do mojej wyobraźni (Baby Jagi też się nie boję). Zresztą, moja wyobraźnia była zbyt zajęta obrazami widowiskowych trupów, które zostawił policji do podziwiania morderca, a pod koniec książki dwiema wybitnie paskudnymi historiami, przy których Prevet może się schować. Miłoszewski zdecydowanie potrafi budować klimat grozy – i w którymś momencie razem z Szackim zaczęłam mamrotać: o nie, tylko nie to…

ALE Ziarno prawdy jest nie tylko mroczne i emocjonalnie wyczerpujące – jest też momentami bardzo zabawne i to w taki nieoczywisty, rozbrajający sposób. Bardzo rzadko mi się zdarza głośno się śmiać nad jakąś książką: przytłumiony chichot w tramwaju, szeroki uśmiech, ale czytając Ziarno prawdy, śmiałam się całkowicie niedyskretnie. Najbardziej chyba podobała mi się wysmakowana metafora więziennego gwałtu w Empiku i taniec z Hitlerem, ale było też kilka innych zabójczych momentów.

Mam nadzieję, że trzeci tom przygód prokuratora Szackiego też przyniesie pozytywne zaskoczenie – odbierając nagrodę we Wrocławiu, autor zapewniał, że będzie się starał jeszcze bardziej niż dotąd. Bardzo mi się podoba ta determinacja :-)                  

A tu pierwsze wydanie w Mrocznej Serii

sobota, 16 lutego 2013

Długa Ziemia - Terry Pratchett, Stephen Baxter. Czyli kontrowersyjnie


Terry Pratchett, Stephen Baxter
Długa Ziemia
tłum. Piotr W. Cholewa
Warszawa 2013
Prószyński i S-ka


Kontrowersje wokół Pratchetta

Odkąd coraz więcej słychać o postępującej chorobie Terry’ego Pratchetta, z większym niepokojem zaczynam lekturę jego nowych książek. Z jednej strony chciałabym, żeby nie przestawał pisać (co jest pewnie dosyć samolubne – cóż, mole książkowe z natury rzeczy są chciwe), a z drugiej zdaję sobie sprawę, że jego styl się zmienia – zapewne nie tylko ze względu na ograniczenia, jakie nakłada na niego ten szczególny typ Alzheimera, na który cierpi, ale też dlatego, że jego styl w naturalny sposób ewoluuje, wyostrza się, mrocznieje (można o tym poczytać np. biografii Pratchetta napisanej przez Craiga Cabella – The Spirit of Fantasy). Bardzo poruszające jest to, że sam pisarz o swojej chorobie mówi otwarcie i z właściwym sobie poczuciem humoru.

Sęk w tym, że temat jest jak najbardziej poważny i bardzo kontrowersyjny – Pratchett nie tylko upowszechnia wiedzę na temat Alzheimera i wspiera finansowo ośrodki badań medycznych nad tym schorzeniem, ale także śmiało przedstawia swoje przekonania dotyczące tzw. „wspomaganego medycznie samobójstwa”. Tym, którzy chcieliby widzieć Pratchetta tylko jako dobrotliwego wujka w ekstrawaganckim kapeluszu, może to być odrobinę nie w smak, a zapoznanie się z jego filmem dotyczącym tego kontrowersyjnego tematu zostawia nas w zupełnie innym nastroju niż lektura jego książek. Nie chodzi tylko o to, czy ktoś się zgadza z przekonaniami Pratchetta czy nie – pisarz po prostu w pewnym sensie „wychodzi z roli”, a to zawsze wzbudza niepokój. Nie do tego byliśmy wszak przyzwyczajeni. Filmy o ratowaniu orangutanów – jasne, czemu nie, wszyscy przecież kochamy Bibliotekarza z NU. Ale pokazywanie bólu, samobójstwa, eutanazji? To nas wytrąca z równowagi i każe czytać jego książki już nieco inaczej (temat „przeprowadzania na drugą stronę” w cyklu o wiedźmach czy fragment Nocnej straży, gdy Vimes „uwalnia” torturowanych więźniów). „Żartowniś” zaczyna mówić serio (nigdy nie ufaj facetowi z dzwonkami na głowie^^), a to znaczy, że my powinniśmy zacząć czytać to na poważnie.

