poniedziałek, 12 września 2011

Ręka fatum - April Henry, Lis Wiehl





Lis Wiehl, April Henry
Ręka fatum
tłum. Anna Bańkowska

Prószyński i S-ka
Warszawa 2011


Zawsze przerażało mnie oglądanie – na filmach albo w książce, oczyma wyobraźni – jak ludzie powoli umierają. Nie chodzi mi tu oczywiście o odchodzących pogodnie staruszków, otoczonych na łożu śmierci przez wianuszek pogodzonych z losem wnuków. Mam na myśli ludzi, którym mordercy zgotowali powolną, ale niechybną śmierć. Ludzi którzy wiedzą, że umierają, ale nie mogą nic zrobić, bo umierania nie da się powstrzymać tak jak siarczystego kichnięcia. Właśnie w taki sposób ginie Jim Fate, słynny gospodarz radiowego programu „Ręka Fatum” – w zamkniętym szczelnie pomieszczeniu do nagrań otwiera zaadresowaną do niego przesyłkę pocztową, uwalniając trujący gaz. Podejrzewając, że to sarin, mężczyzna postanawia nie uciekać z pomieszczenia, gdyż wie, że mógłby wtedy narazić życie wszystkich osób w budynku. Wstrzymując oddech, czeka na ratowników. Do końca pozostaje z nim tylko jego najbliższa współpracowniczka, Victoria, stojąc po drugiej stronie dźwiękoszczelnej szyby. I chociaż wiadomo, że Jim musi umrzeć, że umrze, bo to zagadkę jego śmierci będą rozwiązywać trzy przyjaciółki, do końca łudzimy się – do ostatniej chwili mamy nadzieję, tak jak i sam Jim. To wrażenie dziwnej bezsilności i przerażenia grozą śmierci utrzymuje się w kryminale do ostatniej niemal strony, chociaż Jim Fate już dawno wystygł. To się nazywa mocny początek…

Do lektury Ręki fatum zachęciła mnie okładka (tak, jestem łasa na efektowną grafikę!) oraz lektura opisanej powyżej początkowej sceny. Gdyby nie te czynniki, być może nie zdecydowałabym się sięgnąć po książkę Lis Wiehl i April Henry, ponieważ pomysł z trzema przyjaciółkami, które tradycyjnie spotykają się w ulubionej knajpie wydaje mi się dość mocno wyeksploatowany. Lektura tego intrygującego thrillera przekonała mnie, że… czasem jednak się mylę;-) Wbrew moim obawom trzy przyjaciółki: prokurator Allison Pierce, agentka FBI Nicole Hedges i dziennikarka Cassidy Shaw, nie tworzą łzawej grupy wzajemnego wsparcia i nie chodzą razem do toalety, żeby potrzymać sobie drzwi. Każda z nich interesuje się postępami śledztwa z innych powodów i działa w inny sposób – chociaż wszystkie trzy chcą, by prawda wyszła na jaw, chwilami może się wydawać, że rywalizują ze sobą w walce o informacje, a ich interesy bywają sprzeczne…

Muszę przyznać, że jestem bardzo zadowolona z tej lektury – akcja trzyma w napięciu od pierwszej do ostatniej strony… przy czym trzeba dodać, że te emocje wywołuje nie tylko sprawa morderstwa Jima Fate’a. Nicole, Cassidy i Allison mają na tyle interesujące życie osobiste, że chwilami można zapomnieć, że chodzi tu przede wszystkim o złapanie mordercy.
Jedyne, czego żałuję, to że rozpoczęłam od drugiej części cyklu – niestety w tekście pojawiają się informacje, które uczynią lekturę Oblicza zdrady nieco mniej emocjonującą dla takich niepoprawnych czytelniczych bałaganiar jak ja. Ale myślę, że i tak się skuszę…     

wtorek, 6 września 2011

Pod Zawianym Kaczorem - Martha Grimes

Martha Grimes
Pod Zawianym Kaczorem
tłum. Anna Jarzębowska
W.A.B.
Warszawa 2010

Dzięki ostremu zapaleniu gardła kolejny tom Marthy Grimes został przeze mnie uroczyście pochłonięty.
Pod Zawianym Kaczorem to czwarta część cyklu o Richardzie Jurym – po przeczytaniu jej zdałam sobie sprawę, że nie ma co „skakać” po tomach: trzeba zacząć po Bożemu, od Huncwota, i potulnie posuwać się do przodu. Oczywiście każda część funkcjonuje osobno jako samodzielna zagadka, ale czytając byle jak, traci się spójność wątków innego rzędu, mianowicie historii Jury’ego i Planta. Na przykład w Kaczorze pojawiają się dwie młode damy, które nie są obojętne żadnemu z tych panów, ale co ich łączy i jak to się zaczęło? – o tym najwyraźniej można się dowiedzieć z tomu Pod Anodynowym Naszyjnikiem. Najwyraźniej będę Zmuszona go przeczytać. Oh oh;-))

