James Bond. 007. Pozdrowienia z Rosji
Tłum. Robert Stiller
Warszawa 2008
Przedsiębiorstwo Wydawnicze Rzeczpospolita
Każdy czas ma swojego Bonda – nielubiany przeze mnie
w tej roli Daniel Craig został już przez wielu zaakceptowany jako 007, ale ja
wciąż wolę tego najbardziej retro, czyli Connery’ego. Chociaż Bondem moich
czasów był Brosnan (jego znowu wolę jako Remingtona Steele’a – pamięta ktoś to
jeszcze?). I dlatego jakiś czas temu zamiast iść do kina na Skyfall, postanowiłam przeczytać sobie Pozdrowienia z Rosji.
Za każdym razem, kiedy sięgam po książki Fleminga,
zaskakuje mnie, że tak wiele rzeczy jest tam „inaczej niż filmie”. Oczywiście
tak naprawdę jest na odwrót – to w filmach o Bondzie jest inaczej, niż w
książkach. Jeśli chodzi o Pozdrowienia z
Rosji, całkiem zapomniałam, że chociaż tę część sfilmowano jako drugą,
chronologicznie plasuje się jako piąta, po Diamenty
są wieczne – i dlatego bardzo zaskoczyło mnie zakończenie. Na szczęście
nawet nie musiałam otwierać laptopa, żeby sprawdzić, jak to naprawdę było z tą
kolejnością, ponieważ tłumacz wyjaśnia tę sprawę w umieszczonych na końcu
przypisach. A właśnie – tłumacz. Oto kolejny powód, dla którego z przyjemnością
sięgnęłam po książki o Bondzie: żeby nacieszyć się przekładami Roberta
Stillera. Ci, którzy o nim słyszeli, wiedzą, że jego polszczyzna jest unikatowa
i warto się jej przyjrzeć.
Pamiętna pierwsza scena filmu z Connerym w książce
nie pojawia się wcale, ale odpychający Grant Donovan ma równie mocne wejście – scena
masażu (która z kolei weszła do scenariusza) naprawdę robi wrażenie. Fleming
nie żałuje szczegółów i dowiadujemy się o głównym egzekutorze Smierszu nawet i
tego, że tam, gdzie plecy tracą swą szlachetną nazwę, porośnięty jest złotą
szczeciną. Dowiadujemy się o nim właściwie wszystkiego, tak żeby gdy przyjdzie
właściwy czas, dokładnie wiedzieć, jaki to człowiek stanął na drodze Bonda. Ten
długi wstęp (który tak naprawdę wstępem nie jest, ale o tym później), w którym
mówi się o dzieciństwie Donovana, to znak, że Pozdrowienia z Rosji należą do tych bardziej „statycznych” książek
Fleminga. Roboczo części serii o Bondzie można bowiem moim zdaniem podzielić na
te, które skupiają się przede wszystkim na akcji i przygodach Bonda (np. Doktor No czy Żyj i pozwól umrzeć) i te, w których więcej się mówi o kulisach pracy
agentów. Przy tych drugich scenarzyści filmów musieli się zapewne o wiele
bardziej postarać, by wyciąć te najbardziej dynamiczne kawałki i zlepić na
nowo. Tak więc w Pozdrowieniach z Rosji
czytamy sobie o karierze Donovana, czytamy o genialnym szachiście zwanym
Czarodziejem z Lodu, czytamy o Rozie Klebb, a potem o młodości Kerima i
zastanawiamy się, kiedy skończą się te przystawki i zacznie właściwa część
książki. Rzecz w tym, że gdy czytamy o Kerimie, jesteśmy już w połowie dania
głównego, a przejażdżka Orient Expressem z Tanią to tak naprawdę deser.
Kilka lat temu zapewne przerzuciłabym niecierpliwie
te wszystkie kartki, żeby poczytać „o tym, co było w filmie”, ale teraz to
właśnie te „wstępy” zaciekawiły mnie najbardziej. W tych początkowych
rozdziałach Fleming konsekwentnie przedstawia opozycję MI5 i rosyjskiego Szmierszu,
z rozmachem chlapiąc białą i czarną farbą. To, że Anglicy dobrzy i szlachetni,
a Rosjanie źli i podli, od początku nie ulega wątpliwości (w końcu to książka o
brytyjskim szpiegu), ale autor i tak zadaje sobie wiele trudu, żeby szczegółowo
wyjaśnić nam dlaczego. Po jednej stronie mamy wielką, bezduszną machinę
rosyjskiego kontrwywiadu i zatrudnianych tam psychopatycznych morderców i
zdrajców (patrz Donovan), którzy pławią się w niegustownym bogactwie i z
upodobaniem przypinają do piersi kolejne medale, a po drugiej niedużą grupę eleganckich,
grzeszących najwyżej brawurą angielskich gentlemanów, którzy za narażanie życia
dla kraju dostają jakieś śmieszne pieniądze i nie dbają zupełnie o to, czy ktoś
ich uważa za bohaterów, czy nie (patrz Bond). Pokpiwam tu sobie nie dlatego, że
np. uważam, że było odwrotnie, ale dlatego, że zapał, z jakim Fleming
odmalowuje moralną i fizyczną szpetotę rosyjskich szpiegów, całkowicie mnie
rozbraja. Jego opisy są tak smakowicie dosadne, że aż przytoczę kilka zdań:
„Przerzedzone pomarańczowe włosy ściągnięte do tyłu
w zbity, szpetny kok; świecące brązowożółte oczy zimno wpatrzone w generała G
spoza ostrych prostokątów szkła, klin grubo upudrowanego nosa o wielkich
porach; wilgotna pułapka ust, ciągle otwierająca się i zamykająca, jak gdyby
nią poruszały druty przeciągnięte spod brody” – s. 71, o Rozie Klebb,
oczywiście. I moja ulubiona perełka: „Poniżej miała staromodne majtasy, też z
różowej satyny, ze ściągaczami powyżej kolan. Jedno kolano, porowate jak
żółtawy kokos, wypchnięte było do przodu między rozchylonymi fałdami koszuli
nocnej w klasycznej pozie modelki”, s. 93.