Nowy Pratchett

Nie o tym jednak rodzaju niepokoju mówiłam na początku. Pratchett się zmienia – z różnych powodów – i trzeba się z tym pogodzić. Myślę, że ten autor, który napisał Kolor magii, Straż! Straż! i Trzy wiedźmy, już nie istnieje, a my w pewnym sensie nie mamy prawa od niego wymagać, żeby pozostał taki sam jak dwadzieścia pięć lat temu. Ale nie musimy też wcale polubić tego „nowego Pratchetta”. I właśnie to mnie niepokoi – czy spodobają mi się jego następne książki? Przyznam, że W północ się odzieję czytałam z mieszanymi uczuciami, a przez Niuch nie udało mi się przebrnąć. Dlatego z dużym wahaniem sięgnęłam po Długą Ziemię.
Jako że tę książkę napisał wspólnie z Stephenem Baxterem, oczywiście od razu zaczęłam się zastanawiać, ile tu rzeczywiście jest Pratchetta – może tylko tyle, co na okładce? Jeśli chodzi o styl, to jest zupełnie niepratchettowy – bardzo elegancki, przejrzysty, ale hm, mało zabawny. Długą Ziemię czyta się bardzo przyjemnie, ale… nie tak to wyglądało w Dobrym omenie. Hm… Te podejrzenia w dużej mierze się rozwiały, kiedy dowiedziałam się, że pomysł na Długą Ziemię dłuższy czas przeleżał u Pratchetta w szufladzie, i pomyślałam, że zaiste – co jak co, ale pomysł jest rzeczywiście świetny, na pewno na miarę twórcy Świata Dysku. I wtedy przyszło mi do głowy, że współpraca przy pisaniu książki może wyglądać rozmaicie i pretensje, że z Baxterem Pratchett współpracuje inaczej niż kiedyś z Neilem Gaimanem, są nieuzasadnione. Wyjaśniwszy sobie samej to wszystko (obawiam się, że należę do tego rodzaju fanatycznych fanów, którzy są bardziej papiescy niż Pratchett;-)) mogłam z większym spokojem przystąpić do dalszej lektury.

Niezliczone Ziemie

Ów wspaniały pomysł Pratchetta zasadza się na tym, że nie istnieje jedna Ziemia, ale cały ich ciąg. Nasza Ziemia, Podstawowa, znajduje się w pewnym sensie w środku, a na wschód i zachód otwierają się kolejne światy, takie jak nasz, ale na innym poziomie ewolucji. Pewien szalony (bo genialny) naukowiec umożliwił wszystkim ludziom przekraczanie granic między światami, wrzucając do sieci model krokera – urządzenia zbudowanego między innymi z… ziemniaka. A ile jest wszystkich nowych Ziemi? Nie wiadomo. Możliwe, że każdy człowiek mógłby mieć jedną tylko dla siebie…   

W Długiej Ziemi jest kilku głównych bohaterów (czy może raczej: wiodących bohaterów) – „dziki” Joshua, cyniczna Sally, zdecydowanie-najdziwniejszy Lobsang, odpowiedzialna i upiorna Monika Jansson… To dosyć różnorodne grono, ale właściwie trudno się tu do kogoś przywiązać, losy ich wszystkich śledzimy z takim samym zainteresowaniem. Jeśli zaś chodzi o czarne charaktery – no właśnie. Z tym jest problem. Nie mamy tu żadnych prawdziwie negatywnych postaci, z którymi ci dobrzy mogliby walczyć. Nawet ten nieszczęsny Rod Green jest bardziej godny litości niż zły. Zaś to, co ekspedycja Lobsanga odkrywa na końcu swej podróży, też tak naprawdę nie ma złych zamiarów – tylko po prostu istnieje (aktywacja skojarzeń z Solaris ^^). Oprócz tego, że brak czarnych charakterów, nie ma też właściwie… akcji. A przynajmniej akcji w tradycyjnym znaczeniu, do jakiego jesteśmy przyzwyczajeni i jakiego oczekujemy w książkach science fiction. W końcu uświadomiłam sobie, że Długą Ziemię trzeba czytać zupełnie inaczej, w pewnym sensie: szerzej.