Pod Zawianym Kaczorem to tom Szekspirowski – czy raczej: elżbietański. Richard Jury – niechętnie, bo niechętnie, ale jednak – podejmie się rozwiązania sprawy dość brutalnych morderstw dokonanych na amerykańskich turystkach napadniętych w Stratfordzie. Sprawca, osobnik o wyraźnie chirurgicznym zacięciu (brr! krwawo jest…), zostawia na ciałach swych ofiar kartki z wersetami wiersza. I – jak zauważa ponuro Jury – nie wiadomo, jak długi jest ten wiersz… Wydaje się, że pomiędzy zamordowanymi kobietami nie można znaleźć żadnego związku poza tym, że były uczestniczkami tej samej wycieczki. Zupełnie też nie pasuje do sprawy morderstw zaginięcie małego chłopca – również zwiedzającego rodzinne miasto Szekspira z amerykańską wycieczką. Śledztwo idzie bardzo opornie i Jury wydaje się pozbawiony entuzjazmu (zwłaszcza, że jego „ulubiony szef” krzywo patrzy na jego udział w dochodzeniu), ale jednak nie rezygnuje. Jak zwykle pomaga mu Melrose Plant, ale to nie jego wsparcie sprawia, że Jury się nie poddaje. No tak – oczywiście chodzi o jakąś spódniczkę. Ma na imię Penny – i czternaście lat.

Martha Grimes zapewniła Penny świetne wejście, umieszczając ją na tle dwóch pretensjonalnych i dość wulgarnych bab oraz przedstawiając bardzo ujmujący opis owej dziewczynki. Ja też, tak jak Jury, od razu polubiłam Penny – a jak wiemy, w kryminałach to dość niebezpieczne, bo może się okazać, że nasz ulubiony bohater będzie następną ofiarą albo okrutnym mordercą (nie wiadomo, co gorsze!). Tak czy inaczej – Richard Jury postanowił odszukać zaginionego brata Penny, a do tego konieczne było rozplątanie wszystkich wątków tej zagmatwanej sprawy…

Po lekturze Kaczora utwierdziłam się w mojej sympatii dla Marthy Grimes i słabości dla Jury’ego. Oczywiście, Plant też jest niczego sobie i to właściwie on jest typem idealnego detektywa-dziwaka, ale… No właśnie. Ładnie ujął to recenzent z New York Times Book Review: „Although Plant is man enough to face the implications of this sad story, it’s good to have Jury around at the end” (z recenzji tomu The Larmona Wink). Ha! Powiedziałabym, że Zawsze dobrze jest mieć przy sobie Jury’ego! Jego (zupełnie nie kobieca) wrażliwość oraz spowijająca go aura pełnego ciepłej rezygnacji smutku sprawia, że czytelniczki… ekhem, czytelnicy z ufnością obserwują wszystkie jego poczynania, pewni, że kto jak kto, ale Jury rozwiąże tę sprawę. A Melrose? Cóż, ma o wiele więcej wdzięku i być może jest nawet bardziej błyskotliwy, ale… Różnica jest taka, jak między rorokowym fotelem na giętych nóżkach a solidnym dębowym krzesłem. Za dużo złoceń. Jeśli mam wybierać, wolę bezpretensjonalny, budzący zaufanie ciemny dąb. Jedną z przyjemności, jaką daje lektura książek Marthy Grimes, jest to, że można sobie snuć takie niewinne rozważania i z ciężkim sercem, ale zdecydowanie odrzucać awanse Planta na korzyść Jury’ego. Niechaj nie zapomina, że jest tylko pomocnikiem. To cykl o Richardzie Jurym, jasne?;-))

Zanosi się na to, że przy każdej pochwalnej recenzji książki Grimes będę się czepiać jednej, wybranej rzeczy. Ostatnio były natrętne porównania. Tym razem nie spodobało mi się wtłaczanie do książki na siłę motywów Szekspirowskich. Długie przemowy Harvey’a Schoenberga szczerze mnie znudziły i chyba tylko wyjątkowo zaciekły pasjonat biografii Szekspira znalazłby w nich upodobanie. Ja wiem, że Stratford, że Królewski Teatr Szekspirowski itd., ale chyba można takie smaczki wprowadzać nieco bardziej subtelnie?

