Marissa Meyer
Cinder
tłum. Dorota Konowrocka
Egmont 2012
360 stron
Rewelacyjna i mroczna
Kiedy niedawno w kinie zobaczyłam trailer nowej
wersji Jasia i Małgosi (Hansel i Gretel. Łowcy czarownic),
doszłam do wniosku, że oto produkcje bazujące na motywach znanych bajek
sięgnęły poziomu abstrakcji zupełnie dla mnie niezrozumiałego. Nie zamierzam
oglądać tego filmu, żeby sprawdzić, czy moja pochopna opinia nie jest
przypadkiem niesprawiedliwa (zresztą po obejrzeniu trailera miałam wrażenie, że
już widziałam film, w miłosiernym skrócie). Zamierzam natomiast tym silniej
podkreślać zalety książki Marissy Meyer, która na tle różnych dziwnych kwiatków
wpisujących się w „modę na bajki” wyróżnia się bardzo pozytywnie i chwalebnie.
Do Cinder
przyciągnęła mnie przede wszystkim okładka (dużo ładniejsza niż ta z
oryginalnego wydania), notka zaś – o wydźwięku dość melodramatycznym – nie
zdołała mnie, na szczęście, odstraszyć. Rozpoczynałam lekturę z nadzieją, że to
naprawdę coś wyjątkowego, i nie zawiodłam się.
Pierwszy tom Sagi
księżycowej nawiązuje oczywiście do Kopciuszka,
ale wszystkie te odniesienia – choć tak oczywiste – zostały bardzo zgrabnie
przetworzone, tak że tworzą zupełnie nową, zaskakującą rozmachem całość.
Zdecydowanie mamy tu do czynienia z czymś więcej niż tylko inteligentną grą z
czytelnikiem i intertekstualnymi smaczkami – Marissie Meyer udało się w pewnym
sensie sięgnąć do źródła i oddać groteskowy i makabryczny klimat mrocznej baśni
braci Grimm. Uwaga, proszę państwa, tu będzie się obcinać palce i pięty wielkim
nożem!
Zupełnie inny Kopciuszek
Mamy zatem poniewieraną przez okrutną macochę
sierotkę (umorusaną aż miło), dwie faworyzowane starsze siostry, bal wydawany
przez księcia… Ale coś się jakby nie zgadza: jedna z sióstr, Peony, nie jest
wcale złośliwą zołzą w stylu: „Kopciuszku, oddaj moje korale!”, tylko dość
nieśmiałym, słodkim stworzeniem, które darzy Cinder autentycznym uczuciem (z
wzajemnością zresztą), zaś macocha jest nie tyle prawdziwą macochą, co…
właścicielką. To trochę zmienia postać rzeczy. Wszystkie te różnice nie służą
tylko i wyłącznie „podkręceniu fabuły” i większemu zróżnicowaniu relacji między
bohaterami, ale wprowadzają do historii zupełnie nowe wątki i zaburzają nieco
oczywistą interpretację zachowań postaci. Zła macocha, Adri, jest niewątpliwie
czarnym charakterem, ale w toku kolejnych wydarzeń możemy lepiej zrozumieć jej
motywacje (chociaż niekoniecznie je pochwalić), zaś to, że Cinder mimo wszystko
przyczynia się do śmierci siostry, odciska na niej wyraźne piętno i wpływa na
jej kolejne posunięcia. Zaś jeśli chodzi o księcia… No właśnie – książę Kaito.
Kai i Cinder
Książę Kai nie ma lekkiego życia. Cóż z tego, że
jest młodym, atrakcyjnym i niegłupim następcą tronu, bożyszczem nastolatek i
bohaterem gier komputerowych, skoro jego kraj pustoszy tajemnicza zaraza,
której kolejną ofiarą ma się stać jego ojciec? Na dodatek sytuacji w Nowym
Pekinie z zainteresowaniem (mocno złowróżbnym) przygląda się królowa Luny,
czyli skolonizowanego przez ludzi Księżyca. Kai będzie musiał wziąć na siebie
odpowiedzialność za swój naród i… podjąć bardzo trudną decyzję. Rzecz w tym, że
jakiego by wyboru nie dokonał – i tak przegrywa. Na szczęście spotyka na swojej
drodze niezwykłą, prostą dziewczynę z ludu i… Um, nie. Wcale nie na szczęście. I
wcale nie dziewczynę, tylko cyborga.
