środa, 28 marca 2012

Gdzie mól i rdza - Paweł Pollak

Gdzie mól i rdza
Paweł Pollak
Wydawnictwo Oficynka
Gdańsk 2012




„To nie Nowy Jork, panie komisarzu!”. No cóż, może i nie, ale okazuje się, że i we Wrocławiu może być wesoło i kolorowo, a nawet egzotycznie – a to kogoś uśmiercą strzałką nasączoną kurarą i oskalpują, a to innemu rozbiją głowę chińską maczugą… Jedynie ofiary tych niezwykłych mordów nie wydają się szczególnie interesujące – giną samotni emeryci. Wyśledzeniem pomysłowego mordercy (lub morderców) napadającego na starszych panów zajmuje się komisarz Marek Przygodny, policjant, by tak rzec, tradycyjny. Taki, który nie może spokojnie oglądać amerykańskich seriali o pracownikach nowoczesnych laboratoriów kryminalistycznych (bo przecież uczą morderców, żeby nie pluć, nie kichać i rwać włosów z głowy na miejscu zbrodni), który nie uznaje „partnerstwa” w pracy (bo jego podwładni są jego – no właśnie: podwładnymi, a nie kumplami) i który nie ma złudzeń co do efektywności i szybkości pracy polskiej policji. A przy tym – uwaga – nie jest cynicznym, zgorzkniałym podrywaczem po przejściach tylko mniej więcej normalnym, fajnym facetem. Sprawy, którą ma się zająć, nie traktuje jako osobistej zniewagi, rękawicy ciśniętej mu w twarz przez Zło tego świata, ale jako kolejne zadanie do wykonania. A Marek Przygodny wykonuje swoje obowiązki solidnie – niezależnie od tego, czy chodzi o pracę, czy dom. Niestety, kiedy poznajemy naszego bohatera, w jego życiu rodzinnym, a raczej małżeńskim, zaczyna się źle dziać, i chociaż Przygodny nie ucieka przed problemami, to jednak szczerość, uczciwość i dobra wola mogą nie wystarczyć, aby uratować jego małżeństwo.

Od razu polubiłam komisarza Przygodnego, który korzystnie odbija się na tle pozostałych postaci (chociaż do złośliwego doktora Małeckiego mam szczególny sentyment). Nie można powiedzieć, aby inni bohaterowie zostali przedstawieni nieciekawie czy schematycznie, na pewno nie: mamy niepoprawnego playboya Kuriatę, kuriozalny duet policjantów Wójcik&Wojtkiewicz (sympatyczne osiłki żywcem niemal wyjęte z tego starego kawału, że mundurowi chodzą parami, bo jeden umie czytać, a drugi pisać), aspiranta Gajdę, ekscentrycznego dyrektora Denisowskiego… Rzecz w tym, że Przygodny jest tak sympatyczny, rozsądny i odpowiedzialny, że inni po prostu nie mają przy nim szans :-) Takie życie;-)

W powieści kryminalnej, a szczególnie tej tradycyjnej, bardzo ważny jest początek: przy pierwszych stronach uwaga czytelnika skupia się na szczegółach, żeby jak najszybciej wejść w świat przedstawiony – lub z niego czym prędzej wyjść, jeśli okaże się, że autorowi nie udało się go zainteresować. Paweł Pollak zadbał o to, aby początek jego książki był absolutnie olśniewający, zabawny i intrygujący; już po przeczytaniu kilku stron wiedziałam, że muszę skończyć całość jeszcze tego samego wieczora. Reszta książki zdecydowanie nie rozczarowuje i trzyma poziom, ale akcja staje się tak wciągająca, że w pewnym momencie detale i małe stylistyczne perełki zaczynają nam uciekać – powtórna lektura jest jak najbardziej wskazana. Jedyne, co mi odrobinę nie odpowiadało, to fakt, że każdy podejrzany był w pewnym sensie przypisany do innego rejestru i typując zabójcę, trzeba było od razu zdecydować się na konkretny schemat – a ja lubię intrygi, w których wszystkich podejrzanych można spokojnie zamknąć w jednym pokoju i wypisać im numery na plecach jak sprinterom;-)) No ale nie można mieć wszystkiego. Chociaż autor zdecydował się na klasyczny model kryminału, dostosował go do swoich założeń – co oczywiście wyszło mu na dobre. Gdzie mól i rdza to propozycja z jednej strony oryginalna i współczesna, a z drugiej nawiązująca do klasyki gatunku. Jest to lektura lekka, ale napisana bardzo błyskotliwie, między dowcipne dialogi, opisy śledztwa i wciągające sceny akcji autorowi udało się wpleść sporo wnikliwych przemyśleń, które czynią z głównego bohatera postać wielowymiarową i bardzo wiarygodną.