Długa Ziemia to opowieść o wielkiej przygodzie całej ludzkości – i to właśnie ludzie (jako gatunek) są tu zarówno głównymi bohaterami, jak i czarnymi charakterami. Odkrycie Długiej Ziemi to oczywiście ogromna szansa i rodzi się pytanie, co my – uzdolnieni niszczyciele i pomysłowi zatruwacze środowiska – możemy z tym zrobić. Joshua, Lobsang czy młoda Helen Green to tylko bohaterowie „częściowi” i dlatego nie mogą całkowicie zawładnąć fabułą. To wyjaśnia też nieco kompozycję książki i jej otwarte zakończenie. Mimo wszystko czułam się nieco rozczarowana, kiedy doszłam do ostatniej strony – dopóki nie dowiedziałam się, że planowana jest kontynuacja: Długa Wojna (premiera na brytyjskim Amazonie 20 czerwca). No cóż, to logiczne: skoro mowa o Długiej Ziemi, nie mogło się skończyć na JEDNEJ książce. Całe szczęście!     



piątek, 8 lutego 2013

Sasza Hady w krakowskiej Bonie

Zapraszam na spotkanie w księgarni Bona na ul. Kanoniczej 11 - w najbliższą środę o 18tej


Pozdrowienia z Rosji - Ian Fleming. Czyli ten inny Bond

Ian Fleming
James Bond. 007. Pozdrowienia z Rosji
Tłum. Robert Stiller
Warszawa 2008
Przedsiębiorstwo Wydawnicze Rzeczpospolita


Każdy czas ma swojego Bonda – nielubiany przeze mnie w tej roli Daniel Craig został już przez wielu zaakceptowany jako 007, ale ja wciąż wolę tego najbardziej retro, czyli Connery’ego. Chociaż Bondem moich czasów był Brosnan (jego znowu wolę jako Remingtona Steele’a – pamięta ktoś to jeszcze?). I dlatego jakiś czas temu zamiast iść do kina na Skyfall, postanowiłam przeczytać sobie Pozdrowienia z Rosji.

Za każdym razem, kiedy sięgam po książki Fleminga, zaskakuje mnie, że tak wiele rzeczy jest tam „inaczej niż filmie”. Oczywiście tak naprawdę jest na odwrót – to w filmach o Bondzie jest inaczej, niż w książkach. Jeśli chodzi o Pozdrowienia z Rosji, całkiem zapomniałam, że chociaż tę część sfilmowano jako drugą, chronologicznie plasuje się jako piąta, po Diamenty są wieczne – i dlatego bardzo zaskoczyło mnie zakończenie. Na szczęście nawet nie musiałam otwierać laptopa, żeby sprawdzić, jak to naprawdę było z tą kolejnością, ponieważ tłumacz wyjaśnia tę sprawę w umieszczonych na końcu przypisach. A właśnie – tłumacz. Oto kolejny powód, dla którego z przyjemnością sięgnęłam po książki o Bondzie: żeby nacieszyć się przekładami Roberta Stillera. Ci, którzy o nim słyszeli, wiedzą, że jego polszczyzna jest unikatowa i warto się jej przyjrzeć.