Tak więc następny w kolejce jest tom Pod Huncwotem. Jestem pewna, że znajdę tam jedną rzecz, która mnie zirytuje. Ale może będę się musiała postarać…

Śmiercionośny rękopis - Rex Stout


Rex Stout
Śmiercionośny rękopis
tłum. Anna Dwilewicz
Wydawnictwo Dolnośląskie

Moja znajomość z Rexem Stoutem zaczęła się dość dynamicznie. Zerknęłam na skrzydełko okładki najnowszego wydania i tchu mi zbrakło.
„W 2000 roku na Bouchercon, największej konwencji skupiającej autorów i pisarzy literatury kryminalnej, ale także ich agentów, księgarzy i wydawców, powieści Rexa Stouta uznane zostały za Najlepszą Serię Kryminalną Stulecia, a on sam za Najlepszego Pisarza Kryminałów XX wieku”.
Hola, hola, zły człowieku! Królowa jest tylko jedna!;-))
Żeby udowodnić panu Stoutowi jego bezwarunkową samczą niższość, porwałam książkę z półki i pobiegłam do kasy.
Pierwsze strony utwierdziły mnie w ponurej, pełnej satysfakcji wrogości. Otóż główny bohater, powołany do życia przez Stouta, to żarłok i leń o paskudnym charakterze, który podejmuje się rozwiązywania zagadek nie z miłości do prawdy i sprawiedliwości, nie dla dreszczyku intelektualnej przyjemności – ale dla czeków na niebagatelne sumy, które gorliwie wypisują jego klienci. Taki właśnie jest Nero Wolfe.
Już kilka stronic później, kiedy z oburzeniem czytałam o tym, jak bezduszny Wolfe wyciąga od zrozpaczonego ojca zamordowanej dziewczyny ciężkie pieniądze po to, by móc się objadać naleśnikami z miodem tymiankowym… zrozumiałam, że dałam się nabrać. Skreślić Stouta to trochę tak, jakby stwierdzić, że Greg House to złośliwy gbur, więc trzeciego sezonu oglądać nie będę.
Słowem, lody zostały przełamane i spojrzałam na Stouta i Wolfe’a nieco przychylniej. A potem całkiem straciłam głowę – dla Archiego Goodwina. No, ale nie ja jedna.

W Śmiercionośnym rękopisie (oryg. The Murder by the Book, poprzednio przetłumaczono jako Detektywi i storczyki) detektyw Nero Wolfe, odludek, miłośnik i hodowca rzadkich orchidei oraz – tak, tak – żarłok i leń, wraz ze swoją prawą ręką, czyli ujmującym Archiem Goodwinem o ciętym dowcipie, zajmują się zagadką dwóch morderstw, tajemniczo, acz niewątpliwie ze sobą powiązanych. Najpierw ginie Leonard Dykes, pracownik kancelarii adwokackiej, a potem Joan Wellman – i to właśnie do wyjaśnienia jej śmierci Wolfe zostaje zaangażowany przez papę Wellmana (osobistość nietuzinkową). Mnie też od początku bardziej zainteresowała śmierć Joan niż Leonarda, ponieważ Joan pracowała w wydawnictwie i zginęła po odrzuceniu nadesłanej pocztą literacką powieści. Jako że znam kwestię poczty literackiej z obu stron, postanowiłam na wszelki wypadek przyjrzeć się sprawie bliżej…;-))
Nie mogę powiedzieć, że wyniosłam z lektury Śmiercionośnego rękopisu cenne wskazówki, ale zdecydowanie sprawa podwójnego (no, dobrze – potrójnego) morderstwa była bardzo interesująca. Szczegółów intrygi oczywiście nie zdradzę.

Chociaż dalej uważam, że palmę pierwszeństwa w dziedzinie kryminałów dzierży przedstawicielka płci pięknej, muszę przyznać, że jestem zachwycona Stoutem. Skontrastowanie ponurego, małomównego Wolfe’a z wygadanym, wesołym i pełnym uwodzicielskiej galanterii Goodwinem to naprawdę świetny pomysł. Podobało mi się też sprawne prowadzenie narracji, w której statyczne dochodzenie, dynamiczna akcja i komiczne scenki rodzajowe zostały w idealnych proporcjach połączone. Starcie Archiego z porucznikiem Rowcliffem doprowadziło mnie do niepowstrzymanych wybuchów chichotu (o zgrozo!), a kto zabił – przyznaję: nie domyśliłam się. Stout ma też dar wprowadzania dużej liczby bohaterów w tak naturalny sposób, że czytelnikowi się nie myli, czy Sue to była ta ładna, czy ta, która dobrze tańczy. Tak, kobiet jest tam sporo i niestety wiąże się to z koniecznością „wysłuchania” komentarzy Archiego na ich temat (ale i tak go lubię!).
Podsumowując, Wolfe’a i Goodwina należy mieć na oku. Nigdy nie wiadomo, co tacy  wymyślą (Nero jest znany ze swoich dość bezwzględnych metod). Żeby móc spać spokojnie, kupiłam dwa kolejne tomy.    


Okiem redaktora: bez zastrzeżeń, bardzo dobre tłumaczenie.
Okiem edytora: nie podobają mi się okładki w tej serii, ale to rzecz gustu... Marginesy dość skąpe, format poręczny, wygodne skrzydełka.