Etykiety
A teraz coś z zupełnie innej beczki
(19)
Alan Bradley
(1)
Alfred Bendelin
(18)
Anthony Berkeley
(1)
April Henry i Lis Wiehl
(1)
Baza recenzji Syndykatu ZwB
(30)
Denise Mina
(1)
Diana Wynne Jones
(1)
Dla dzieci i młodzieży
(11)
Dorothy L. Sayers
(1)
ENG
(2)
fantastyka
(2)
Fantastyka plus
(5)
film
(1)
Freeman Wills Crofts
(1)
Haruki Murakami
(1)
Ian Fleming
(1)
Jakub Szamałek
(1)
James Bond
(1)
Jarosław Grzędowicz
(2)
Johan Theorin
(1)
Jonathan Barnes
(1)
Katarzyna Kwiatkowska
(1)
konkurs
(7)
Kryminał
(10)
Kryminał klasyka
(9)
Kryminał plus
(12)
Kryminał retro
(3)
Książka jest kobietą
(3)
Lindsey Davis
(2)
M.C. Beaton
(2)
M.P. Kozlowsky
(1)
Marcel Pagnol
(1)
Marcin Wroński
(2)
Margery Allingham
(1)
Marissa Meyer
(2)
Marta Guzowska
(1)
Martha Grimes
(6)
Maureen Jennings
(1)
Mroczna seria
(11)
Nagaru Tanigawa
(1)
Olga Gromyko
(1)
Oliver Poetzsch
(1)
P.D. James
(4)
Paweł Pollak
(1)
Perełki
(17)
PLO
(2)
Rafał Kosik
(1)
Rex Stout
(1)
Robert van Gulik
(2)
Romans z anime
(2)
Rupert
(1)
Sasza Hady
(18)
science fiction
(3)
sensacyjne klasyka
(1)
Spotkania autorskie
(4)
Stephen Baxter
(1)
Terry Pratchett
(2)
Thriller/Kryminał
(5)
Trup z Nottingham
(1)
William Nicholson
(2)
Wolf Erlbruch
(2)
Wywiad
(2)
wyzwania
(5)
Zapowiedzi
(2)
Złoty Wiek
(5)
Zygmunt Miłoszewski
(2)
piątek, 7 grudnia 2012
Sasza Hady w Gdańsku!
Im bardzie pada śnieg...
13 grudnia Sasza Hady będzie gościem Oliwskiego Klubu Kryminału. Zapraszamy na spotkanie z Alfredem Bendelinem i doborowym kryminalnym towarzystwem! Spotkanie odbędzie się o 18tej w Bibliotece Oliwskiej na ul. Opata Rybińskiego 9 w Gdańsku.
Spotkanie z "Szamanem" w Krakowie
Pamiętacie Czułego barbarzyńcę Hrabala? A Egona Bondy'ego? Już niedługo w Krakowie oficjalna promocja książki Szaman wydanej nakładem Ha!artu, w tłumaczeniu Arkadiusza Wierzby.
Spotkanie odbędzie się 16 grudnia o 17tej w Czułym Barbarzyńcy (to chyba jasne;-)) na Powiślu 11 w Krakowie. Wezmą w nim udział tłumacz Szamana oraz Aleksander Kaczorowski, autor m.in. biografii Hrabala Gra w życie i eseju Ballada o kapciach. Spotkanie poprowadzi Tomasz Brzozowski.
Mariusz Szczygieł o Szamanie: "Nareszcie! Nareszcie wydano w Polsce jakąś książkę Egona Bondy'ego - filozofa, poety, pisarza. (...) przyznaję, że w tej minipowieści metafizyka pomieszana z fizyką robienia kupy jest frapująca. Do tego ontologia i pornografia, wszystko w jednej książce. Koktajl á la Bondy. Egon Bondy".
Krakusy, warto wziąć udział w tym ważnym spotkaniu! A przede wszystkim warto przeczytać książkę. Tłumaczenie bez cenzury! ;-)
Tutaj można przeczytać fragment książki
Najlepsze lektury na Święta
Święta blisko (albo tak mi się wydaje, bo już do nich tęsknię), a zapowiada się, że w drugiej połowie miesiąca spędzę sporo czasu w podróży, więc postanowiłam wybrać książki, które wezmę ze sobą. Zawsze zabieram się do tego wcześnie, bo potem w plecaku jakoś brakuje miejsca na te wszystkie tomy... Te trzy jadą na pewno.
Camilla Läckberg
Zamieć śnieżna i woń migdałów
tłum. Inga Sawicka
Czarna Owca, grudzień 2012
144 strony
Zwykle trzymam się z daleka od najpopularniejszych skandynawskich autorów, bo mnie ta rozbuchana moda mierzi, ale tym razem postanowiłam zrobić wyjątek. Po pierwsze dlatego, że nie jest to taka cegła jak zwykle (nie żebym miała coś przeciwko grubym książkom, wręcz przeciwnie - po prostu zawsze dotąd uznawałam, że nie chcę poświęcić aż tyle czasu na spotkanie z Larssonem czy Läckberg). Bardzo zgrabny tomik. Do drugie - wygląda mi to na całkiem klasyczną intrygę: odcięty od świata dom, zamieć śnieżna, ktoś pada trupem, wychodzą na jaw rodzinne tajemnice, napięcie rośnie... Czyż nie o to właśnie chodzi w ten świąteczny czas? ;-) Po trzecie - urzekła mnie okładka i migdałowy tytuł.
Notka wydawcy:
Opowiadanie utrzymane w konwencji najlepszych kryminałów Agathy Christie.
Na tydzień przed świętami Bożego Narodzenia młody policjant Martin Mohlin jedzie na wyspę Valön, by poznać rodzinę swojej narzeczonej. Uroczysta kolacja przeradza się jednak w dramat –niespodziewanie na ziemię osuwa się martwy senior rodu i najbogatszy członek rodziny Liljecronas – Ruben. Martin nie ma wątpliwości, że doszło do morderstwa. Sytuacja jest tym bardziej niebezpieczna, że z powodu zamieci śnieżnej nie można wydostać się z wyspy. Uwięzieni w domu goście czują na plecach oddech śmierci…
Jarosław Grzędowicz
Pan Lodowego Ogrodu, t. 1
Fabryka Słów, Lublin 2012 (wyd. IV)
Czekałam, czekałam i się doczekałam. Nareszcie wydano czwarty tom PLO! W związku z tym postanowiłam przeczytać... tom pierwszy ;-) Tym razem moda mi nie przeszkadza, bo jestem strasznie ciekawa, co wszyscy widzą w tym Grzędowiczu. Dotąd trzymałam się na uboczu i tylko łakomie obserwowałam to ładne wydanie w zintegrowanej oprawie, bo trochę się bałam - co będzie, jeśli mi się spodoba i będę cierpieć tak jak wszyscy fani PLO, czekając na zakończenie cyklu? Teraz już może mi się podobać, proszę bardzo!