Pamiętna pierwsza scena filmu z Connerym w książce nie pojawia się wcale, ale odpychający Grant Donovan ma równie mocne wejście – scena masażu (która z kolei weszła do scenariusza) naprawdę robi wrażenie. Fleming nie żałuje szczegółów i dowiadujemy się o głównym egzekutorze Smierszu nawet i tego, że tam, gdzie plecy tracą swą szlachetną nazwę, porośnięty jest złotą szczeciną. Dowiadujemy się o nim właściwie wszystkiego, tak żeby gdy przyjdzie właściwy czas, dokładnie wiedzieć, jaki to człowiek stanął na drodze Bonda. Ten długi wstęp (który tak naprawdę wstępem nie jest, ale o tym później), w którym mówi się o dzieciństwie Donovana, to znak, że Pozdrowienia z Rosji należą do tych bardziej „statycznych” książek Fleminga. Roboczo części serii o Bondzie można bowiem moim zdaniem podzielić na te, które skupiają się przede wszystkim na akcji i przygodach Bonda (np. Doktor No czy Żyj i pozwól umrzeć) i te, w których więcej się mówi o kulisach pracy agentów. Przy tych drugich scenarzyści filmów musieli się zapewne o wiele bardziej postarać, by wyciąć te najbardziej dynamiczne kawałki i zlepić na nowo. Tak więc w Pozdrowieniach z Rosji czytamy sobie o karierze Donovana, czytamy o genialnym szachiście zwanym Czarodziejem z Lodu, czytamy o Rozie Klebb, a potem o młodości Kerima i zastanawiamy się, kiedy skończą się te przystawki i zacznie właściwa część książki. Rzecz w tym, że gdy czytamy o Kerimie, jesteśmy już w połowie dania głównego, a przejażdżka Orient Expressem z Tanią to tak naprawdę deser.

Kilka lat temu zapewne przerzuciłabym niecierpliwie te wszystkie kartki, żeby poczytać „o tym, co było w filmie”, ale teraz to właśnie te „wstępy” zaciekawiły mnie najbardziej. W tych początkowych rozdziałach Fleming konsekwentnie przedstawia opozycję MI5 i rosyjskiego Szmierszu, z rozmachem chlapiąc białą i czarną farbą. To, że Anglicy dobrzy i szlachetni, a Rosjanie źli i podli, od początku nie ulega wątpliwości (w końcu to książka o brytyjskim szpiegu), ale autor i tak zadaje sobie wiele trudu, żeby szczegółowo wyjaśnić nam dlaczego. Po jednej stronie mamy wielką, bezduszną machinę rosyjskiego kontrwywiadu i zatrudnianych tam psychopatycznych morderców i zdrajców (patrz Donovan), którzy pławią się w niegustownym bogactwie i z upodobaniem przypinają do piersi kolejne medale, a po drugiej niedużą grupę eleganckich, grzeszących najwyżej brawurą angielskich gentlemanów, którzy za narażanie życia dla kraju dostają jakieś śmieszne pieniądze i nie dbają zupełnie o to, czy ktoś ich uważa za bohaterów, czy nie (patrz Bond). Pokpiwam tu sobie nie dlatego, że np. uważam, że było odwrotnie, ale dlatego, że zapał, z jakim Fleming odmalowuje moralną i fizyczną szpetotę rosyjskich szpiegów, całkowicie mnie rozbraja. Jego opisy są tak smakowicie dosadne, że aż przytoczę kilka zdań:

„Przerzedzone pomarańczowe włosy ściągnięte do tyłu w zbity, szpetny kok; świecące brązowożółte oczy zimno wpatrzone w generała G spoza ostrych prostokątów szkła, klin grubo upudrowanego nosa o wielkich porach; wilgotna pułapka ust, ciągle otwierająca się i zamykająca, jak gdyby nią poruszały druty przeciągnięte spod brody” – s. 71, o Rozie Klebb, oczywiście. I moja ulubiona perełka: „Poniżej miała staromodne majtasy, też z różowej satyny, ze ściągaczami powyżej kolan. Jedno kolano, porowate jak żółtawy kokos, wypchnięte było do przodu między rozchylonymi fałdami koszuli nocnej w klasycznej pozie modelki”, s. 93.

