Marcin Wroński
Pogrom w przyszły wtorek
Warszawa 2013
WAB, Mroczna seria
Bardzo
niecierpliwie czekałam na piąty tom przygód Zygi Maciejewskiego: wieść o
przesunięciu wydania przyjęłam ze zgrzytaniem zębami, a skąpo wydzielane przez
wydawnictwo przedpremierowe fragmenty tylko podsycały moją ciekawość. Dlatego
kiedy tylko książka się ukazała, pobiegłam do księgarni i porwałam pierwszy z
brzegu egzemplarz, jakby ich miało zaraz braknąć – i dopiero w domu przekonałam
się, że trafiła mi się kopia wyjątkowa, z „rozjechaną” pieczątką (postanowiłam
uznać, że to jak z wadą na rzadkim znaczku pocztowym, i czuć się na wszelki
wypadek bogatsza). Najpierw o okładce, bo napatrzyłam się na nią jeszcze przed
premierą. Podobnie jak w poprzednich tomach dobrze oddaje klimat, czy raczej
największy atut książki; powiedziałabym, że okładka Kina Wenus jest ucieszna, Skrzydlatej
trumny – bezpretensjonalna, Anieli
– tajemnicza, zaś ta Pogromu:
ironicznie-absurdalna. Trochę żałuję, że zdjęcie (o którym wspomina autor w
podziękowaniach na końcu) jest nie najlepszej jakości – na ekranie monitora wyglądało idealnie,
a na wydrukowanej okładce oczy i usta gorliwej krasnoarmiejki zamieniły się w
czarne kropki. No cóż, jakby nie było – takie czasy były…
A
właśnie. To była jedna z moich pierwszych refleksji, kiedy już zanurzyłam się w
książkowym świecie. Szybko zorientowałam się, że tak naprawdę nie mam pojęcia o
tamtych czasach, że wiedza o tych pierwszych, trudnych latach po wojnie niezauważalnie przemieniła się w mojej głowie w jakąś zlepioną z obowiązkowych lektur szkolnych papkę. Mam
wrażenie, że komunizm we współczesnej kulturze w ogóle zamienił się w coś
przedziwnego – skoro dochodzi już do tego, że pewna sieć telefonii komórkowej
postanowiła niedawno uznać Lenina za jedną z „ikon popkultury”, w sam raz na plakat reklamowy… Wydaje mi się,
że niektórym młodym ludziom, którzy polityką i historią interesują się średnio,
komunizm kojarzy się już przede wszystkim z Misiem (tak, wymądrzam się; bo i ja tych czasów nie pamiętam przecież). Tymczasem to, co w Pogromie w przyszły
wtorek pokazuje Marcin Wroński, nie ma nic wspólnego z komedią; a jeśli
bywa zabawnie, to równocześnie strasznie i groteskowo.
Świt
nowej ery był mroczny, ohydny i brutalny. A także po prostu brzydki, co zauważa
Zyga po wyjściu z Zamku: kobiety noszą chuściny, których przed wojną nie
założyłaby nawet uboga praczka. Ja rozglądałam się po tym świecie równie
bezradnie co Maciejewski i długo nie mogłam się połapać, na czym właściwie
polega intryga, kto z nim przeciw komu, dlaczego… Takie wprowadzenie w
powojenny świat dzikiego, nieoswojonego komunizmu, w który autor wrzucił Zygę
(a z nim czytelników), zrobiło na mnie naprawdę duże wrażenie. Zauważyłam też,
że Marcin Wroński za każdym razem coraz wyżej podnosi sobie poprzeczkę: po
mistrzowskim zakończeniu tomu czwartego trudno było się spodziewać czegoś
równie wystrzałowego, a tymczasem Pogrom
w przyszły wtorek to zupełnie nowa jakość…
O samym
pogromie, wbrew tytułowi, dowiadujemy się niewiele – wisi w powietrzu, pojawia
się w aluzjach i przeczuciach bohaterów, ale to nie ta nierozwiązana w
rzeczywistości zagadka (nie wiadomo, dlaczego tak naprawdę do pogromu w
Lublinie nie doszło) napędza akcję powieści. Można wyróżnić kilka równorzędnych
wątków (podejmowane przez Zygę próby odnalezienia się w nowej rzeczywistości i
odzyskania rodziny, niewyjaśniona seria zabójstw starych kobiet, intrygi majora
Grabarza), ale dla mnie najciekawszy był bardziej subtelny, powtarzający się
motyw szczęścia, losu na loterii. Życie w powojennym Lublinie było pełne
niebezpieczeństw, ale też oferowało wiele niesamowitych okazji: a to ktoś
zdobył mieszkanie po zaginionym sąsiedzie, a to czyjś wróg z powodu donosu
wzbudził zainteresowanie nowej władzy. Ot, szczęście. Niektórzy jednak
postanowili swojemu szczęściu dopomóc… W Pogromie
w przyszły wtorek zostają oni ukarani, ale nie ma to wymowy dydaktycznej
powiastki. Bo mścicielami krzywd są ci sami ludzie, którzy znęcali się nad Zygą,
Fałniewiczem, Anińską… Winnych ukarano i ład został przywrócony, ale to
przerażający ład, cuchnący świeżą, czerwoną krwią.
Drugim
elektryzującym wątkiem była dla mnie oczywiście historia Zygi i Róży. Żona
Maciejewskiego i mały Olek paradoksalnie są dla byłego więźnia Zamku tak samo
niedostępni, jak wcześniej. Zyga wie, że niewiele ma do zaoferowania swojej
rodzinie, że próbując „odbić” Różę, narazi ją na niebezpieczeństwo, ale… Tu
właśnie dochodzimy do tego bardzo interesującego momentu, w którym wytrwałe
wielbicielki nieokrzesanego lubelskiego gliny nareszcie mogą wykrzyknąć z
satysfakcją: no ja wiedziałam, że on tak naprawdę jest złoty człowiek! Hm… no
dobrze, prawie złoty, bo dalej kłamie. Ale… Tak, oto wreszcie przyszło co do
czego i Maciejewski, jak szczur złapany w pułapkę, wyznaje swe
prawdziwe uczucia. Znaczy: stęka, że kocha. To, że w pewnym sensie życie
postawiło go pod murem, nie zmienia faktu, że mówi szczerze, ale nie ma co
jeszcze uderzać w gong i machać chorągiewkami. Bo to wyznanie przychodzi jakby
za późno.
Autor Pogromu w przyszły wtorek bardzo
zgrabnie „zawinął” intrygę, niczym iluzjonista kolorową chustę, i znowu zostawił nas oszołomionych i z pustymi rękami. Ja już czekam na
następny tom, ale właściwie jestem pewna, że zanim się ukaże, zdążę przeczytać
piątą część jeszcze raz.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Będzie mi miło, jeśli wpiszesz jakiś komentarz :-)