Informacji od wydawcy nie wklejam, bo przecież wszyscy poza mną już to czytali
:-P
Marissa Meyer
Cinder
tłum. Dorota Konowrocka
Egmont 2012
360 stron
Słyszałam o tej książce dużo dobrego, podoba mi się okładka i... uznałam, że koniecznie powinnam zrobić sobie taki prezent. Poza tym w potopie budzących moją osobistą zgrozę przeróbek Królewny Śnieżki, ta wersja Kopciuszka się obroni, tak czuję.
Od wydawcy:
Saga przyszłości ma swój początek dawno, dawno temu… Cinder mieszka w hałaśliwym Nowym Pekinie, zdziesiątkowanym przez zarazę. Jako dziewczyna cyborg o tajemniczej przeszłości jest obywatelką drugiej kategorii. Lecz kiedy na jej drodze staje przystojny książę Kai, Cinder nagle znajduje się w epicentrum międzygalaktycznej walki z bezlitosną królową Luny. Rozdarta między obowiązkiem a wolnością, wiernością a zdradą, musi wyjawić sekrety swojej przeszłości, aby ochronić przyszłość...
Hm, notka brzmi nieco melodramatycznie, ale to mnie nie powstrzyma, rzecz jasna.
Recenzje w styczniu ;-)
Agatha Raisin i martwa znachorka - M.C. Beaton
M.C. Beaton
Agatha Raisin i martwa znachorka (t. 9 serii)
tłum. Stanisław Jan
Edipresse
Warszawa 2012
Szczerze mówiąc, wcale nie planowałam sięgać po
kolejne tomy serii o Agacie Raisin, uznałam, że Wredny weterynarz mi wystarczy –
wiem już, czym to się je, było miło, dziękuję, ale zbyt blisko z tą straszną
babą, jaką jest bohaterka książek M.C. Beaton, zaprzyjaźniać się nie chcę.
Dlatego sama nie wiem, co skłoniło mnie do przeczytania Martwej znachorki – może czerwona okładka (na czerwone jestem łasa
jak sroka na błyskotki). A może informacja z notki, że w tym tomie Agatha,
zdradziecko oszpecona podczas poprzedniej przygody, musi uciec ze swojego
ukochanego Carsley do jakiegoś beznadziejnego pensjonatu nad morzem i czekać,
aż odrosną jej włosy? Dobrze ci tak, wiedźmo – pomyślałam sobie mściwie i…
zaczęłam czytać.
Intryga spodobała mi się od razu: ginie znana w
okolicy wróżka i uzdrowicielka Francie Juddle, a wśród podejrzanych znajduje
się również Agatha. Na szczęście (lub nie…), zanim ktoś solidnie trzepnął
Francie w głowę, wyprawiając ją na drugi świat, z którym – jak się wcześniej
chwaliła – prowadziła ożywione kontakty, znachorka zdążyła sprzedać naszej
bohaterce magiczny środek na porost włosów i eliksir miłości. A
najzabawniejsze, że oba specyfiki najwyraźniej zadziałały: łyse placki na
głowie Agathy pokryły się obiecującym meszkiem, a Jimmy Jessop, miejscowy
policjant, zakochał się w niej na zabój. Wszystko się pięknie układa, a do tego
Agatha Raisin może robić to, co najbardziej lubi, czyli prowadzić amatorskie
śledztwo, pakując się ludziom z butami w życie, utrudniać pracę policji,
wszędzie wtykać nos…
Nadmorskie krajobrazy Wyckhadden, zimny wiatr,
spacery po molo, trup w wodzie – wszystko to przypadło mi do gustu i to dużo
bardziej niż sceneria z tomu drugiego. Również bohaterowie wydali mi się o
wiele bardziej interesujący: grupa zaprzyjaźnionych ze sobą od lat staruszków
spędzających czas na grze w Scrabble podczas długiego pobytu w niepopularnym
hotelu poza sezonem, męski, a przy tym kapryśny (ciekawe połączenie!) Jimmy
Jessop, egzotyczna znachorka i jej córka… Co więcej, przekonałam się również do
samej Agathy! Szczególnie ujęło mnie to, że w pewnych momentach decydowała się
nie brnąć dalej w swoje intrygi i wyznawała policji całą prawdę jak na świętej
spowiedzi (no… albo prawie całą – ostatecznie to Agatha Raisin). To były bardzo
ciekawe momenty w śledztwie, prowadzące do konfrontacji z Jimmym i nowych
odsłon relacji między bohaterami.
Jedyne, co mi się nie podobało, to rozwiązanie. W
którymś momencie byłam pewna, że wiem i… jednak nie. Co gorsza, mam wrażenie,
że scenariusz zbrodni, który ja ułożyłam z dostarczonych przez autorkę poszlak,
był dużo ciekawszy niż ten przedstawiony na końcu (tak, wiem, jestem strasznie
próżna;-)) Tak się pięknie to układało w interesujący wzór – a tymczasem M.C.
Beaton zdecydowała się na zakończenie bardzo zaskakujące, ale dość słabo
umotywowane i niewiarygodne. Pierwszy raz jestem gotowa przychylić się do tezy,
że nie jest najważniejsze za wszelką cenę zwieść czytelnika, ale przedstawić
rozwiązanie, które będzie godne zarysowanej intrygi (a śledztwo było tu prowadzone
naprawdę świetnie).
Pomijając to, co ja uznaję za niedociągnięcie, a
innym akurat może się spodobać, z przyjemnością stwierdzam, że świetnie mi się
czytało Martwą znachorkę – kryminał lekki,
dobrze skonstruowany i zabawny.
niedziela, 18 listopada 2012
Wywiad z Saszą w Qfancie
Od recenzentki do kryminalistki... czyli nowy wywiad z Saszą Hady: Czytaj w Qfancie!
