Pan Lodowego Ogrodu, tomy I-IV
Fabryka Słów
Chciałam
napisać spójną i nie rozwlekłą recenzję czterech tomów Pana Lodowego Ogrodu i po kilku przymiarkach zdecydowałam się na
opracowanie hasłowe, bez szczątkowego streszczenia (bo na co ono komu). Na
końcu jest spoiler dotyczący zakończenia, więc jeśli ktoś nie czytał (a są
tacy?;-)) to dla własnego dobra niechaj się zatrzyma na haśle Wydanie.
Oczekiwania
Oczywiście
były wysokie. Tak wysokie, że postanowiłam poczekać, aż wreszcie wyjdzie
ostatni tom, zanim w ogóle zaczęłam czytać PLO, bo nie chciałam cierpieć jak
inni wielbiciele Grzędowicza ;-) Starałam się też unikać zaglądania do recenzji
i opisów i dlatego, kiedy wreszcie sięgnęłam po pierwszy tom, ciągle myślałam,
że to opowieść o astronautach i stacjach kosmicznych.
Pierwsze
dwa tomy rzuciły mnie na kolana, zawróciły mi w głowie i urwały tyłek, czyli
krótko mówiąc: wygórowanym oczekiwaniom sprostały. Trzeci przeczytałam z
rozpędu i właściwie nie miałam większych zastrzeżeń, natomiast przy czwartym
jakby się ocknęłam i zaczęłam na poważnie zastanawiać, czy rzeczywiście wytatuowanie sobie w poprzek
twarzy „Kocham Jarka” i natychmiastowe rozpoczęcie nauki chorwackiego i
fińskiego (ze szczególnym uwzględnieniem przekleństw) powinno się znajdować na
mojej aktualnej liście życiowych priorytetów. Ale o zakończeniu później – na
początek chciałam zaznaczyć, że ogólnie rzecz biorąc: jestem zachwycona.
Świat
Przez
cały czas jest jednym z głównych bohaterów powieści, ale w pierwszym tomie jest
to szczególnie wyraźne. Wszyscy wiemy, że najłatwiej i najprzyjemniej czyta się
dialogi, a po opisach można się czasem lekko prześlizgnąć, kiedy robi się
nudno. Ja niby też to wiem i dlatego ciągle nie umiem sobie wytłumaczyć, jak to
się dzieje, że początek pierwszego tomu, gdzie mówi się bardzo mało, bo mamy
tam tylko Vuko i nowy wspaniały świat, jest aż tak wciągający. Poznawanie
Midgaardu, w którym przeplatają się elementy podobne do „naszego” świata (motyw
dzieci wykorzystywanych do walki, klimat jak z sag skandynawskich,
„bizantyjskie” wychowanie Filara itp., na które wskazywał sam autor podczas spotkania) z tymi całkowicie, fascynująco obcymi, to jedna z największych
przyjemności, jakie daje lektura PLO.
Łatwo
zrozumieć, że znalezienie się w takim nieprzewidywalnym, dzikim świecie dla
Vuko – wychowanego w dość aseptycznym, stechnicyzowanym społeczeństwie – stało
się nie tylko wyzwaniem, ale i ogromną frajdą (tak, chyba rzeczywiście każdy
wielbiciel fantastyki marzy o tym, żeby zawołać zupełnie na serio: „Gospodarzu,
piwa!”). I ta frajda się udziela – od razu.
Filar
Powiem
to od razu, żeby nie było nieporozumień – wolę Filara niż Vuko. Powodów jest
sporo, ale główny to ten, że Vuko poznajemy jako całkowicie ukształtowanego
superbohatera (no on jest superbohaterem, nie mówcie, że nie!) z konkretną
misją do wykonania, zaś rozwój Filara możemy obserwować niemal od samego
początku: dzieciństwo, nauka władzy, pierwsze doświadczenia miłosne, pierwsze
prawdziwe tragedie… Jednocześnie jednak Filar pozostaje na długo wielką
niewiadomą – wiemy, że jest Nosicielem Losu, ale podobnie jak on sam nie mamy
pojęcia, co to znaczy. Poza tym Vuko jest twardzielem – można go podziwiać i
się nim zachwycać, ale jednak łatwiej chyba przywiązać się do Filara (w każdym
razie ja przywiązałam się do niego natychmiast i na dobre).
Sztuczne
fiołki
Nie
znajduję lepszego określenia oddającego istotę kontrastu, który ożywia całą
narrację PLO. Niby jesteśmy w
„średniowiecznym” świecie, ale oprowadza nas po nim współczesny mężczyzna (a
nawet bardziej niż współczesny, bo z przyszłości), obdarzony specyficznym
poczuciem humoru. W efekcie dostajemy takie kwiatki: tom pierwszy s. 536–537, pełna
dramatyzmu scena, Vuko, uciekając przed szalonym van Dykenem, przypadkowo
bierze udział w inscenizacji Ogrodu
Rozkoszy Ziemskich Boscha.
W Ogrodzie Rozkoszy było łatwiej.
Więcej było tu łażących bez celu i nikt nie naprzykrzał się, proponując
tortury.
Na widok przechodzących
„świerszczy” po prostu upuścił tłumok na ziemię i osunął się w kłębowisko
nagich, wijących się po sobie ciał. Zatonął w nich, w plątaninie śliskich od
potu ramion i ud, wśród warg i palców.
