niedziela, 8 lipca 2012

Miedziana Wenus - Lindsey Davis


Miedziana Wenus
Lindsey Davis
tłum. Konrad Majchrzak
Rebis, Poznań 2009


W trzecim tomie przygód Marka Dydiusza Falkona, pechowego zawadiaki i bystrego detektywa, spotykamy naszego bohatera w miejscu dość niefortunnym – w więzieniu Lautumie, w towarzystwie ciekawskiego (i prawdopodobnie głodnego) szczura. Marek trafił tam dzięki uprzejmości nienawidzącego go szpiega pałacowego, Anakrytesa, i nie zapowiada się, żeby miał zbyt prędko opuścić to mało przytulne miejsce odosobnienia. Na szczęście na ratunek pośpieszy mu ukochana kobieta… czyli jego niezawodna matka. Druga niezawodna kobieta jego życia, Helena, nie wyprzedziła matki Marka tylko dlatego, że była zajęta opłacaniem jego czynszu… Trzeba powiedzieć, że Falko ma szczęście do kobiet – widać to było już w dwóch poprzednich tomach, w tym jednak pojawia się jeszcze więcej kobiet. I dobrze! Im więcej, tym lepiej!



Seweryna Zotyka, najbardziej intrygująca bohaterka Miedzianej Wenus, nikomu nie przynosi szczęścia.  Można powiedzieć, że to osoba niezwykle pechowa, z tym, że przynosi nieszczęście głównie mężczyznom, którzy dali się oczarować jej rudym lokom i uroczej piegowatej buzi. Krótko mówiąc – Seweryna jest zawodową panną młodą. Ledwie wyjdzie za mąż, a już nieszczęsny oblubieniec pada na atak serca, dławi się pigułką, tudzież kończy w żołądku czarnej pantery. No cóż – trzeba przyznać, że wyobraźni tej kobiecie nie brakuje. A teraz właśnie upatrzyła sobie nową zdobycz – bogatego wyzwoleńca Hortensjusza Nowusa. Na szczęście kochający domownicy Nowusa postanowili chronić swojego przyjaciela i wynajęli prywatnego detektywa, by uroczyście skompromitował lub skutecznie przekupił Sewerynę. Tak, to właśnie Marek Dydiusz Falko ma stanąć na drodze raźno biegnącej do ołtarza Zotyce. Sprawa wydaje się dość prosta, klienci są więcej niż wypłacalni, a Marek ma przecież wprawę w wykonywaniu podobnych zleceń. Problem w tym, że Seweryna to doświadczony, przebiegły gracz, który dodatkowo dysponuje potężną bronią: urokiem osobistym. A przecież wiemy, że Marek – chociaż dotąd bezwzględnie wierny Helenie – nie jest obojętny na wdzięki sprytnych kusicielek.  

Motyw czarnej wdowy jest stosunkowo mało oklepany w kryminałach i bardzo mnie ucieszyło, że autorka postanowiła zająć się tym tematem. Staram się być obiektywna i bezstronna, jeśli chodzi o „płeć” kryminału, ale tym razem muszę przyznać, że bardzo się cieszę, że Lindsey Davis jest kobietą i że to właśnie ona stworzyła Marka Dydiusza. Zdecydowanie ma dobrą rękę do postaci kobiecych – wszystkie portrety bohaterek są zawsze wspaniale dopracowane, z jednej strony dość głębokie psychologicznie, a z drugiej na szczęście wolne od babrania się w emocjach dla samej przyjemności niewczesnego psychologizowania. Mimo że akcja w kryminałach Davis toczy się naprawdę wartko i czytelnik ani przez chwilę się nie nudzi, to jednak jest czas na smakowite opisy strojów i biżuterii – szczególnie ładnie wypadło to w przypadku ametystowej szaty Hortensji Atylii, starannie dobranych kolorystycznie ubrań Seweryny, a także (oczywiście!) Heleny Justyny i jej szpilek do włosów w kości słoniowej…  