Zapraszam do lektury :-)
Pole krwi - Denise Mina
Denise Mina
Pole krwi
tłum. Hanna
Pawlikowska-Gannon
WAB, Warszawa 2008
Mroczna Seria
Po książkę Denise Miny sięgnęłam właściwie tylko
dlatego, że nigdy dotąd nie czytałam żadnego szkockiego kryminału i byłam
ciekawa, „czym to się je”. To pierwsze spotkanie było więc właściwie
przypadkowe, ale okazało się bardzo szczęśliwe.
Nie przepadam za kryminałami z bardzo rozbudowanym
tłem społecznym lub społeczno-historycznym, bo zbyt często wykorzystują wątek
kryminalny jako rodzaj gatunkowej pelerynki czy pretekstu, żeby sobie spokojnie
porozprawiać o tych socjologicznych rarytasach na nutę konsekwentnie
pesymistyczną – zwykle robiłam wyjątek tylko dla kilku autorów (np. Arnaldura
Indriðasona), a teraz widzę, że muszę dołączyć do nich Denise Minę.
Glasgow, ponure lata 80-te. Osiemnastoletnia Paddy Meehan,
pracująca jako goniec w redakcji „Scottish Daily News”, marzy o zrobieniu
dziennikarskiej kariery (i – tak przy okazji – zrzuceniu kilku kilogramów).
Niestety, wygląda na to, że jej szanse przedstawiają się dość marnie, bo nie cieszy się
ani szczególną sympatią, ani nawet zainteresowaniem wśród pracowników, a ma
sporą konkurencję w wyścigu do „wyróżnienia się”. Na przykład szczupłą,
złotowłosą Heather Allen, która wzbudza w Paddy równie intensywny podziw, co
i zawiść. Jedynymi atutami Paddy są bystrość, spryt, przedsiębiorczość i
nieujarzmiona ambicja. No cóż, to właściwie wcale nie tak mało… Jednak aby
wyplątać się z ponurej sprawy, w którą się wmieszała, licząc na wielki temat,
będzie potrzebowała przede wszystkim dużo szczęścia.
Wszystko zaczyna się od porwania małego Briana
Wilcoksa. Czytelnik już od pierwszych stron wie, co się stało z chłopcem i kto
go zabił, ale odpowiedź na pytanie „dlaczego” pozna w tym samym momencie, co
główna bohaterka, czyli na ostatnich stronach książki. Chociaż autorka dużo
miejsca poświęca zarysowaniu tła obyczajowego i (tak, tak) socjologicznego
swojej opowieści, m.in. dokładnie przedstawiając relacje panujące w bardzo
katolickim domu Paddy, ani na chwilę nie tracimy z oczu kryminalnej intrygi.
Tempo akcji nie zapiera może tchu w piersiach, ale Pole krwi cechuje się tak mocnym i sugestywnym stylem, że naprawdę
trudno się od tej lektury oderwać. Wszystkie wątki – te bardziej i te mniej
związane z morderstwem – są ze sobą ciasno splecione i książka, chociaż porusza
wiele różnych zagadnień, nie jest przegadana ani nierówna. Szczególnie mocnym
kontrapunktem dla historii Paddy i śledztwa w sprawie małego Wilcoksa jest
opowieść o imienniku naszej bohaterki, Paddym Meehanie, oskarżonym i
niesłusznie skazanym za zabójstwo wiele lat wcześniej.
Jak każdy prawdziwy kryminał Pole krwi opowiada o dochodzeniu do prawdy, ale śledztwo nie
dotyczy tylko sprawy porwanego i zamordowanego chłopczyka. Paddy najpierw
nieoczekiwanie poznaje prawdę o sobie. To odkrycie nie do końca przyjemne –
okazuje się, że Paddy jest o wiele bardziej bezwzględna i samolubna, niż
myślała, a także o wiele bardziej niedopasowana i obca względem środowiska, z
jakiego się wywodzi, niż mogliby sądzić jej najbliżsi.
Rozbudowana struktura Pola krwi skojarzyła mi się z mechanizmem, w którym wszystkie
połączone tryby pracują w pełnej synchronizacji, by wytworzyć satysfakcjonujące
zakończenie – dostrzega się w tej książce inżynierską precyzję niemal poetycką,
ale też jakąś budzącą niepokój beznamiętność i surowość (podobne wrażenie
wywołała we mnie w swoim czasie lektura ponurych powieści Zoli). Nie jest to
powieść lekka, ale na pewno warta uwagi, a nawet wyjątkowa – nie tylko dlatego,
że akcja rozgrywa się w Szkocji…
Kolejne tomy z cyklu z Paddy Meehan to Martwa godzina i Ostatnie tchnienie.
Skrzydlata trumna - Marcin Wroński
Marcin Wroński
Skrzydlata trumna
Audiobook, Biblioteka Akustyczna
Czyta: Tomasz Sobczak
Wydanie książkowe: WAB, Warszawa 2012, Mroczna Seria
Na początku przyszłego roku ma się ukazać piąta
część cyklu o komisarzu Maciejewskim, zatytułowana Pogrom w przyszły wtorek, i uznałam, że to dobry moment, by
przypomnieć sobie poprzedni tom czyli Skrzydlatą
trumnę. Tym razem sięgnęłam po audiobook Biblioteki Akustycznej i muszę
przyznać, że interpretacja Tomasza Sobczaka bardzo przypadła mi do gustu – nie
miałam żadnych problemów ze skupieniem (co jako wzrokowcowi przy słuchaniu mi
się zdarza).
Akcja czwartego tomu, w którym Zyga usiłuje
rozwikłać sprawę śmierci pracownika Lubelskiej Wytwórni Samolotów, obejmuje
wydarzenia z roku 1936 (kiedy prowadzone jest śledztwo, a Maciejewski jest
jeszcze podkomisarzem, próbującym się dochrapać trzeciej gwiazdki) oraz 1945
(gdy ambicje bohatera ograniczają się do tego, by umrzeć możliwie najmniej
boleśnie). Można powiedzieć, że Skrzydlata
trumna w pewnym sensie okrąża tom trzeci, czyli A na imię jej będzie Aniela, który opowiadał przede wszystkim o
wydarzeniach z lat 1938–1944. Da się oczywiście czytać Skrzydlatą trumnę jako samodzielną całość, ale pamiętając treść Anieli, dostrzega się o wiele więcej
różnych smaczków i wewnątrztekstowych aluzji. (I tak, czytając pomiędzy
wierszami, dobrze rozumiemy na przykład pozornie tajemnicze zachowanie
poczciwego Fałniewicza podczas pełnej emocji sceny po powrocie z „Europy” do mieszkania
Krysi, heroiny z Bronowic.)