Dla tych, którzy Bonda znają tylko z filmów, lektura książek Fleminga może być prawdziwą niespodzianką – nie tylko dlatego, że scenarzyści swobodnie sobie z nimi poczynali, a dla autora nie sama akcja i techniczne nowinki były najważniejsze. Najbardziej chyba uderzające jest to, jak odmienny jest wizerunek głównego bohatera – i to niezależnie od tego, kto gra 007. Wszyscy wiemy wszak, że Bond to uroczy macho, lekkoduch i kobieciarz, zmieniający dziewczyny jak rękawiczki, który prawdziwie zakochał się tylko raz i było to straasznie smuutne (zwłaszcza, że Vesper zagrała Eva Green, przy której Craig wypadł dość żałośnie, moim zdaniem). No to kilka fragmentów na drugą nóżkę:

„Oczy błyszczały jej i płonęły. Potem znów przycisnęła swoje wargi do jego i całowała go długo, lubieżnie, jak gdyby to ona była mężczyzną, a on kobietą”, Żyj i pozwól umrzeć, tłum. R. Stiller, Warszawa 2008, s. 108 (Bond i Solitaire)

„Tego ranka, kończąc śniadanie na miodzie, Bond uświadomił sobie bezpośredni powód swojego letargu i marnego samopoczucia. Przede wszystkim Tiffany Case, jego miłość przez tyle szczęśliwych miesięcy, porzuciła go […]. Okropnie mu jej brakowało i wciąż starał się o niej nie myśleć. A był już sierpień i Londyn zrobił się upalny i duszny. Należał mu się urlop, ale brakowało energii oraz chęci, żeby gdzieś wyjechać samotnie albo poszukać na ten wyjazd jakiejś namiastki, która mu przejściowo zastąpi Tiffany”, Pozdrowienia z Rosji, s. 105.
„No cóż – odparł szorstko – było nam razem dobrze. I trochę myśleliśmy nawet o ślubie. Ale poznała jakiegoś faceta z ambasady amerykańskiej”, Pozdrowienia z Rosji, s. 111.

„Bond nagle pomyślał: Co u diabła! Drugiej takiej nie znajdę. Ma wszystko, czego w życiu szukałem u kobiety. […]. Bond usłyszał nagle, że wypowiada te słowa, których jeszcze nigdy w życiu nie mówił i nie spodziewał się powiedzieć: – Tracy. Kocham cię. Wyjdziesz za mnie?” W tajnej służbie Jej Królewskiej Mości, tłum. R. Stiller, Warszawa 2008, s. 194.

Tak więc mamy do czynienia z dwoma różnymi Bondami: ugruntowanym filmowym stereotypem, do którego jesteśmy przywiązani, i Bondem takim, jakim go stworzył Fleming. No i którego łatwiej polubić? ;-)     

Drugą niespodzianką, nieco mniej przyjemną, a bardziej kontrowersyjną, było dla mnie to, że Fleming pod wieloma względami był jednak dzieckiem swoich czasów. Dziś raczej nie uszłoby mu na sucho to, w jaki sposób pisał o przedstawicielach innych narodów niż Anglicy (patrz np. Pozdrowienia z Rosji, fragment o „barbarzyńskich” obyczajach Kerima), innych ras niż biała (Żyj i pozwól umrzeć; koncepcja „ewolucji Murzynów”, której ech można by się doszukiwać w nowiutkim Django; ten jeden na dziesięć tysięcy) czy biseksualistach (Pozdrowienia z Rosji i kuriozalne stwierdzenie, że biseksualizm jest przejawem seksualnej oziębłości. No i oczywiście tą „degeneratką” jest czarny charakter, Roza Klebb. Książka została opublikowana w 1957 roku, a samobójstwo Alana Turinga to rok 1954 – taki wyrazisty punkt orientacyjny, powiedziałabym). No, niby takie czasy, można to uznać za element dokumentujący ówczesną mentalność – ale aż zgrzyta w zębach.     

Mimo wszystko po "Bondy" w wersji książkowej naprawdę warto sięgnąć. 