Miedziana Wenus to kolejny doskonały kryminał, który utwierdził mnie w moich ciepłych uczuciach dla Falkona – i niechęci do papug (również tych feministycznie nastawionych). Następna w kolejce jest Żelazna ręka Marsa i już nie mogę się doczekać, kiedy ją dorwę, bo podobno tam wreszcie boski Tytus rusza smalić cholewki do Heleny Justyny. Nie mam wątpliwość, że ukochana Falkona umiałaby chłodno odrzucić awanse nawet samego cesarza, ale z drugiej strony… fajny ten Tytus;-)    

sobota, 7 lipca 2012

Kuzynka Sasza poleca... się!



Alfred Bendelin, prywatny detektyw (dyskrecja gwarantowana)


Alfred Bendelin, najsłynniejszy prywatny detektyw Londynu, nie może narzekać na swój los: jest rozchwytywany zarówno przez majętnych klientów, jak i rozkochane w nim wielbicielki. Brawurowo rozwiązuje sprawę za sprawą, przyprawiając funkcjonariuszy Scotland Yardu o ból zębów i koszmary nocne. Słynie z niezawodnego lewego sierpowego, piekielnej inteligencji i zniewalającego uśmiechu. Jest tylko jeden problem: Alfred Bendelin nie istnieje.
W postać znanego z powieści kryminalnych detektywa wciela się niejaki Nicholas Jones – wbrew wszystkim swoim zasadom i zdrowemu rozsądkowi. Z dnia na dzień porzuca wygodne życie w wielkim mieście i wyrusza na prowincję, aby rozwikłać zagadkę tajemniczego morderstwa. Tak – oczywiście wszystko to dla pewnych pięknych niebieskich oczu.
W otoczonej mokradłami osadzie Little Fenn zostaje znaleziona głowa znanego w okolicy domokrążcy. Wydaje się, że nikt z mieszkańców wioski nie miał motywu, by go zamordować, ale ich dziwne zachowanie zwraca uwagę samozwańczego detektywa. Wśród jesiennych mgieł spowijających torfowiska czai się zło... 

W piątek trzynastego lipca ukaże się nakładem Oficynki opowieść o Alfredzie Bendelinie i Nicku Jonesie. Będzie śmieszno i straszno. Mała wioska zagubiona wśród wzgórz Cotswold i ponurych mokradeł, zupa z dyni, detektyw z przypadku, ekscentryczny pisarz, gromadka bardzo dziwnych dzieci, wścibscy sąsiedzi, trzy interesujące młode kobiety i dwie despotyczne ciotki... Coś dla miłośników kryminalnych intryg w starym stylu i wielbicieli Joe Alexa. 
Będzie się działo!  

niedziela, 3 czerwca 2012

Uwikłanie - Zygmunt Miłoszewski

Uwikłanie
Zygmunt Miłoszewski
WAB 
Warszawa 2007



O Zygmuncie Miłoszewskim zrobiło się ostatnio tak głośno, że musiałam nadrobić zaległości w lekturze i wreszcie przeczytać Uwikłanie. Nie będę oryginalna – podobało mi się. Dlaczego jednak aż tak długo zajęło mi przekonywanie się do tej książki, skoro nazwisko autora od lat nie jest mi obce? Zastanowiłam się nad tym uczciwie i doszłam do nieco niepokojących wniosków. Ale po kolei – najpierw kilka słów o książce.