Te zabawy z chronologią to nie tylko rodzaj gry z
czytelnikiem, ale także kolejny dowód twórczej biegłości autora, który zgrabnie
i pewnie porusza się po stworzonym przez siebie świecie. Splatając i
zestawiając ze sobą różne wątki, Marcin Wroński przedstawia rozbudowaną, a przy
tym czytelną strukturę fabularną, co wpływa także na wzbogacenie portretu
głównego bohatera. W Skrzydlatej trumnie
widzimy Zygę w dwóch zupełnie różnych momentach życia i kariery, ale można
wskazać tu wspólny mianownik. Obie te sytuacje: śledztwo w sprawie tajemniczo
zmartwychwstałego Feliksa Suska i „pojedynek” z prowadzącym przesłuchanie na
Zamku majorem Grabarzem, to próby, przez które przechodzi Zyga. Jednak, chociaż
oczywiste jest, że kibicujemy Maciejewskiemu, trudno powiedzieć, jakiego
zwycięstwa powinniśmy mu życzyć…
Słuchając Skrzydlatej
trumny, wyraźnie uświadomiłam sobie jedną z najbardziej uwodzicielskich
cech retrokryminałów. Polega ona na pewnym paradoksie: z jednej strony autor
zabiera nas na wycieczkę w przeszłość i przybliża dawny Lublin tak, że jest
prawie na wyciągnięcie ręki, a z drugiej po chwili przypomina, że tamten Lublin
już nie istnieje i nie mamy do niego dostępu. Te zmieszane odczucia plastycznej
bliskości i melancholijnego oddalenia koncentrują się wokół szczegółów – na
przykład słuchając o niezwykłej przygodzie Rossowskiego z prototypem maszyny Lublin
R.XIV, nagle poczułam, że przedwojenne samoloty (szczególnie te z Lublina) to
fascynująca sprawa i chociaż jako żywo nigdy się tym nie interesowałam, teraz
miałam ochotę od razu sięgnąć po fachowe opracowania tematu. Dopiero po chwili
zdałam sobie sprawę, że tak naprawdę samoloty wcale mnie nie interesują i po
pierwszych stronach naukowego dzieła na ten temat zaczęłabym przysypiać – mnie
interesuje tylko ten lotniczy retromiraż w Skrzydlatej
trumnie…
Kolejne spotkanie z ulubionymi bohaterami: Zygą,
Zielnym, Fałniewiczem i Różą, a także świetnym stylem Wrońskiego, łączącym w sobie elegancki dystans, dobre wyczucie dramatyzmu i ujmujący humor, utwierdziło mnie w przekonaniu, że jest na co
czekać, a niecierpliwość w tym oczekiwaniu na następnym tom jest jak najbardziej
zrozumiała. Wszystkie dotychczasowe części cyklu (z których najbardziej lubię
wojenną Anielę) prezentowały bardzo
wysoki poziom, więc nie chodzi tu o pytanie, czy i tym razem będzie dobrze,
tylko z jaką sprawą będzie się musiał zmierzyć uparty, niepoprawny i cyniczny
Zyga, którego – choćby się człowiek bardzo starał – nie sposób nie lubić. Niewątpliwie
Marcin Wroński należy do autorów, których można darzyć całkowitym zaufaniem:
biorąc do rąk kolejną jego książkę, po prostu ma się pewność, że za tą piękną
formą (bo edytorsko są cudne – ach, te wytłoczone pieczątki na okładce!) stoi
równie piękna, albo i piękniejsza, treść. Bardzo lubię mieć ten rodzaj czytelniczej
pewności.
Notka wydawcy:
Czwarty
tom cyklu kryminalnego Marcina Wrońskiego! Lublin w odcieniach retro,
przedwojenne i powojenne losy Zygi Maciejewskiego...
Jest
1936 rok, nocny stróż w Lubelskiej Wytwórni Samolotów Feliks Susek odbiera sobie
życie na służbie. Jak donosi „Express Lubelski i Wołyński", powodem
desperackiego kroku jest nieodwzajemniona miłość denata do ponętnej krawcowej.
Kiedy sprawa ma zostać umorzona, komisarz Maciejewski odkrywa, że ciało w
trumnie nie należy do samobójcy. Rozpoczyna się mozolne śledztwo, które łączy
pozornie niepowiązane ze sobą zdarzenia i postaci, a temperatura rośnie z każdą
minutą. Czy policjantowi uda się połączyć wątki i rozwikłać mrożącą krew w
żyłach tajemnicę? Na niektóre odpowiedzi będzie musiał zaczekać kilka lat,
kiedy w 1945 roku w celi lubelskiego więzienia spotka ducha z przeszłości.
Fałszywi
świadkowie, handlarze narkotyków, kłopotliwe znajomości - Lublin Wrońskiego to
istne Sin City na słowiańską nutę. Komisarz Zygmunt Maciejewski będzie zmuszony
nie tylko wniknąć w mroczną tkankę miasta, ale także zmierzyć się z własnym
nałogiem, bólem i pożądaniem. W tle akompaniuje mu słynna berlińska śpiewaczka,
Mathi Lirhen i złowrogie odgłosy nocnych ulic.
Ofiara Polikseny - Marta Guzowska
Marta Guzowska
Ofiara Polikseny
Warszawa 2012
WAB, Mroczna Seria
Ofiarą
Polikseny zainteresowałam się od razu, gdy książka się
ukazała – przede wszystkim ze względu na cudowną okładkę, która skradła moje
kryminalne serce – jednak sporo czasu upłynęło, zanim ją przeczytałam, a
jeszcze więcej nim udało mi się sformułować myśli i napisać ten tekst. Przed
lekturą przejrzałam kilka recenzji tego debiutu i zorientowałam się, że to
książka kontrowersyjna, niektórzy bardzo ją chwalili, inni zgłaszali
zastrzeżenia. Najczęściej krytykowano kreację głównego bohatera, Maria Ybla,
którego opisywano jako postać przerysowaną i zbyt dziwaczną. Postanowiłam, że
nie dam się uprzedzić do książki o tak interesującej okładce i obiecującej
notce, i duchowo przygotowałam się na tego Ybla, próbując „rozsądnie” nie
zawyżać swoich oczekiwań.