Cinder - Marissa Meyer. Czyli strzał w dziesiątkę


Marissa Meyer
Cinder
tłum. Dorota Konowrocka
Egmont 2012
360 stron



Rewelacyjna i mroczna

Kiedy niedawno w kinie zobaczyłam trailer nowej wersji Jasia i Małgosi (Hansel i Gretel. Łowcy czarownic), doszłam do wniosku, że oto produkcje bazujące na motywach znanych bajek sięgnęły poziomu abstrakcji zupełnie dla mnie niezrozumiałego. Nie zamierzam oglądać tego filmu, żeby sprawdzić, czy moja pochopna opinia nie jest przypadkiem niesprawiedliwa (zresztą po obejrzeniu trailera miałam wrażenie, że już widziałam film, w miłosiernym skrócie). Zamierzam natomiast tym silniej podkreślać zalety książki Marissy Meyer, która na tle różnych dziwnych kwiatków wpisujących się w „modę na bajki” wyróżnia się bardzo pozytywnie i chwalebnie.

Do Cinder przyciągnęła mnie przede wszystkim okładka (dużo ładniejsza niż ta z oryginalnego wydania), notka zaś – o wydźwięku dość melodramatycznym – nie zdołała mnie, na szczęście, odstraszyć. Rozpoczynałam lekturę z nadzieją, że to naprawdę coś wyjątkowego, i nie zawiodłam się.

Pierwszy tom Sagi księżycowej nawiązuje oczywiście do Kopciuszka, ale wszystkie te odniesienia – choć tak oczywiste – zostały bardzo zgrabnie przetworzone, tak że tworzą zupełnie nową, zaskakującą rozmachem całość. Zdecydowanie mamy tu do czynienia z czymś więcej niż tylko inteligentną grą z czytelnikiem i intertekstualnymi smaczkami – Marissie Meyer udało się w pewnym sensie sięgnąć do źródła i oddać groteskowy i makabryczny klimat mrocznej baśni braci Grimm. Uwaga, proszę państwa, tu będzie się obcinać palce i pięty wielkim nożem!  

Zupełnie inny Kopciuszek

Mamy zatem poniewieraną przez okrutną macochę sierotkę (umorusaną aż miło), dwie faworyzowane starsze siostry, bal wydawany przez księcia… Ale coś się jakby nie zgadza: jedna z sióstr, Peony, nie jest wcale złośliwą zołzą w stylu: „Kopciuszku, oddaj moje korale!”, tylko dość nieśmiałym, słodkim stworzeniem, które darzy Cinder autentycznym uczuciem (z wzajemnością zresztą), zaś macocha jest nie tyle prawdziwą macochą, co… właścicielką. To trochę zmienia postać rzeczy. Wszystkie te różnice nie służą tylko i wyłącznie „podkręceniu fabuły” i większemu zróżnicowaniu relacji między bohaterami, ale wprowadzają do historii zupełnie nowe wątki i zaburzają nieco oczywistą interpretację zachowań postaci. Zła macocha, Adri, jest niewątpliwie czarnym charakterem, ale w toku kolejnych wydarzeń możemy lepiej zrozumieć jej motywacje (chociaż niekoniecznie je pochwalić), zaś to, że Cinder mimo wszystko przyczynia się do śmierci siostry, odciska na niej wyraźne piętno i wpływa na jej kolejne posunięcia. Zaś jeśli chodzi o księcia… No właśnie – książę Kaito.

Kai i Cinder

Książę Kai nie ma lekkiego życia. Cóż z tego, że jest młodym, atrakcyjnym i niegłupim następcą tronu, bożyszczem nastolatek i bohaterem gier komputerowych, skoro jego kraj pustoszy tajemnicza zaraza, której kolejną ofiarą ma się stać jego ojciec? Na dodatek sytuacji w Nowym Pekinie z zainteresowaniem (mocno złowróżbnym) przygląda się królowa Luny, czyli skolonizowanego przez ludzi Księżyca. Kai będzie musiał wziąć na siebie odpowiedzialność za swój naród i… podjąć bardzo trudną decyzję. Rzecz w tym, że jakiego by wyboru nie dokonał – i tak przegrywa. Na szczęście spotyka na swojej drodze niezwykłą, prostą dziewczynę z ludu i… Um, nie. Wcale nie na szczęście. I wcale nie dziewczynę, tylko cyborga.