Pomysł, aby na klasyczny schemat zamkniętego pokoju nałożyć – niczym dodatkową warstwę akwareli – sytuację sesji psychologicznej, od początku wydawał mi się dość ryzykowny, ale przez to bardzo interesujący. Z takiego przeplecenia motywów, emocji i wątków po prostu musiało wyniknąć coś ciekawego i nieoczekiwanego. Spodziewałam się niespodzianki, ale i tak spotkało mnie zaskoczenie – a kryminały wszak powinny być zaskakujące. Czy można kogoś zamordować w afekcie, nie mając tak naprawdę żadnego motywu? Do czego mogą doprowadzić eksperymenty z ludzką psychiką i czy bezpiecznie jest ufać terapeutom? Prokuratorowi Teodorowi Szackiemu, prowadzącemu śledztwo w sprawie zabójstwa jednego z uczestników nietypowej sesji psychologicznej, niełatwo przyjdzie znalezienie pierwszego punktu zaczepienia w tej zagadce. Trzy osoby, które poza nieboszczykiem Telakiem brały udział w sesji, były dla ofiary zupełnie obce i nie miały żadnego motywu, podobnie jak nie miał go opiekujący się nimi terapeuta, Cezary Rudzki. Poza tym Henryk Telak najwyraźniej nie miał wrogów i prowadził dość nudne życie – ot, kolejny szary obywatel przytłoczony spadającymi na niego nieszczęściami. W końcu, kiedy Szackiemu pozostaje albo uwierzyć w tajemnicze działanie pola psychicznego i dość szarlatańską teorię ustawień Hellingera, albo odłożyć akta sprawy do przegródki „niewyjaśnione”, wreszcie pojawia się trop…

Za największy atut Uwikłania uznałabym prowokacyjną wręcz nieefekciarskość – tam, gdzie inni osunęliby się w sztampę i dramatyzowanie, Miłoszewski woli wygasić światła, ironicznie zmilczeć i niespodziewanie przesunąć akcenty. Ten zabieg ładnie się komponuje z rozpoczynaniem każdego rozdziału od krótkiego podsumowania „wiadomości dnia”. Na co dzień możemy obserwować  niezamierzony komizm wynikający z zestawienia różnych informacji w „aktualnościach”, ale w Uwikłaniu zostało to przedstawione naprawdę wybornie.

Jeśli chodzi o bohaterów, to powiem od razu, że Szackiego nie polubiłam (w prawdziwym życiu nie znoszę takich dwulicowych mężów, którzy „oczywiście, że kochają swoją żonę” i „oczywiście, że ją zdradzają”, więc niby czemu miałabym ich lubić w literaturze?), ale nie przeszkodziło mi to docenić precyzyjnej  konstrukcji tej postaci. Jest to człowiek na tyle skomplikowany, żeby wzbudzić zainteresowanie czytelnika, a jednocześnie na tyle przejrzysty w swoich motywacjach, by dało się go zrozumieć. Szacki jest bardzo ludzki (choć mi się to jego po ludzku nieuczciwe oblicze nie podobało) i nie pozuje przed czytelnikiem na superbohatera (pomimo mlecznej czupryny, która od razu skojarzyła mi się z Wiedźminem, snh snh;-)) genialnego detektywa, który od pierwszego zerknięcia na miejsce zbrodni wie wszystko. Zdecydowanie najbardziej, jeśli o niego chodzi, podobało mi się to przełożenie głodu sprawiedliwości na „prawdziwe życie”. Miłoszewskiemu – mimo że nie bawi się w moralizowanie – udało się przemycić refleksję, że tak to jest, że raz dorastamy do naszych idealnych wyobrażeń o sobie, a raz nie. Że apetyt na życie, na adrenalinę, na piękno, sprawiedliwość i prawdziwą miłość może nas przywieść zarówno do działań bardzo dramatycznych i ryzykownych, jak i – paradoksalnie – zupełnie nieefektownych i mało brawurowych. Nie lubię Szackiego, ale go cenię.