Okazało się, że wcale nie było to konieczne. Mario
to bardzo ciekawa postać – nie powiem, żebym go polubiła (bo lubić go raczej
trudno, na tym polega jego urok), ale mnie zainteresował i przekonał do siebie.
Rzeczywiście sposób, w jaki autorka naszkicowała swojego bohatera, jest
nietuzinkowy, a kreska mocna i wyrazista, ale według mnie należy to zaliczyć do
zalet tej książki. Mario, chociaż kryje w sobie wiele paradoksów, jest postacią
bardzo spójną, z charakterem (paskudnym co prawda…), co przejawia się zarówno w
jego działaniach, jak i sposobie wypowiadania się. Rzeczywiście jest dziwakiem,
ale przecież takich bohaterów literackich lubimy najbardziej, prawda? Jest też
kontrowersyjny – zarówno w przestrzeni tekstu, jak i w odczuciu czytelników. A
to bardzo dobrze, bo przecież to wtedy, gdy ujawniają się sprzeczne opinie,
zaczyna się prawdziwa dyskusja.
Dużo bardziej jednak niż Mario spodobała mi się Pola
Mor, inteligentna archeolożka o bardzo ciętym języku. Ciągle panuje moda na
ostre, wredne bohaterki, ale najczęściej ten schemat jest realizowany bardzo
nieprzekonująco – więcej się mówi o tym, jaka to ona jest złośliwa i ironiczna,
a mniej się to pokazuje (może wcale nie tak prosto wymyślić dla swojej
bohaterki odpowiednio ciętą ripostę?). Autorce Ofiary Polikseny udało się natomiast stworzyć uroczo wiedźmowatą
bohaterkę w najlepszym stylu – Pola Mor jest dla mnie tak wiarygodna, że
chociaż bardzo ją polubiłam, chyba wolałabym jej nie spotkać w prawdziwym życiu.
Bezkompromisowa, apodyktyczna, pełna autentycznej pasji dla swojej pracy,
obdarzona dość zjadliwym poczuciem humoru – wydaje się idealną partnerką dla
Ybla... Chociaż przy takiej wybuchowej mieszance można się spodziewać albo że
na wieki połączy ich wielka miłość, albo że się pozabijają.
Również pozostali bohaterowie prezentują się bardzo
ciekawie i chociaż niewątpliwie Pola i Mario są gwiazdami tego kryminału, nie
jest to teatr dwóch aktorów. Postaci drugoplanowych jest sporo, ale wszyscy zostali
tak ciekawie opisani, że nie sądzę, aby nawet niecierpliwemu czytelnikowi ktoś
miał się z kimś mylić.
Nie będę pisać o fabule, bo wystarczająco dużo
informacji znajduje się w notce (zamieszczam poniżej), a nie chcę psuć zabawy
tym, którzy Ofiary Polikseny jeszcze
nie czytali. A że przeczytać warto, nie ma wątpliwości. Autorka bardzo
interesująco przedstawia pracę archeologów, udowadniając, że jest…
nieinteresująca. To dość trudne zadanie, ale Marcie Guzowskiej znakomicie udało
się z jednej strony obalić mit archeologa w stylu Indiany Jonesa, który na
każdym kroku potyka się o czaszki i wielkie rubiny, a z drugiej pokazać
prawdziwe oblicze tej żmudnej, nudnej i wyczerpującej pracy w taki sposób, że czyta
się o tym z dużym zainteresowaniem i przyjemnością.
Kolejną zaletą było dla mnie umiejscowienie akcji w
Turcji. Wycieczki do tego kraju są obecnie popularne, ale to wcale nie znaczy,
że Polacy ten kraj dobrze znają – to znaczy, prawdziwą Turcję. Ja miałam okazję
zobaczyć ją (a co tam, pochwalę się) nie tylko jako turystka, z zewnątrz, ale
też jako „swoja”, mieszkając w mieście pozbawionym atrakcyjnych plaż i innych
wakacyjnych wabików. Dlatego, czytając Ofiarę
Polikseny, odczuwałam wielką błogość, prawie jakbym znów tam była (chociaż
akurat okolic starożytnej Troi nie zwiedzałam). Marta Guzowska opisała miejsce
akcji dość oszczędnie, nie epatując egzotyką i nie wykorzystując motywów zbyt
oczywistych, co dało znakomity efekt połówki pomarańczy, która – jak wiemy –
jest znacznie lepsza niż dwie pomarańcze.
Podsumowując: byłam zachwycona Polikseną i chcę jeszcze (niedługo ma się ukazać druga książka
autorki).
Notka wydawcy:
Upalny
sierpień, trwają prace na stanowisku wykopaliskowym w Troi. Grupa archeologów
dokonuje niecodziennego odkrycia: na domniemanym cmentarzysku achajskim leży
obsypany złotymi blaszkami kobiecy szkielet, który doktor Pola Mor, ambitna
archeolożka, identyfikuje jako szczątki mitycznej Polikseny, branki Achillesa.
Radość ze wspaniałego znaleziska nie trwa jednak długo. Niebawem Mario Ybl,
współpracujący z Polą antropolog fizyczny, cynik i pijak - prywatnie jej były
narzeczony - natyka się na zwłoki ...koleżanki z ekipy badawczej. Grozy całej
sytuacji dodaje fakt, iż kobieta ma poderżnięte gardło, a jej ciało zostało
starannie ułożone na starożytnym ołtarzu. Naukowcy zachodzą w głowę: czy to
możliwe, że ktoś złożył człowieka w ofierze, naśladując dawny rytuał? Jak się
niebawem okaże, nie będzie to ostatni tajemniczy trup znaleziony w Troi...
czwartek, 25 października 2012
Hady na Krakowskich Targach Książki w niedzielę
Jeśli ktoś miałby ochotę się ze mną spotkać, otrzymać autograf itd., serdecznie zapraszam na stoisko FKO A 42 w niedzielę od 12tej do 13tej.
środa, 10 października 2012
One day in real Moreton-in-Marsh
Polska wersja tekstu jest dostępna na ZwB
Why
Moreton-in-Marsh?
When I was searching for a suitable setting for my
book, I decided I wanted write about a provincial English town that I hadn’t visited
before. I prefer the idea of creating everything from scratch rather than
trying to catch up with reality, so I wanted my town to be half real, half
imagined. Thus I didn’t have any requirements for the place, I only wanted it
to a have nice name and to be located no further than a two hours train ride
from London.