Kilka słów należy się okładce, która od pierwszego wejrzenia zrobiła na mnie duże wrażenie. Jest oszczędna, bardzo wyrazista i świetnie skomponowana. Lekko makabryczna, ale jednocześnie stonowana i sugerująca elegancki dystans do konwencji, którego przecież książce Pawła Pollaka nie brakuje. A uważny czytelnik zauważy, że dyskretne tło stanowi przewrotną podpowiedź, odnoszącą się bezpośrednio do fabuły. Baardzo lubię takie przemyślane, oparte na koncepcie okładki „szyte na miarę”.

Podsumowując, Gdzie mól i rdza to nowość, której nie wolno przegapić. Książka Pawła Pollaka zapewnia kilka godzin dobrej rozrywki w doborowym towarzystwie (chociaż nie wiem, czy rzeczywiście chciałabym stanąć oko w oko z doktorem Małeckim i jego termometrem;-)). A jeśli chcecie się dowiedzieć, dlaczego policjanci nie przepadają za pornografią, co może spotkać nieuczciwego recenzenta książek i kto jest najbardziej popularny w szpitalach psychiatrycznych, to też dobrze trafiliście.                

czwartek, 22 marca 2012

Ruchomy zamek Hauru - Diana Wynne Jones

Ruchomy zamek Hauru
Diana Wynne Jones
tłum. Danuta Grórska
Wydawnictwo Amber
Warszawa 2005


Sophie jest najstarszą z trzech sióstr i dobrze wie, co to oznacza: nawet jeśli wyruszy w świat szukać szczęścia, nic z tego nie będzie. Gdyby najstarszym siostrom udawało się upolować księcia, wszystkie bajki byłyby żałośnie krótkie. Tak więc Sophie zdecydowała się zostać w domu i jak najlepiej przygotować swoje młodsze siostry do szczęsnego losu, który je czekał (no, przynajmniej tę najmłodszą).  Zresztą, tak naprawdę wcale nie miała ochoty na wielką przygodę – los pokarał Sophie nie tylko zdrowym rozsądkiem, ale również sporą dawką odpowiedzialności, pracowitości, solidności, skromności i wszystkich innych temu podobnych cech, które tak bardzo cenimy u innych, lecz sami okazujemy niezwykle nieśmiało. Kiedy przyszło do decydowania o przyszłości wszystkich trzech sióstr, Sophie spokojnie przyjęła to, że podczas gdy jedna jej siostra wyrusza na praktykę do czarownicy, a druga do popularnej ciastkarni, w której kłębią się tłumy przystojnych młodzieńców, ona sama zostaje pilnować rodzinnego interesu. Przecież od początku wiedziała, że tak będzie. Od rana do nocy szyje i ozdabia kapelusze, z którymi potem prowadzi długie rozmowy. W końcu dochodzi do tego, że boi się wyjść do miasta, nawet po to, by odwiedzić siostrę. Toteż właściwie niewiele się zmienia, kiedy do sklepu z kapeluszami przychodzi pewnego dnia Wiedźma z Pustkowia  i zamienia Sophie w staruszkę. Teraz Sophie może gorzknieć sobie spokojnie bez wyrzutów sumienia i gadać do siebie, ile dusza zapragnie. Przecież tego się oczekuje od staruszek.