No dobrze, skoro wszystko tak pięknie i ciekawie, i przekonująco – to czemu nie mogłam się zebrać do lektury tej książki? Chyba chodzi o polskie kryminały w ogóle. I pewnie nie tylko ja tak mam. Fajnie słyszeć, że Miłoszewski wielkim pisarzem jest, że Krajewski, że Grzegorzewska, że Czubaj… ale żeby tak naprawdę wziąć do ręki i przeczytać, to niee… Dlaczego? No cóż – chyba, żeby się nie rozczarować. Chętnie wierzę, że mamy dobrych pisarzy kryminałów, ale ciągle pozostaje taki cień wątpliwości, że jednak nie jesteśmy w stanie dorównać zachodnim autorom. Że skoro to polskie, to pewnie jednak nie aż takie dobre. Wolę słuchać o naszych cenionych i docenionych pisarzach, niż się osobiście przekonać, czy rzeczywiście są tacy fajni. Bo nie chcę się zawieść.  Bo jednak gdzieś w głębi duszy wydaje mi się, że jak kryminał, to tylko skandynawski, brytyjski, amerykański, no a my to możemy sobie oczywiście tak na boczku próbować, ale tak naprawdę to…

Oczywiście taka patriotyczna „skromność” jest absolutnie idiotyczna. Wszystkie stereotypy – również te dotyczące nas samych, naszych pisarzy – zaczynają się w naszych głowach. Na szczęście prawda obiektywna jest bardziej pocieszająca niż to, co się w nich kotłuje. Mamy świetnych pisarzy. Nie musimy ich intensywnie szukać, bo jest o nich głośno już nie tylko w Polsce. Wystarczy sięgnąć po ich książki. Oczywiście nie wszystkie każdemu się spodobają, ale myślę, że przynajmniej wśród tych najbardziej znanych autorów nawet wybredny czytelnik znajdzie chociaż jednego, który skutecznie go przekona, że jest dobrze. Mnie Uwikłanie przekonało – i zachęciło, by o wiele częściej sięgać po świetne polskie kryminały.               

piątek, 11 maja 2012

Smuga krwi - Johan Theorin


Johan Theorin
Smuga krwi
tłum. B. Matusiak
Wydawnictwo Czarne
Wołowiec 2012


Od jakiegoś czasu przy czytaniu kryminałów zwracam uwagę na to, w jaki sposób autor wplątuje głównego bohatera w daną zbrodniczą historię. Prywatni detektywi i policjanci to jedna sprawa, ale skąd się biorą detektywi-amatorzy? Niektórzy tak jak np. panna Marple są po prostu naturalnie wścibscy i kolejne morderstwa im się „przydarzają”. Niektórzy szukają guza i go znajdują. Niektórzy mają pecha. Niektórzy zostają oskarżeni o popełnienie zbrodni i muszą znaleźć prawdziwego mordercę, by dowieść swojej niewinności.
A dlaczego Per Mörner, rozwiedziony ojciec dwójki dzieci, na co dzień parający się mało spektakularnym zajęciem telemarketera, facet na wskroś zwyczajny, był zmuszony poprowadzić prywatne śledztwo? Dlaczego nie mógł po prostu odpocząć w odziedziczonym po krewnym domku na Olandii? To było coś więcej niż pech. Być może wmieszały się w to wszystko jakieś mroczne siły. W końcu właśnie zbliża się noc Walpurgii. Na wyspie zapłoną ogniska. Brzmi to romantycznie i malowniczo, prawda? Nie dajcie się zwieść.

