Mania czy Ania
Nie wszyscy dzisiaj pamiętają, że ojcem historii o siostrach bliźniaczkach zamieniających się rolami jest niemiecki pisarz Erich Kästner. Jego książka doczekała się tak wielu adaptacji filmowych i telewizyjnych (nie tylko amerykańskich i niemieckich – powstała także wersja angielska, szwedzka, japońska, koreańska, irańska, indyjska w języku hindi, tamilskim, telugu…), że sam oryginał uległ zapomnieniu. Tym bardziej, że większość owych adaptacji nie miała z nim już wiele wspólnego – wiele produkcji starając się „odświeżyć” pomysł Kästnera, bezpowrotnie zatraciła jego pełną czaru prostotę.
Fabułę w ogólnych zarysach wszyscy znamy (być może aż za dobrze). A jednak naprawdę warto zajrzeć do książki Mania czy Ania, napisanej ponad sześćdziesiąt lat temu. To, co w niej naprawdę urzeka, to styl: jasny, bezpretensjonalny, wyrazisty i umiejętnie oddziałujący na emocje. Kästner wie, jak należy mówić do dzieci: wesoło – lecz nie obrażając ich inteligencji, czule – ale bez niesmacznego sentymentalizmu, i szczerze – nawet, gdy chodzi o sprawy bardzo trudne.
W pewnym sensie Mania czy Ania to książka przede wszystkim o sprawach bardzo trudnych: o tym, dlaczego rodzice się rozwodzą, o rozłące, o dziecięcych lękach i dziecięcej bezradności wobec „wszechwładnych” dorosłych. Problemy, z którymi dziewczynki muszą się zmierzyć, wydają się naprawdę zbyt poważne jak na możliwości dwóch dziewięciolatek: obrona własnej tożsamości i prawa do bycia dzieckiem, „inna pani” w życiu tatusia, twarda szkoła życia i samodzielności… Wydałoby się, że to wszystko po prostu musi być smutne. Tymczasem dzięki przebijającej przez karty tej książki osobowości autora, Mania czy Ania to jedna z tych opowieści emanujących pozytywną energią, które wybieramy w ponure dni, kiedy jest nam bardzo źle i smutno (moja mama czyta ją już tak od pięćdziesięciu lat, a rozlatujący się egzemplarz pierwszego wydania jest przechowywany na półce jako jej największy dziecięcy skarb).
Co ciekawe, narrator zwraca się do czytelników (a dokładniej: do ich rodziców), aby „wytłumaczyć się” z poważnej tematyki swojej książki. Wyłożywszy swoje racje (tu znowu miła niespodzianka – pomaga mu w tym postać Shirley Temple), na koniec dodaje, że jeśli rodziców nie przekonują jego słowa, to niechaj dzieci po prostu przekażą im, że autor przesyła uprzejme ukłony. Wbrew pozorom nie ma w tym sarkazmu; jest to raczej lekki, porozumiewawczy uśmiech. „Dzieci rozumieją więcej, niż myślicie, i więcej, niżbyście chcieli. A niektóre rzeczy rozumieją lepiej, niż wy”.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Będzie mi miło, jeśli wpiszesz jakiś komentarz :-)