Na początku trochę mnie denerwowało, że Kai jest
taki… taki księciowo-bajkowy. Powinien mieć jakąś porządną wadę – albo i dwie.
Stanowczo nie powinien być takim ideałem. No cóż, przestało mnie to irytować…
ponieważ irytowało też Cinder. Główna bohaterka, jako dziewczyna z
charakterkiem, nie zakochuje się w księciu od razu, już przy pierwszym
spotkaniu na targu, jak pierwsza lepsza małolata śliniąca się podczas transmisji
jego przemów do narodu. Ale kiedy już się zakochuje, to z hukiem – takim, który
wstrząśnie całą galaktyką. A co na to Kai? Nie jestem pewna. I Cinder też nie.
Coś dla prawdziwych otaku!
Jak widać, z główną bohaterką dość łatwo się
utożsamić i jej kibicować. To kolejna z wielu zalet Cinder, a jest ich naprawdę
sporo: wyrazisty początek (to lubię, powiadam, to lubię), galopująca akcja,
świetne dialogi, intrygujący bohaterowie, śmiała wizja przyszłości, dobrze
zbudowany mroczny klimat (zaraza to jednak naprawdę niezawodny fabularny trik!)… Z
całej książki przebija poczucie humoru autorki, którym na szczęście obdarzyła
również swoją niepokorną, lekko cyniczną bohaterkę. Jeśli miałabym wskazać na
wady, to znajduję dwie – a raczej jedną i pół. Najpierw ta jedna: jednak trochę
rozczarowałam tym, że Cinder okazała się tym, kim się okazała. To było po
prostu do przewidzenia, a może ciekawiej byłoby zrezygnować z oczywistego
schematu. Rozwiązanie, które wybrała autorka, jest rzecz jasna o wiele bardziej
chwytliwe, ale no – mało zaskakujące.
A teraz to pół – pół, bo nie jestem
pewna, czy to wada. Bo lubię anime. I Marissa Meyer też lubi. Mówi o tym wprost
w podziękowaniach zamieszczonych na końcu książki, ale dla każdego otaku jest
to jasne prawie od samego początku. Myślę, że tę łatwość budowania nowych
światów i twórczą swobodę Meyer zawdzięcza właśnie temu, że jest przesiąknięta
duchem anime. W Cinder wszystko
dzieje się tak szybko, a wydarzenia są tak fascynujące, że dajemy się po prostu
porwać tej opowieści i nie zastanawiamy się nad drobnymi niekonsekwencjami czy
po prostu lukami w fabule. Pewne rzeczy mimo wszystko przydałoby się wyjaśnić,
ale autorka tego nie robi – bo nie. Może dowiemy się nieco więcej np. o
historii kolonizacji Księżyca w następnych tomach cyklu, ale ogólnie Marissa
Meyer Tolkienem nie jest i każe nam przyjąć pewne okoliczności za dane, i tyle.
Na pewno dużo trudniej byłoby zachować tę cudowną dynamikę fabuły Cinder, gdyby autorka wdała się w
długie wyjaśnienia. Ale cóż – nie zamierzam się tego czepiać. Marissie Meyer
udało się mnie zaintrygować i wciągnąć w swój świat, a przecież o to chodziło.
Teraz z niecierpliwością czekam na drugą część sagi –
Scarlet – która już do mnie jedzie ^^
Nie dałabym rady czekać na polskie tłumaczenie (chociaż przekład Cinder jest naprawdę niezły). Mam
nadzieję, że drugi tom okaże się równie dobry, ale z drugiej strony nie wiem,
czy coś jest w stanie przebić pamiętną scenę na balu, kiedy tajemnicza panna
ucieka, a zdezorientowanemu księciu zostaje po niej tylko… nie, nie pantofelek.
Stopa.
Marissa Meyer
Uwielbiam tę książkę i również z niecierpliwością wyczekuję kontynuacji. I przyznam, że również chciałabym poznac niektóre wyjaśnienia.
OdpowiedzUsuńNa zagranicznych stronach znalazłam informacje, że do każdego tomu wydaje "połówki", których w Polsce zapewne nie będzie, a szkoda, bo może tam pojawiłoby się więcej informacji.
Ooo, a co to te "połówki"?? Muszę się temu przyjrzeć, dzięki za informację :-) Ja już mam "Scarlet", przyjechała wczoraj i czekam na weekend, żeby ją połknąć w całości, jak wilk babcię Czerwonego Kapturka ^^
OdpowiedzUsuń