Sophie decyduje się opuścić dom, żeby nie straszyć swoich bliskich obecnym mało powabnym wyglądem. Po drodze spełnia kilka baśniowych dobrych uczynków, ale nie pojawia się ani piękny książę, ani dobra wróżka, która zdjęłaby z niej zły czar. No cóż, tego się można było spodziewać.
Za to ostatnie, czego mogłaby się spodziewać, to spotkanie ruchomego zamku czarodzieja Hauru, który podobno jest równie zły, co Wiedźma z Pustkowia. Albo prawie. Mówią, że porywa młode dziewczęta, żeby im ukraść duszę i pożreć serce. Jako że Sophie już nie jest młodą dziewczyną, decyduje się zaryzykować i wkracza do zaczarowanego zamku. Czarodzieja nie ma w domu, ale jest jego młody uczeń Michael, czyjaś czaszka (powściągliwie milcząca) oraz ogniowy demon, Kalcyfer. Z tym ostatnim Sophie zawiera sekretny układ – w zamian za pomoc w zerwaniu kontraktu z czarodziejem, demon ma zdjąć z niej urok. Problem w tym, że Sophie nie ma pojęcia, o jaki kontrakt chodzi, i żeby to odkryć, będzie musiała zostać w zaczarowanym zamku przez miesiąc. Poza tym warto zastanowić się, co się stanie, gdy jej się uda i nagle stanie pośrodku ruchomego zamku Hauru jako młoda dziewczyna, z młodym, kruchutkim sercem…

Wydaje się, że niewielu wielbicieli anime Ruchomy zamek Hauru w reżyserii Hayao Miyazakiego zdaje sobie sprawę, że film ten powstał na podstawie książki Diany Wynne Jones. Ja najpierw widziałam wersję filmową, toteż na początku, czytając książkę, ciągle miałam przed oczami magiczne, kolorowe obrazy ze Studia Ghibli. Później, w miarę jak przybywało bohaterów, którzy nie występują w filmie, a akcja się zapętlała, mogłam wreszcie docenić sam tekst.
Książkę czyta się wspaniale i naprawdę nie dziwi mnie, że sam wielki Miyazaki pokusił się o jego adaptację. Autorka z rozmachem kreśli świat magii i tajemniczych przejść między światami, a czyni to tak przekonująco i lekko, że nawet nie zauważamy, że trochę brakuje tu porządku i szczegółowych opisów, do których przyzwyczaiły nas (no dobrze – mnie, nie wiem, jak innych;-)) epickie opowieści fantasy. Anime wspaniale uzupełniło te „luki” przepięknymi obrazami, tak jakby ta książka i film były dla siebie stworzone. Jednocześnie nie mogę powiedzieć, że uważam, iż samej książce czegoś brakuje. Nie każde dzieło fantasy musi zawierać Dodatki A – F, rozmówki ludzko-elfickie, drzewo genealogiczne królów Numenoru i uniwersalny kalendarz Shire. Książka Diany Wynne Jones jest cudownie lekka. Autorka prowadzi narrację w sposób bardzo naturalny, kolejne wydarzenia łączą się ze sobą raczej na postawie intuicyjnych skojarzeń niż według jakiegoś ustalonego, sztywnego planu.
Cała ta prostota kompozycji nie przeszkadza w rozwoju bardzo logicznej i spójnej akcji (której to logiki i spójności anime do końca nie oddaje). Wszystkie szczegóły w którymś momencie zaczynają się ze sobą łączyć, przeplatające się wątki zacieśniają się coraz bardziej – i powoli, ale zdecydowanie zbliżamy się do rozwiązania tajemnicy Hauru.  
O ile styl książki wydaje się dość przejrzysty i nie ma tu szczególnie poetyckich metafor, nad którymi można by się na dłużej zatrzymać, o tyle przemycane przez autorkę ironiczne przemyślenia na temat starości, relacji damsko-męskich czy rodzinnych dają naprawdę wspaniały efekt. Trzecioosobowa narracja prowadzona jest z perspektywy Sophie, a trzeba przyznać, że wyrasta ona na dość zgryźliwą, stanowczą i nieznośną staruszkę. Mimo wszystko w centrum opowieści znajduje się Hauru (tak jak lubi) – sprytny, próżny, leniwy, bałaganiarski, tchórzliwy, czarujący, nieodgadniony… Wszyscy inni muszą usunąć się na dalszy plan. Jednak tak naprawdę do końca nie można zorientować się, kto tu jest kim – i jeśli myślicie, że film wam w tym pomoże, to nic z tego.   
Bardzo podobało mi się przedstawienie nadprzyrodzonej warstwy opowieści. Magia po prostu się tu wydarza, nie trzeba tłumaczyć, skąd się bierze i jakie są konsekwencje nadużywania mocy – wystarczy obserwować, co się dzieje. Okazuje się też, że właściwie każdy może posiadać jakieś magiczne moce i nawet sobie tego nie uświadamiać. Magia w Ruchomym zamku Hauru podobna jest trochę do alchemii – nigdy nie wiadomo, czy coś nie wybuchnie, ale warto spróbować.