Na początku trochę mnie denerwowało, że Kai jest taki… taki księciowo-bajkowy. Powinien mieć jakąś porządną wadę – albo i dwie. Stanowczo nie powinien być takim ideałem. No cóż, przestało mnie to irytować… ponieważ irytowało też Cinder. Główna bohaterka, jako dziewczyna z charakterkiem, nie zakochuje się w księciu od razu, już przy pierwszym spotkaniu na targu, jak pierwsza lepsza małolata śliniąca się podczas transmisji jego przemów do narodu. Ale kiedy już się zakochuje, to z hukiem – takim, który wstrząśnie całą galaktyką. A co na to Kai? Nie jestem pewna. I Cinder też nie.

Coś dla prawdziwych otaku!

Jak widać, z główną bohaterką dość łatwo się utożsamić i jej kibicować. To kolejna z wielu zalet Cinder, a jest ich naprawdę sporo: wyrazisty początek (to lubię, powiadam, to lubię), galopująca akcja, świetne dialogi, intrygujący bohaterowie, śmiała wizja przyszłości, dobrze zbudowany mroczny klimat (zaraza to jednak naprawdę niezawodny fabularny trik!)… Z całej książki przebija poczucie humoru autorki, którym na szczęście obdarzyła również swoją niepokorną, lekko cyniczną bohaterkę. Jeśli miałabym wskazać na wady, to znajduję dwie – a raczej jedną i pół. Najpierw ta jedna: jednak trochę rozczarowałam tym, że Cinder okazała się tym, kim się okazała. To było po prostu do przewidzenia, a może ciekawiej byłoby zrezygnować z oczywistego schematu. Rozwiązanie, które wybrała autorka, jest rzecz jasna o wiele bardziej chwytliwe, ale no – mało zaskakujące. 

A teraz to pół – pół, bo nie jestem pewna, czy to wada. Bo lubię anime. I Marissa Meyer też lubi. Mówi o tym wprost w podziękowaniach zamieszczonych na końcu książki, ale dla każdego otaku jest to jasne prawie od samego początku. Myślę, że tę łatwość budowania nowych światów i twórczą swobodę Meyer zawdzięcza właśnie temu, że jest przesiąknięta duchem anime. W Cinder wszystko dzieje się tak szybko, a wydarzenia są tak fascynujące, że dajemy się po prostu porwać tej opowieści i nie zastanawiamy się nad drobnymi niekonsekwencjami czy po prostu lukami w fabule. Pewne rzeczy mimo wszystko przydałoby się wyjaśnić, ale autorka tego nie robi – bo nie. Może dowiemy się nieco więcej np. o historii kolonizacji Księżyca w następnych tomach cyklu, ale ogólnie Marissa Meyer Tolkienem nie jest i każe nam przyjąć pewne okoliczności za dane, i tyle. Na pewno dużo trudniej byłoby zachować tę cudowną dynamikę fabuły Cinder, gdyby autorka wdała się w długie wyjaśnienia. Ale cóż – nie zamierzam się tego czepiać. Marissie Meyer udało się mnie zaintrygować i wciągnąć w swój świat, a przecież o to chodziło.

Teraz z niecierpliwością czekam na drugą część sagi – Scarlet – która już do mnie jedzie ^^ Nie dałabym rady czekać na polskie tłumaczenie (chociaż przekład Cinder jest naprawdę niezły). Mam nadzieję, że drugi tom okaże się równie dobry, ale z drugiej strony nie wiem, czy coś jest w stanie przebić pamiętną scenę na balu, kiedy tajemnicza panna ucieka, a zdezorientowanemu księciu zostaje po niej tylko… nie, nie pantofelek. Stopa.  




Marissa Meyer