Spokojny (chociaż na pewno nie beztroski) pobyt głównego bohatera na Olandii przerywa telefon od jego zniedołężniałego ojca, Jerry’ego. Mężczyzn nie łączą szczególnie bliskie więzi, a odpowiedzialny jest za to jedynie Jerry, ponieważ Perowi jako synowi nie można nic zarzucić. Wydaje się wręcz, że wykazuje aż za dużo dobrej woli. Tknięty złym przeczuciem Per niechętnie wyrusza do studia filmowego Jerry’ego, żeby zaopiekować się ojcem i odwieźć go do domu. Na miejscu okazuje się, że ktoś podłożył w budynku ogień, a Jerry został napadnięty. Per ma tylko chwilę na to, by wyprowadzić ojca ze studia. Później wraca do płonącego budynku, gdzie odkrywa czyjeś zwęglone ciało i słyszy kobiecy krzyk. Niestety płomienie odcinają Perowi drogę i musi ratować się ucieczką przez okno. Gdy przybywa zaalarmowana straż pożarna, jest za późno – nie udaje się uratować ani studia, ani uwięzionej w nim kobiety.
Per podejrzewa, że ktoś celowo podpalił budynek. Ale kto? Niestety od ojca wiele się nie dowie, gdyż Jerry cierpi na częściową afazję i nie jest w stanie złożyć sensownego zdania, nawet gdyby chciał. A prawdopodobnie nie chce. Wszystko wskazuje na to, że ktoś chce zemścić się na Jerrym, a on przywykł zachowywać swoje sprawy dla siebie. Teraz Per musi jak najszybciej poznać prawdę, by ocalić ojca – a najpewniej i siebie – przed tajemniczym mordercą, który lubi się bawić zapałkami…

Smuga krwi należy do tych kryminałów, które dla przykucia uwagi czytelnika używają bardziej wyrafinowanych środków niż tylko nieustannego podkręcania napięcia. Nie powiedziałabym, że to mrożący krew w żyłach thriller, ale trudno się oderwać od tej lektury i „przeczytanie jeszcze tylko paru stron przed snem” skończyło się w moim przypadku zarwaniem nocy.
Intryga w Smudze krwi rozwija się niespiesznie, nieoczekiwanie i oryginalnie. Dramatyzm przedstawionych wydarzeń został zestawiony z melancholijnym pejzażem surowej olandzkiej przyrody, a realizm współczesnej akcji zmieszany z przesądami i magią, którą niektóre postaci książki biorą zaskakująco serio. W miarę jak pojawiają się kolejne postaci zastanawiamy się, jaką rolę przyjdzie im odegrać w tej historii. Czy powinniśmy szukać mordercy wśród sąsiadów Pera? Czy któreś z nich jest kimś innym, niż się wydaje? W jaki sposób mogli się wcześniej zetknąć z Jerrym? Odpowiedzi na te pytania okażą się naprawdę zaskakujące.

Johan Theorin nie marnuje czasu na obiecywanie czytelnikowi tajemnic i niespodzianek – a im spokojniej prowadzi swoją opowieść, tym bardziej nieoczekiwane okazują się przygotowane przez niego rozwiązania.          

Za udostępnienie egzemplarza do recenzji dziękuję serwisowi Zbrodnia w Bibliotece
Zbrodnia w Bibliotece

1Q84 - Haruki Murakami (t. 1)