A potem wstał i wyplątał się.
Kilkoro ramion uniosło się za nim, chwytając za łydki i obejmując za uda.
Drakkainen pochylił się i zadał
miażdżący, krótki cios w sam środek twarzy szczególnie namolnego Węża.
– Mówiłem: tylko bez macanek. A
pani… Nie to żeby pani mi się nie podobała, ale tym razem naprawdę nie mam
czasu.
Trochę
jakby ktoś dopisywał postaciom na starych obrazach ironiczne uwagi na aktualne
tematy.
Te
śmiałe, komiczne komentarze i puenty wcale nie niszczą klimatu, tylko pozwalają
spojrzeć na Midgaard z innej perspektywy – zbliżenie, odjazd kamery, znów
zbliżenie. Moim zdaniem ta nieustanna zmiana punktu widzenia i rozbijanie
jedności świata świetnie współgra z dwoma rodzajami narracji (pierwszo- i
trzecioosobowa), które zastosował autor na przestrzeni całej powieści – raz
widzimy Vuko „z zewnątrz”, a raz oglądamy Midgaard jego oczami.
Nazwy
własne
Całkowicie
mnie zauroczyły i dlatego chciałam o nich napisać - jako o wycinku ilustrującym uderzające bogactwo świata przedstawionego PLO. Grismo Szalony Krzyk, N’Dele Aligende, Lśniąca
Rosą, Woda córka Tkaczki, Lemiesz syn Szkutnika, Ardżuk Hatarmał, Szyłgan
Hatjezid, Kimir Zył, Hatir Sendżuk, Kungsbjarn Płaczący Lodem, Ludzie Słonej
Trawy, Bractwo Drzewa. Mówi się, że wielkie aktorki potrafiłyby nawet książkę
telefoniczną przeczytać tak, że można by ich słuchać godzinami – a ja z
radością czytałabym wielotomowy spis powszechny Midgaardu.
Pomysł
wprowadzenia charakterystycznych nazw własnych dla każdej krainy świata wydaje
się prosty, a może nawet oczywisty, ale mnie ten zabieg ciągle zachwyca. Aspekt
praktyczny: kiedy już posiada się jakąś wiedzę o Kirenenach, Amitrajach,
Ludziach Ognia czy Kebiryjczykach, już samo imię nowej postaci wystarczy, żeby
umieścić ją we właściwym kontekście.
Cyfral
Wiem, że
jest sporo przeciwników tego rozwiązania, które każe Vuko rozmawiać z własnymi
rękami tudzież wchodzić w dwuznaczną relację z produktem własnej rozbuchanej wyobraźni, ale ja jestem za. Zawsze lubiłam Blaszany Dzwoneczek i nie mam
nic przeciwko takiej wersji migoczącej wróżki.
Wydanie
Jako że
postanowiłam perfidnie poczekać na ostatni tom, skompletowałam wydanie w
oprawie zintegrowanej i jestem z niego bardzo zadowolona. Okładki wydają mi się
o wiele bardziej udane niż w pierwszej edycji, a giętki grzbiet naprawdę
ułatwia czytanie przy tak grubych tomiszczach.
Jeśli chodzi o ilustracje Dominika Brońka, to wzbudzają raczej mój niepokój niż zachwyt, ale myślę, że to wcale nie tak najgorzej. I zawsze w każdym tomie najpierw wszystkie oglądałam, a dopiero potem zaczynałam czytać ;-)
Zakończenie
Rozczarowało
mnie. No dobrze – będę uczciwa: między innymi dlatego, że nagle i boleśnie zdałam sobie sprawę,
że to już koniec.
Na
wspominanym już powyżej spotkaniu autorskim Jarosław Grzędowicz powiedział, że
kiedy pisał PLO, od początku wiedział, jaki powinien być koniec. Ja byłam wtedy po lekturze pierwszego tomu i kiwając głową, pomyślałam, że też dobrze wiem, jak musi
wyglądać zakończenie. No i wyobraźcie sobie, że jednak mieliśmy na myśli coś
zupełnie innego! ;-) Tak więc na pewno nie mogę powiedzieć, że domyśliłam się,
jak się to wszystko skończy. Bo oni… przeżyli!
Gdyby to
ode mnie zależało, wymordowałabym na rozmaite widowiskowe sposoby całą główną
obsadę, a resztę obsypałabym porządnym martwym śniegiem, tak żeby nie wiedzieli
którędy na górę, bo kurczę, po czterech tomach czytelnikom należy się coś
ekstra ;-) Słowem: spodziewałam się na koniec miażdżącej,
gorzkiej tragedii z nutą słodkiej melancholii, a dostałam coś, co – jak by na
to nie spojrzeć – jest happy endem. No jak tak można? ;-))
Tak
serio – oczywiście wszystkie te zarzuty to z miłości ;-) Albo za dużo się naoglądałam Gry o tron…
Będzie
mi ogromnie brakować Filara. I Vuko oczywiście też – zwłaszcza jego soczystych przekleństw.
Perkele,
piczku materinu!
Zawsze możesz przeczytać drugi raz. Kiedyś tam.
OdpowiedzUsuń