I opened a map of England and started searching.
Warwick – no, I have been there. Oxford – no (then main character would
inevitably run into Inspector Morse!). Or maybe… Moreton-in-Marsh! Yes. That
sounded good.
Thus my adventure with the Costwolds began. When I
actually learned more about Moreton-in-Marsh, I was a bit worried that despite
its name, the town did not actually have a decent bog or marsh. And what's more
I needed a fen! Well, it's in moments like these that imagination comes in
handy. I decided on Moreton-in-Marsh and in my crime story book I gave it the
most wonderful wetland one could wish for: wild, dangerous, dark… A perfect
place for murder!
While describing and creating my Moreton-in-Marsh, I
was supported by my friend Kit Donisthorpe, whose family comes from this
region. Generously he endowed me with information about the various tourist
attractions of Cotswolds, the Batsford Arboretum (which after dark becomes a really
spooky place, almost begging for a bloody corpse) and ghost stories from
Gloucestershire folkore. Thanks to Kit’s help, I could imagined my Batsford and
create its alternative topography.
Yet, when the book was finished, I felt overwhelming
longing to visit the Cotswolds and see with my own eyes the real Moreton. In
many ways I wanted to check “if I was right”. Therefore in April 2012 when I
was in London I departed one sunny Sunday from Paddington Station for
Moreton-in-Marsh, for the town that became so dear to my detective, Nicholas
Jones.
The
bookshop – that’s the place!
Moreton-in-Marsh turned out to be a bit smaller and
much more enchanting than I imagined it to be. As it was Sunday, I missed all
the rush and bustle of market day. The High Street was calm and peaceful.
People were strolling around, talking with other people standing on the
pavement or sitting outside at the tables drinking coffee. It was a bracing and
serene morning. The honey-coloured Cotswold stone was positively imbibing the
sweet and raw April sunshine and I could smell the wonderful aroma of hot
chocolate coming from “Tilly’s” tea house. It was all perfect. I looked around,
satisfied and strangely moved. I saw the market hall, The Black Bear, the
toy shop, the sign indicating the way to Batsford Arboretum, the bookshop… The
bookshop!
A little bit confused by my mixture of both strange
familiarity and intriguing foreignness, I ran there willingly, as if it were a
safe haven. As it turned out, the Cotswold Bookstore resembled a hobbit’s
burrow rather than a harbour. As the owners say on their blog: narrow fronted,
but surprisingly large. More and more amazed, I was exploring this
extraordinary place step by step. Finally I reached a counter… and a rack in
front of it… and my eyes practically popped out of their sockets! The rack was
full of crime stories whose shiny covers left no doubt that the action was set
in the Cotswolds! I was dumbfounded. How come..?! So… I was not the first one
to come up with the great idea of writing a detective novel about the
Cotswolds?
A bookseller, noticing a new face and – possibly – the
emotions visible on that face, approached me and asked if I was particularly
interested in those writers. “Never heard of them!” I said, almost reproachingly
and I asked if it were really that popular among writers to scatter their
corpses all around the Cotswolds. Yeah, apparently so. The helpful bookseller
(named Tony, as I learnt later), who himself looked as if he had stepped out of
Tolkien’s books, printed for me a whole list of the names and titles. Rebecca
Tope, M.C. Beaton, Ann Granger, Jane Bailey…
“A Cotswold Killing”, “Grave in the Cotswolds”, “A Cotswold Mystery”,
“Death in the Cotswolds”… Overwhelmed, I told Tony everything about my detective,
Alfred Bendelin aka Nick Jones, my almost adventitious interest in
Moreton-in-Marsh, about the birth of my tiny village called Little Fenn…
everything. He was very pleased to hear that I had written about his town –
apparently the other crime stories set in the Cotswolds don’t focus on
Moreton-in-Marsh.
Tony answered all my questions about the bookstore which he
runs with David and Nina. As I understood, The Cotswold Bookstore is rather a
place of exchanging gossips than any significant amount of money, but Tony
didn’t seem to be troubled by this. It’s a cosy, friendly place where readers
come for little chat. They also organize meetings with the authors, who live in
the Cotswolds and write about the Cotswolds (lucky guys!). Among them Polish
readers will recognize M.C. Beaton, the creator of the nosy Agatha Raisin
stories.
If you visit Moreton-in-Marsh, you should definitely
drop by Cotswold Bookstore. And there is their blog
Honey-coloured
marshmallows in Bourton-on-the-Hill
“Show me your shoes” demanded a lady in souvenir shop,
though not unkindly, and then examined my trainers. “That’s ok, you'll be
alright getting across the meadows” she said. “Is it very muddy?” I asked, full
of hope. “No, it’s quite dry actually. There's been a drought here for quite a
few years now”.
Well, you can’t always get what you want... in real
life. My Cotswold fens exist only in the book.
I said goodbye, wishing her a real downpour and I
headed to Batsford. Eventually I decided to take the main road, not the
shortcut, because I hadn't brought my map with me and I had a strange feeling
that the local, if stopped for directions, would say something like: “Turn left
behind the third sheep and then straight on till morning”.
It turned out that it’s actually quite a walk from
Moreton-in-Marsh to Batsford. Fortunately though, I had a lot of time. And
that’s why I gave into the temptation and climbed up to the beautiful panorama
of Bourton-on-the-Hill, and didn’t turn straight towards the Batsford
Arboretum.
The Cotswold Hills are truly an amazing part of
England, famous due to the Cotswold stone, sheep farms and beautiful views. I
have to admit that when people told me about the charm of the Cotswolds, I had
some doubts. All those mild, green hills, calm pastures, small bridges over
sleepy waters – it will be all sugary-sweet and mawkish, right? It’s not.
Bourton-on-the-Hill is maybe not the most attactive
village in the Cotswolds, but it is still very pretty. On the both sides of the
uphill road you can see the typical houses built from honey-coloured limestone,
famous in the region. Limestone in Polish – “wapień” – brings association only
with pale, indistinct chalk and for sure doesn’t give any idea about the
richness of Cotswold stone colour. It says nothing about this golden hue, the
tones of ocher, amber and honey, this mellow and warm tinge. My friend Kit says
that “it's like they have absorbed the sun's heat and sit there glowing for
hundreds of years”. For me this limestone it’s like crusty honey marshmallow or
a jaggy cube of golden eye shadow.