Haruki Murakami
1Q84 (t. 1)
tłum. A. Zielińska-Elliott
Muza
Warszawa 2010 

Bardzo ostrożnie podchodzę do książek Murakamiego. Nie dlatego, że spodziewam się rozczarowania, tylko dlatego, że poprzednie tak bardzo mi się podobały i boję się, że następna bezlitośnie zrzuci z mojego osobistego piedestału ulubionego Kafkę nad morzem. Właśnie z tego powodu nie odważyłam się jeszcze przeczytać Kroniki ptaka-nakręcacza, która podobno jest najlepsza.
Zacząć czytać trylogię 1Q84 było mi jeszcze trudniej niż zwykle, bo nagle zrobiło się wokół niej trochę jakby za głośno. I nabrałam podejrzeń. Paradoksalnie, do sięgnięcia na kwitnący od dłuższego czasu na mojej półce tom pierwszy skłonił mnie dość niepochlebny artykuł o płaskości Murakamiego opublikowany w czasopiśmie „Książki”. Mówi się tam, że proza Murakamiego to jednak nie to, że za proste to, a jednocześnie zbyt mętne, że autor nie podejmuje aktualnych tematów, a jak podejmuje, to niewłaściwie, że się pisarz na tym i owym nie zna, ale na uszach to jak nikt… Słowem – przygrywaliśmy wam, a nie tańczyliście, biadaliśmy, a wyście nie zawodzili. I tak źle, i tak niedobrze.  To chyba za czasów Oświecenia uważano, że idealną receptą na bycie „modnym” jest krytykowanie tego, co inni najbardziej chwalą. Cały ten artykuł nie przypadł mi do gustu, to chyba jasne. Nie mam ochoty z nim polemizować w całej rozciągłości, powiem tylko, że nazywanie magii obecnej w prozie Murakamiego mętnością wydaje mi się efektem jakiegoś fundamentalnego nierozumienia.   
Pałając świętym gniewem, chwyciłam zatem tom pierwszy i wsiadłam w pociąg. Nie potrafię czytać Murakamiego do poduszki czy w fotelu – żeby odpowiednio się skupić, muszę zawsze wyjść ze swojej strefy komfortu na spotkanie Niezwykłego. Kiedyś z powodu braku odpowiednio inspirującego miejsca czytałam Murakamiego, siedząc na szafie.
Na 1Q84 składają się dwie historie: opowieść Aomame, instruktorki sztuk walki i płatnej morderczyni, i Tengo, wykładowcy matematyki zajmującego się hobbystycznie pisaniem. Skoro mamy mężczyznę i kobietę, tyko czekać historii miłosnej. Najwyraźniej jednak przyjdzie nam czekać długo. Najpierw zauważamy coraz więcej podobieństw między głównymi bohaterami i zagęszczającą się sieć powiązań. Później powoli staje się jasne, że tym co złączy – i rozdzieli – bohaterów będzie tajemniczy świat, gdzie świecą dwa Księżyce.
Moją sympatię wzbudził przede wszystkim Tengo, wrażliwy i nieco powolny młody człowiek. Niespodziewanie zostaje on wciągnięty w dwuznaczną aferę związaną z debiutancką powieścią pewnej niezwykłej siedemnastolatki. Dlaczego Tengo się na to zgadza, skoro jest przede wszystkim człowiekiem rozsądnym? Ha, trudno stwierdzić. Pociąga go twórcze wyzwanie, jakie wiąże się z tą powieścią, ale może to jej autorka jest dla niego najbardziej fascynująca? Nie chodzi jednak o zwykłą fizyczną chemię…
Motywacje i sposób zachowania Aomame jest trudniej zrozumieć i zaakceptować, ale to wcale nie sprawia, że jej poczynania śledzi się z mniejszym zainteresowaniem. W końcu, gdyby wszyscy bohaterowie byliby idealni i nieskazitelnie prawi, czytanie powieści stałoby się szalenie nudne. A Aomame jest intrygująca. Zdecydowanie.
W notkach i recenzjach trylogii podano informację, że Murakami postanowił się zająć problemem przemocy wobec kobiet, i to był aspekt, który odrobinę zniechęcał mnie do lektury. Jest to oczywiście problem ważny i trzeba o tym mówić, ale zawsze mi się wydawało, że pisanie o przemocy, jakiej doświadczają kobiety (niezależnie od wieku) w domu, wiąże się ze specyficznym ryzykiem – otóż czy należy pisać o tym interesująco? Czy czytając o tego rodzaju krzywdach, powinniśmy jednocześnie doznawać estetycznej satysfakcji? Gdzie przebiega granica między słusznym oddaniem głosu ofiarom a wykorzystywaniem efektowej skandaliczności tego tematu? Osobiście mam dość eksploatowania w popularnej kulturze historii porywanych i gwałconych małych dziewczynek. Zaczęto powszechnie nadużywać tej tematyki i wyszukiwać coraz bardziej przerażające opowieści – bo to ludzi naprawdę porusza. Problem w tym, że stopniowo porusza coraz mniej. Bo ileż można o tym czytać bez poczucia pewnej wtórności? Moim zdaniem większość autorów żeruje na tym problemie i nie potrafi przedstawić go z właściwej perspektywy – bo to powinno nas przede wszystkim przerażać, a nie ekscytować.
Pozytywnym przykładem jest tu dla mnie Grobowa cisza Arnaldura Indriđasona, który dzięki pogłębionemu studium psychologicznemu postaci potrafił opowiedzieć o przemocy wobec kobiet z wyczuciem i nie uciekając się do efekciarskiego skandalizowania. Niestety jest to rzadkość.
Dysponując solidnym zapasem uprzedzeń zrodzonych przez obserwowanie współczesnej dwuznacznej eksploatacji tego „kobiecego” tematu, na wieść, że Murakami też, pomyślałam oczywiście „o nieeee”. A powinnam była mieć do niego więcej zaufania.
Podsumowując – zdecydowanie się nie zawiodłam i już nie mogę się doczekać, kiedy zacznę drugi tom. 