Dla tych, którzy Bonda znają tylko z filmów, lektura
książek Fleminga może być prawdziwą niespodzianką – nie tylko dlatego, że
scenarzyści swobodnie sobie z nimi poczynali, a dla autora nie sama akcja i
techniczne nowinki były najważniejsze. Najbardziej chyba uderzające jest to,
jak odmienny jest wizerunek głównego bohatera – i to niezależnie od tego, kto
gra 007. Wszyscy wiemy wszak, że Bond to uroczy macho, lekkoduch i kobieciarz,
zmieniający dziewczyny jak rękawiczki, który prawdziwie zakochał się tylko raz
i było to straasznie smuutne (zwłaszcza, że Vesper zagrała Eva Green, przy
której Craig wypadł dość żałośnie, moim zdaniem). No to kilka fragmentów na
drugą nóżkę:
„Oczy błyszczały jej i płonęły. Potem znów
przycisnęła swoje wargi do jego i całowała go długo, lubieżnie, jak gdyby to
ona była mężczyzną, a on kobietą”, Żyj i
pozwól umrzeć, tłum. R. Stiller, Warszawa 2008, s. 108 (Bond i Solitaire)
„Tego ranka, kończąc śniadanie na miodzie, Bond
uświadomił sobie bezpośredni powód swojego letargu i marnego samopoczucia.
Przede wszystkim Tiffany Case, jego miłość przez tyle szczęśliwych miesięcy,
porzuciła go […]. Okropnie mu jej brakowało i wciąż starał się o niej nie
myśleć. A był już sierpień i Londyn zrobił się upalny i duszny. Należał mu się
urlop, ale brakowało energii oraz chęci, żeby gdzieś wyjechać samotnie albo
poszukać na ten wyjazd jakiejś namiastki, która mu przejściowo zastąpi Tiffany”,
Pozdrowienia z Rosji, s. 105.
„No cóż – odparł szorstko – było nam razem dobrze. I
trochę myśleliśmy nawet o ślubie. Ale poznała jakiegoś faceta z ambasady
amerykańskiej”, Pozdrowienia z Rosji,
s. 111.
„Bond nagle pomyślał: Co u diabła! Drugiej takiej
nie znajdę. Ma wszystko, czego w życiu szukałem u kobiety. […]. Bond usłyszał
nagle, że wypowiada te słowa, których jeszcze nigdy w życiu nie mówił i nie
spodziewał się powiedzieć: – Tracy. Kocham cię. Wyjdziesz za mnie?” W tajnej służbie Jej Królewskiej Mości,
tłum. R. Stiller, Warszawa 2008, s. 194.
Tak więc mamy do czynienia z dwoma różnymi Bondami:
ugruntowanym filmowym stereotypem, do którego jesteśmy przywiązani, i Bondem
takim, jakim go stworzył Fleming. No i którego łatwiej polubić? ;-)
Drugą niespodzianką, nieco mniej przyjemną, a bardziej
kontrowersyjną, było dla mnie to, że Fleming pod wieloma względami był jednak
dzieckiem swoich czasów. Dziś raczej nie uszłoby mu na sucho to, w jaki sposób
pisał o przedstawicielach innych narodów niż Anglicy (patrz np. Pozdrowienia z Rosji, fragment o „barbarzyńskich”
obyczajach Kerima), innych ras niż biała (Żyj
i pozwól umrzeć; koncepcja „ewolucji Murzynów”, której ech można by się
doszukiwać w nowiutkim Django; ten jeden
na dziesięć tysięcy) czy biseksualistach (Pozdrowienia
z Rosji i kuriozalne stwierdzenie, że biseksualizm jest przejawem
seksualnej oziębłości. No i oczywiście tą „degeneratką” jest czarny charakter, Roza
Klebb. Książka została opublikowana w 1957 roku, a samobójstwo Alana Turinga to
rok 1954 – taki wyrazisty punkt orientacyjny, powiedziałabym). No, niby takie
czasy, można to uznać za element dokumentujący ówczesną mentalność – ale aż zgrzyta w zębach.
Mimo wszystko po "Bondy" w wersji książkowej naprawdę warto sięgnąć.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Będzie mi miło, jeśli wpiszesz jakiś komentarz :-)