Few houses were for sale. I looked at them greedily,
imagining how nice it would be to live there and ride a bike to the bookstore
in Moreton-in-Marsh for little chat every day. But the harsh truth is that in
order to get one house like this, you have to be VERY rich (or have a fine
family tradition of breeding sheep since ages past). South Gloucerstershire is
a wealthy region, full of empty mansions and lonely, rich old ladies (maybe
that’s why it’s such a good place for fictional crimes). Nearby, outside
Minchinhampton, lives Princess Anne. Nice neighbourhood, eh?
Batsford
Arboretum
In Polish, the word „arboretum” sounds a bit
mysterious, so I was surprised to learn that it just means “a park where you
can admire trees”. Admire the trees, hmmm. I was quite skeptical about this
idea while writing my book. I spent my childhood in a little house in the
woods, so I doubted if there is anything about trees that could astonish me in
anyway. Entering the arboretum I decided that I would show some fortitude and I
would not stoop to goggling over trees. It might be alright for the daughter of
a forester or biologist to gasp in awe at some cheery trees in bloom, but not a
crime writer. So it’s good that nobody saw me there when I did!
Eventually I just lay under them on the grass. From
here the cheery flowers looked like galaxies made of delicate lace.
In autumn the arboretum must look totally different
and I hope that in future I will have opportunity to visit Batsford in the end
of October to see it the way Nick Jones saw it while walking there with Ann
Hope and her children.
From the park you enter Batsford though a stone, mossy
gate. The village that I wrote about in my book consists, in reality, of few
houses which by day seemed a bit abandoned. Most likely the owners of these
wonderful limestone cottages only come here for the summer. The thing I found
the most astonishing was that the real Bastford was so appallingly clean and tidy.
The grass is perfectly mowed, the trees are well-maintained, the paths are
carefully swept. On the doors of St. Mary church was pinned the sheet of paper
that read: “Please keep door closed to keep birds out and please remove muddy
boots“. The doors WERE closed. I hoped that maybe visiting the graveyard would
be a thrilling experience, but unfortunately the graveyard looked like wedding
cake. Just it was tombstones, not marchpane figures of newlyweds that protruded
from its surface. The idea of burying someone there just seemed profane.
When I was back in London, I shared my disappointment
with my friends, Sandy and Leah.
“I imagined it to be more murky, you know. The ominous
sound of the wind in the thicket, the demonically disheveled bushes, the
taciturn villagers in ragged coats…”
“But twenty or thirty years ago I'm sure it was a lot
more sombre” said Leah, trying to comfort me with her lovable American
enthusiasm. “I’m telling you, I'm sure it was all gloomy, windy, scary, dark…
Well, they would have had electricity already but…” she said hesitantly.
“But only just” said solemnly Sandy, nodding his head
knowingly.
The Black
Bear
Thanks to Martha Grimes’ books I had assumed that all
English pubs were friendly places where you could feel at home. It’s certainly
true for The Black Bear in Moreton-in-Marsh. Well, if you are from
Moreton-in-Marsh that is.
I came back from Batsford quite tired and as it was
time to think about leaving Moreton, I wanted to visit The Back Bear. It
was like a dessert of my trip, the cherry on the cake. Excited, I went inside and immediately I drew
the full attention of the regulars who were sitting there. They gazed at me
with such an intensity that I blushed. I started to look around
demonstratively, showing that I was just a plain tourist, but it didn’t help
much.
The pub was smaller than I expected, but the
restaurant part was probably bigger. It was more cramped than cosy, but maybe
that was just my impression, induced by the all those staring men. Well, at
least the wooden bear was standing next to the window, that was the important
thing.
I approached the barman timidly, a young man who
seemed as bashful as I was. Actually, he looked a bit like Nick Jones from my
book. As I was so confused I asked him a question that I had been asking all
day around Moreton, trying to imagine how the town looked like back then, in
the times of Nick Jones and Rupert Marley.
„Excuse me, could you tell me how long this pub has
been here? Longer than twenty or thirty years, right?”
The young man blinked, clearly surprised, and just
then I realized that I hadn’t needed to ask this question in a place like The
Black Bear.
While the barman tried to choose the right century,
some other man who was sitting at the bar, came closer to me. He was very
friendly which was probably somehow connected with golden liquid that was
served there.
“Oh darling, this pub's been here for ages!” He spread
his arms in a jovial gesture and managed not to fall from his chair. “Ages and
ages! In the old days it was a traveling inn for them… them post carriages, you
know. AGES” he emphasized once again, smiling to me.
“Thank you very much” I said. “and is that the famous
Donnington ale?” I asked, pointing at the shiny taps.
They confirmed eagerly that it was. Unfortunately they
didn’t have it in bottles, so I couldn’t take it with me and try it later. I
was already tired and hungry (before my little excursion to Batsford I had only
had a cup of wonderful hot chocolate with nutmeg, whipped cream and
marshmallows at “Tilly’s”) and I didn’t
have time to eat dinner, because I had to catch my train to London. If I had
drunk ale at the bar, I would have started singing merry music-hall songs, just
like Rupert Marley. I was quite sure about that.
“And that’s the black bear?” I said, determined to ask
about everything.
“Yes” said the barman who apparently got used to me
already. “But… we actually had three of them. But the other two got nicked” he
confessed quietly and blushed again.
Hunting
for policemen in Moreton-in-Marsh
Asking myself how drunk they had had to be not to
notice that somebody was taking away two massive wooden figures, I went to the
shop. I wanted to buy something to nibble in the train and I decided that a
pint of milk and brownies would be the best choice. Whilst I was paying I realized
that I forgot to ask the inhabitants of Moreton-in-Marsh about a very important
matter.
“The police station? In Moreton?” repeated the seller,
looking with surprise at my shoppings. Maybe if I had bought doughnuts, my
question would have been more understandable. “No, we don’t have a police
station here in Moreton. The closest one is in Something-on-Something” he
explained.
“Oh”
I probably looked quite disappointed, because he added
warmly, as if to cheer me up:
“But there was one here a year ago. Then they closed
it last year”
“Brilliant!” I said, brightening up immediately.
“Great!”. And, satisfied, I went to the train station.
Thinking about it – what a pity that policemen from
Moreton-in-Marsh couldn’t have stayed there for just one more year! They lost
such a unique opportunity to hear about Constable Willy Talbot, Superintendent
Linnet and – of course – Nick Jones.