poniedziałek, 23 kwietnia 2012

Zakryjcie jej twarz - P.D. James


P.D. James
Zakryjcie jej twarz
tłum. Barbara Kopeć-Umiastowska
Buchmann, Warszawa 2012




Dobroduszny wiejski doktor, stara panna opiekująca się domem dla samotnych matek, młoda atrakcyjna wdowa, dziedzic wielkiego majątku i obiecujący człowiek sukcesu, prawdziwa angielska dama w starym stylu, roztargniony pastor, wierna służąca… Kto z nich mógł życzyć śmierci młodej, pięknej Sally Jupp, zatrudnionej w rezydencji Martingale jako służąca? Kto tak długo zaciskał palce na jej szyi, aż uszło z niej życie? No cóż, trzeba przyznać, że wszyscy wyglądają dość obiecująco jako kandydaci na morderców. Jeśli mamy do czynienia ze zbrodnią w cichej angielskiej wiosce, a przy tym podczas jarmarku, najbardziej niewinnie prezentujące się osoby automatycznie dostają dodatkowe punkty. Tak to już jest.
Zatrudnienie Sally w Martingale było bardzo ryzykownym krokiem ze strony pani Maxie –  dziewczyna była inteligentna, chętna do pracy i zręczna, ale jej trudna sytuacja (młoda matka z dzieckiem, uparcie odmawiająca podania imienia „winowajcy”) oczywiście komplikowała sprawę.  Chociaż wszyscy pochwalali wspaniałomyślność właścicielki Martingale, która zgodziła się dać biednej dziewczynie szansę, ciągnący się za Sally intrygujący powiew skandalu owionął cały dom. Krótko mówiąc, należało się spodziewać kłopotów – jednak nadciągnęły one z zupełnie nieprzewidzianej strony. Okazało się, że to nie wady Sally napytają biedy wszystkim dookoła, ale jej zalety – szybko stanie się jasne, że rudowłosej piękności i otaczającej jej aurze dramatyzmu nie zdoła się oprzeć syn pani Maxie, młody Stephen. Nikt by się pewnie nie zdziwił, gdyby atrakcyjną służącą o wątpliwej reputacji i przystojnego dziedzica majątku połączył przelotny romans, ale Stephen przyprawił wszystkich o wstrząs, proponując Sally ni mniej ni więcej tylko małżeństwo. Granda i skandal! To nie do pomyślenia! Podczas gdy inni biadolili, ktoś postanowił wziąć sprawy w swoje ręce i jeszcze tej samej nocy wyprawił powabnego rudzielca na tamten świat. Szybko i skutecznie.
Gdy na miejscu zbrodni pojawia się nadinspektor Adam Dalgliesh, wszyscy zdają sobie sprawę, że śledztwo zostanie przeprowadzone bardzo dokładnie i profesjonalnie. Oczywiście wcale im się to nie uśmiecha, bo każdy z mieszkańców Martingale, ba, niemal każdy z wioski, ma coś do ukrycia. A wiele z tych sekretów łączy się z tajemniczą, nieprzewidywalną i nieodwołalnie skreśloną z listy żywych Sally Jupp…