Podsumowując: zabawna, lekka, wciągająca i miejscami nieco makabryczna książka Diany Wynne Jones zdecydowanie godna jest uwagi. Można czytać ją niezależnie od anime i dobrze się przy tym bawić. Jest tak smakowita, że połyka się ją od razu – tak jak Hauru pożera delikatne dziewczęce serduszka…



P.S. I dobra wiadomość: jest druga część Ruchomego zamku HauruZamek w chmurach  (Castle in the Air). I druga dobra wiadomość: to nie jest najsłynniejszy cykl tej autorki (sławę przyniosły jej Światy Chrestomanciego). 

Okiem redaktora: Bardzo dobre tłumaczenie. Aby zachować spójność z japońskim oryginałem (w Polsce najpierw ukazał się film, potem dopiero tłumaczenia książek), angielski Howl pozostał japońskim Hauru. Odrobinę zaciera to gry słów oryginału, ale za to jest rozpoznawalne, oczywiście. Ja bardzo polubiłam imię Hauru J
Okiem edytora: Okładka zdecydowanie mi się nie podoba. Byłoby bosko, gdyby dało się na nią wrzucić jakiś fajny kadr z filmu. Cokolwiek.   

niedziela, 18 marca 2012

Srebrne świnki - Lindsey Davis


Lindsey Davis
Srebrne świnki
tłum. Konrad Majchrzak
Rebis
Poznań 2009

Chociaż detektyw Marek Dydiusz Falko jest plebejuszem, nigdy nie protestował przeciwko kontaktom z wyższymi warstwami rzymskiego społeczeństwa. Kiedy na przykład piękna szesnastolatka wysokiego rodu wpada na niego na Forum Romanum, nasz bohater nie narzeka. Niestety, śliczna panienka nie jest sama – ze złowróżbnym pośpiechem podąża za nią dwóch niesympatycznie wyglądających drabów. Jako że Falko nigdy nie odmawia swej pomocy damie w potrzebie (a zwłaszcza takiej, która będzie mogła mu się stosownie odwdzięczyć), już wkrótce oboje znajdują schronienie w mieszkaniu Marka. Dziewczyna jest bezpieczna. Na razie.
Spotkanie z tą złotowłosą pięknością okaże się dla Marka Dydiusza brzemienne w skutki – tyle że zamiast niezobowiązującego romansu czeka go spotkanie z brutalnym edylem Pertynaksem, pobicie, depresja, uciążliwa podróż do znienawidzonej Brytanii, starcie z pewną bardzo zdecydowaną damą o imieniu Helena, a w końcu niewolnicza praca w kopalni srebra. Nie podnosi go na duchu nawet to, że jego tajemniczy zleceniodawcy, którzy powierzyli mu zadanie zdemaskowania spiskowców planujących zdradę cesarza, być może mu zapłacą (detektywi nie mieli wtedy łatwego życia). Na szczęście w końcu los zaczyna patrzyć przychylnie na Falkona. Na początek nie ginie w więzieniu i nie amputują mu nogi. To już coś. Na koniec zaś nasz bohater stanie przed wyborem, który może odmienić całe jego życie. Pytanie tylko, co w takiej chwili zrobi krnąbrny, niezależny i nieuleczalnie prawy Falko…    
Z Markiem Dydiuszem Falkonem miałam już do czynienia – przy okazji recenzowania Ostatniego aktu w Palmirze (ZwB). Wtedy jednak nie doceniłam w pełni doskonałego cyklu Lindsey Davis i dopiero kiedy sięgnęłam po pierwszy tom serii, Srebrne świnki, odkryłam Marka na nowo.
