czwartek, 18 kwietnia 2013

Pogrom w przyszły wtorek - Marcin Wroński, czyli dzikie czasy

Marcin Wroński
Pogrom w przyszły wtorek
Warszawa 2013
WAB, Mroczna seria


Bardzo niecierpliwie czekałam na piąty tom przygód Zygi Maciejewskiego: wieść o przesunięciu wydania przyjęłam ze zgrzytaniem zębami, a skąpo wydzielane przez wydawnictwo przedpremierowe fragmenty tylko podsycały moją ciekawość. Dlatego kiedy tylko książka się ukazała, pobiegłam do księgarni i porwałam pierwszy z brzegu egzemplarz, jakby ich miało zaraz braknąć – i dopiero w domu przekonałam się, że trafiła mi się kopia wyjątkowa, z „rozjechaną” pieczątką (postanowiłam uznać, że to jak z wadą na rzadkim znaczku pocztowym, i czuć się na wszelki wypadek bogatsza). Najpierw o okładce, bo napatrzyłam się na nią jeszcze przed premierą. Podobnie jak w poprzednich tomach dobrze oddaje klimat, czy raczej największy atut książki; powiedziałabym, że okładka Kina Wenus jest ucieszna, Skrzydlatej trumny – bezpretensjonalna, Anieli – tajemnicza, zaś ta Pogromu: ironicznie-absurdalna. Trochę żałuję, że zdjęcie (o którym wspomina autor w podziękowaniach na końcu) jest nie najlepszej jakości – na ekranie monitora wyglądało idealnie, a na wydrukowanej okładce oczy i usta gorliwej krasnoarmiejki zamieniły się w czarne kropki. No cóż, jakby nie było – takie czasy były…

A właśnie. To była jedna z moich pierwszych refleksji, kiedy już zanurzyłam się w książkowym świecie. Szybko zorientowałam się, że tak naprawdę nie mam pojęcia o tamtych czasach, że wiedza o tych pierwszych, trudnych latach po wojnie niezauważalnie przemieniła się w mojej głowie w jakąś zlepioną z obowiązkowych lektur szkolnych papkę. Mam wrażenie, że komunizm we współczesnej kulturze w ogóle zamienił się w coś przedziwnego – skoro dochodzi już do tego, że pewna sieć telefonii komórkowej postanowiła niedawno uznać Lenina za jedną z „ikon popkultury”, w sam raz na plakat reklamowy… Wydaje mi się, że niektórym młodym ludziom, którzy polityką i historią interesują się średnio, komunizm kojarzy się już przede wszystkim z Misiem (tak, wymądrzam się; bo i ja tych czasów nie pamiętam przecież). Tymczasem to, co w Pogromie w przyszły wtorek pokazuje Marcin Wroński, nie ma nic wspólnego z komedią; a jeśli bywa zabawnie, to równocześnie strasznie i groteskowo.

Świt nowej ery był mroczny, ohydny i brutalny. A także po prostu brzydki, co zauważa Zyga po wyjściu z Zamku: kobiety noszą chuściny, których przed wojną nie założyłaby nawet uboga praczka. Ja rozglądałam się po tym świecie równie bezradnie co Maciejewski i długo nie mogłam się połapać, na czym właściwie polega intryga, kto z nim przeciw komu, dlaczego… Takie wprowadzenie w powojenny świat dzikiego, nieoswojonego komunizmu, w który autor wrzucił Zygę (a z nim czytelników), zrobiło na mnie naprawdę duże wrażenie. Zauważyłam też, że Marcin Wroński za każdym razem coraz wyżej podnosi sobie poprzeczkę: po mistrzowskim zakończeniu tomu czwartego trudno było się spodziewać czegoś równie wystrzałowego, a tymczasem Pogrom w przyszły wtorek to zupełnie nowa jakość…  

O samym pogromie, wbrew tytułowi, dowiadujemy się niewiele – wisi w powietrzu, pojawia się w aluzjach i przeczuciach bohaterów, ale to nie ta nierozwiązana w rzeczywistości zagadka (nie wiadomo, dlaczego tak naprawdę do pogromu w Lublinie nie doszło) napędza akcję powieści. Można wyróżnić kilka równorzędnych wątków (podejmowane przez Zygę próby odnalezienia się w nowej rzeczywistości i odzyskania rodziny, niewyjaśniona seria zabójstw starych kobiet, intrygi majora Grabarza), ale dla mnie najciekawszy był bardziej subtelny, powtarzający się motyw szczęścia, losu na loterii. Życie w powojennym Lublinie było pełne niebezpieczeństw, ale też oferowało wiele niesamowitych okazji: a to ktoś zdobył mieszkanie po zaginionym sąsiedzie, a to czyjś wróg z powodu donosu wzbudził zainteresowanie nowej władzy. Ot, szczęście. Niektórzy jednak postanowili swojemu szczęściu dopomóc… W Pogromie w przyszły wtorek zostają oni ukarani, ale nie ma to wymowy dydaktycznej powiastki. Bo mścicielami krzywd są ci sami ludzie, którzy znęcali się nad Zygą, Fałniewiczem, Anińską… Winnych ukarano i ład został przywrócony, ale to przerażający ład, cuchnący świeżą, czerwoną krwią.

Drugim elektryzującym wątkiem była dla mnie oczywiście historia Zygi i Róży. Żona Maciejewskiego i mały Olek paradoksalnie są dla byłego więźnia Zamku tak samo niedostępni, jak wcześniej. Zyga wie, że niewiele ma do zaoferowania swojej rodzinie, że próbując „odbić” Różę, narazi ją na niebezpieczeństwo, ale… Tu właśnie dochodzimy do tego bardzo interesującego momentu, w którym wytrwałe wielbicielki nieokrzesanego lubelskiego gliny nareszcie mogą wykrzyknąć z satysfakcją: no ja wiedziałam, że on tak naprawdę jest złoty człowiek! Hm… no dobrze, prawie złoty, bo dalej kłamie. Ale… Tak, oto wreszcie przyszło co do czego i Maciejewski, jak szczur złapany w pułapkę, wyznaje swe prawdziwe uczucia. Znaczy: stęka, że kocha. To, że w pewnym sensie życie postawiło go pod murem, nie zmienia faktu, że mówi szczerze, ale nie ma co jeszcze uderzać w gong i machać chorągiewkami. Bo to wyznanie przychodzi jakby za późno.

Autor Pogromu w przyszły wtorek bardzo zgrabnie „zawinął” intrygę, niczym iluzjonista kolorową chustę, i znowu zostawił nas oszołomionych i z pustymi rękami. Ja już czekam na następny tom, ale właściwie jestem pewna, że zanim się ukaże, zdążę przeczytać piątą część jeszcze raz.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Będzie mi miło, jeśli wpiszesz jakiś komentarz :-)