Phyllis Dorothy James (znaną jako P.D. James) zwykle określa się mianem „drugiej Agathy Christie”, co oczywiście jest w pewnym sensie krzywdzące dla tej cenionej autorki, która udowodniła już, że jej nazwisko wystarczy jako gwarancja dobrej literatury kryminalnej. Jeśli jednak ktoś dotąd nie słyszał o P.D. James, ta etykietka rzeczywiście może się na początku przydać, żeby umiejscowić jakoś tę autorkę na kryminalnej mapie. Według mnie o wiele więcej różni James i Christie, niż łączy, ale rzecz jasna jest to sprawa dyskusyjna. Obie posługują się dość prostym i klarownym stylem, ale o ile Królowej Kryminału udaje się dzięki tej prostocie nawiązać błyskawiczny kontakt z czytelnikiem i pociągnąć do za sobą w głąb swojego świata, o tyle u P.D. James ta jasność stylu łączy się z powściągliwością, która tworzy wyraźny dystans. Bohaterowie Agathy Christie do nas przemawiają, po kilku stronach wydaje się nam się, że świetnie ich znamy (oczywiście często bywa to bardzo zwodnicze!), zaś do postaci z książek P.D. James trzeba się nieustannie „przebijać”; są nieuchwytni i zagadkowi. Najbardziej tajemniczą osobą w Zakryjcie jej twarz jest Sally Jupp - nie tylko dla czytelników, ale też dla pozostałych postaci. Uczciwa młoda kobieta, która miała pecha? Sprytna intrygantka? Niewdzięczna i złośliwa kokietka, która lubi się bawić cudzym kosztem i lubuje się w skandalach? Niewinna ofiara? Jaka była naprawdę Sally? Nad tym przede wszystkim zastanawia się Dalgliesh (postać sama w sobie dość przeźroczysta i nieuchwytna). Jeśli to charakter Sally jest kluczem do rozwikłania zagadki jej śmierci, nadinspektor będzie musiał ją „poznać”, a Sally istnieje już tylko we wspomnieniach innych. Czy z tych odprysków luster uda się złożyć prawdziwy obraz młodej, pełnej życia dziewczyny, którą była?
Niejednoznaczne, precyzyjnie skonstruowane portrety bohaterów są na pewno jedną z największych zalet pisarstwa P.D. James. Co ciekawe, sam detektyw zostaje zepchnięty na drugi plan, a na scenie królują podejrzani. Zdecydowanie wybija się spośród nich nieładna, zakompleksiona Catherine, pewna siebie i twarda Deborah oraz inteligentny, dowcipny Felix. Co chwila są ukazywani z innej strony, tak że trudno wyrobić sobie o nich zdanie albo ich polubić. Dzięki temu zabiegowi lekturze towarzyszy napięcie inne niż tylko to związane z pytaniem, kto zabił. Czytelnik ma świadomość, że aby w kulminacyjnym momencie zrozumieć, dlaczego ktoś postanowił zabić Sally Jupp, będzie musiał bardzo pilnie śledzić przez cały czas akcji drgnienia emocji poszczególnych osób, odczytywać ich motywacje w danym momencie i analizować stosunek do pozostałych bohaterów. To może się wydawać oczywiste – w końcu w każdym kryminale trzeba przyjrzeć się uważnie każdemu podejrzanemu – ale w przypadku P.D. James to zadanie zostało celowo utrudnione. Bo tak się składa, że ktoś tu bardzo pięknie kłamie. I to kłamie, że tak powiem, na wielką skalę.
Zakryjcie jej twarz to lektura bardzo satysfakcjonująca, którą można polecić nie tylko fanom Agathy Christie. Ten klasyczny kryminał może stanowić ciekawe wyzwanie dla tych, którzy od klasyki już się odzwyczaili – warto sobie przypomnieć, co tak lubimy w tradycyjnych powieściach kryminalnych i na ile sposobów mogą one nas zaskoczyć.