Okładki, którymi opatrzyło swoją edycję wydawnictwo Rebis, nie zapowiadają wyjątkowej przyjemności, której dostarcza lektura przygód Falkona. Chociaż Davis ukazuje życie w Rzymie za czasów cesarstwa w sposób zupełnie niekonwencjonalny, ilustracje są dziwnie poważne, klasycznie wyciszone – jakbyśmy trzymali w ręce podręcznik do historii. Oczywiście, nie można odmówić autorce dogłębnej wiedzy na temat opisywanych przez nią czasów (jej dociekliwość w oddawaniu szczegółów życia codziennego Rzymian jest wręcz niepokojąca: na pewno nie chcielibyście wiedzieć, czym rzymskie praczki wybielały togi obywateli… ale się dowiecie!), ale to nie historyczna dokładność jest największym atutem serii o Falkonie. To błyskotliwy humor, umiejętność zabawy z oczekiwaniami czytelnika, przewrotność fabuły, całkowicie pozbawione nadęcia, żywe przedstawienie życia w ówczesnym Rzymie i wyraziści bohaterowie sprawiają, że od książek Lindsey Davis nie można się oderwać. Gdyby Falko mógł sam zaprojektować tę okładkę, zapewne w centrum umieściłby skąpo odzianą frygijską tancerkę, wielki dzban wina i… może jeszcze jedną tancerkę. Dla równowagi.
Polski pisarz, autor „starożytnego” kryminału Kiedy Atena odwraca wzrok, Jakub Szamałek, chciał zerwać z drętwymi, stereotypowymi przedstawieniami ludzi czasów antycznych – przekonywał, że to nie było tak, że oni na okrągło rozprawiali o filozofii i wnosili okrzyki w rodzaju „Na bogów!”: „Zamiast rozprawiać o dziełach Fidiasza, woleliby obejrzeć walkę kogutów, dobrze zjeść albo pójść do burdelu!” (źródło: ZwB). W książkach Lindsey Davis bohaterowie wołają co chwilę: „Na Herkulesa!”, „O bogowie!” – na przykład główna bohaterka żeńska, wysoko urodzona senatorska córka Helena Justyna zwykle krzyczy coś w rodzaju: „Na Minerwę i Junonę, Falko, ty draniu!”. Poza tą drobną różnicą w stylu, założenie jest to samo: ukazać starożytnych jako normalnych ludzi, a nie marmurowe posągi. Zarówno Lindsey Davis, jak i naszemu rodzimemu autorowi udaje się to wspaniale.
Mimo świadomości, że mam teraz dużo pilnych zadań, naprawdę trudno było mi odłożyć Srebrne świnki, kiedy już się do nich przyssałam. Nie chodziło nawet o to, że intryga była aż tak wciągająca – po prostu czytanie tej książki sprawiało mi ogromną, nie do końca wytłumaczalną przyjemność. Wspaniale było uciec od napierającej zewsząd rzeczywistości i powłóczyć się z Markiem po szemranych dzielnicach Rzymu. Na szczęście czytało się to bardzo szybko, więc nie miałam aż takich wyrzutów sumienia. A teraz, kiedy już w pełni usatysfakcjonowana zakończyłam lekturę, pozostał tylko jeden problem. Przewidująco kupiłam też drugi tom…       


Okiem edytora: Poza niedopasowaniem okładki do charakteru książki bez zastrzeżeń. Rebis naprawdę pięknie wydaje książki - skład jest prosty i przejrzysty, papier bardzo przyjazny (to lubię, powiadam!).

Okiem redaktora: Bardzo dobry przekład, tłumacz świetnie oddaje wszystkie smaczki stylu autorki - i Falkona!