Kit, thank you again for your help! :-*
wtorek, 9 października 2012
Tajemnica Hog's Back - Freeman Wills Crofts
Freeman Wills Crofts
Tajemnica Hog’s Back
tłum.
Jadwiga Olędzka
Iskry,
seria Klub Srebrnego Klucza
Warszawa
1985
Bardzo
wiele klasycznych powieści detektywistycznych zaczyna się od tego, że ktoś
przypadkiem natyka się na trupa (najlepiej w jakimś malowniczym lub
zaskakującym miejscu) i śledztwo staje się absolutnie konieczne, bo nie sposób
przecież przejść obok nieboszczyka obojętnie. Tymczasem intryga w Tajemnicy Hog’s Back przez dłuższy czas
opiera się na tym, że trupa nie ma. Nie wiadomo nawet, czy popełniono
morderstwo. Doktor Earle zniknął, to prawda – w jednej chwili zażywny
sześćdziesięciolatek siedział sobie w pantoflach i szlafroku, czytając gazetę,
a w następnej jakby rozpłynął się w powietrzu. Wydaje się to bardzo tajemnicze,
ale jeśli dodamy dwa do dwóch – czyli w tym wypadku nieudane małżeństwo doktora
i to, że widziano go niedawno w towarzystwie niebrzydkiej kobiety w Londynie,
podczas gdy on twierdził, że tego dnia wybrał się pograć w golfa – i oto mamy
historię z lekka awanturniczą, ale właściwie dość banalną. Zajmujący się sprawą
zniknięcia doktora inspektor French jest niemal pewny, że Earle postanowił
rozpocząć życie na nowo, a kiedy okazuje się, że kobieta, z którą go widziano,
również nagle zniknęła, to tylko utwierdza go w przekonaniu, że chodzi o aferę
nie zbrodniczą, lecz miłosną. Lecz wkrótce z domu w Hog’s Back znika ktoś
jeszcze…
Tajemnica Hog’s Back to kryminał tradycyjny, klasyka
w starym stylu, ur-kryminał, kryminał wręcz neolityczny. Mamy tu przede
wszystkim śledztwo, pięknie doprawdy przeprowadzone – hm, i tyle. Postaci
zostały zarysowane ze spartańską wręcz prostotą, i dotyczy to zarówno
domniemanych ofiar, podejrzanych, jak i samego policjanta-detektywa. Dostajemy
w zasadzie tylko suche fakty i niestety żadnych smaczków. Czytając Hog’s Back, wyraźnie uświadomiłam sobie
(lepiej późno niż wcale), że tak, owszem, w klasycznej powieści
detektywistycznej intryga jest najważniejsza, ale jednak czytelnikowi
przyjemniej prowadzi się śledztwo, jeśli może się opierać zarówno na faktach,
jak i przesłankach psychologicznych. Tymczasem u Freemana Willsa Croftsa cała
ta fascynująca warstwa rozważań na temat meandrów ludzkiej psychiki sprowadza
się do stwierdzeń w rodzaju „raczej nie wyglądała na taką, co by to zrobiła”.
Nie
odkrywam tutaj Ameryki – już współcześni Croftsa, również jego koledzy i
koleżanki po piórze, napomykali, że jego książkom brakuje tej iskry, którą tak
cenimy np. u Agathy Christie. Wszyscy podkreślali, jak to bardzo go szanują,
ale byli w zasadzie zgodni, że niezły z niego nudziarz. Ja mam jednak do niego sentyment – kryminały Croftsa są surowe i pozbawione wszelkich stylowych
fajerwerków, ale nie brak im pewnego naiwnego uroku. Coś czuję, że na razie
kiepski ze mnie adwokat, ale spróbuję wyjaśnić, o co mi chodzi. Otóż Freeman
Wills Crofts był z zawodu inżynierem. I, jak można przypuszczać, do
konstruowania kryminalnej intrygi również pochodził po inżyniersku czyli przede
wszystkim logicznie i praktycznie. W efekcie jego książki nie są może
oszałamiająco barwne, ale za to naprawdę wspaniale przemyślane. Od Freemana
Willsa Croftsa można się sporo nauczyć (szczególnie o zagadnieniu alibi) i
warto z tego skorzystać, bo niewielu autorów tak pedantycznie i drobiazgowo
opisuje przebieg śledztwa i tok myślowy detektywa. Wielu współczesnych
kryminałopisarzy popada w skrajność przeciwną do tej, o którą można oskarżyć
Croftsa – dają nam dużo smaczków i dodatków, ale jeśli poskrobać tę pozłotkę,
okazuje się, że intryga mocno kuleje. Dlatego lektura Tajemnicy Hog’s Back jest naprawdę odświeżająca, a tym, którzy w
kryminałach szukają przede wszystkim wyzwań intelektualnym, może się spodobać
bardziej niż to, co proponują inni autorzy ze Złotego Wieku.
The Wavering of Haruhi Suzumiya - Nagaru Tanigawa
[Dla
tych, co pierwszy raz słyszą o Haruhi, swojej Stworzycielce:
recenzja w dwóch częściach na
Kuzynka Sasza Poleca Anime ]
Nagaru Tanigawa
The Wavering of Haruhi Suzumiya
Little, Brown and Company 2011
tłum. na angielski Paul Starr
Co było
na początku? W przypadku opowieści o przygodach Haruhi Suzumiyi to szczególnie
ważne pytanie, bo okoliczności narodzenia się jej niezwykłej mocy to jedna z
największych zagadek tego kultowego anime. I mangi. I filmu.
Jeśli
spojrzeć na sprawę pod innym kątem, zostawiając na boku quasi-religioznawcze
problemy, można powiedzieć, że na początku była jednak książka.
The Wavering of Haruhi Suzumiya to szósta część cyklu
stworzonego przez japońskiego pisarza Nagaru Tanigawę. Tytuły
poprzednich to The Melancholy of Haruhi
Suzumiya, The Sigh of Haruhi
Suzumiya, The Boredom of Haruhi Suzumiya, The Disappearance of Haruhi Suzumiya i The Rampage of Haruhi
Suzumiya, zaś po The Wavering
mamy The Intrigues of Haruhi Suzumiya,
The Indignation of Haruhi Suzumiya, The Dissociation of Haruhi Suzumiya i dwie części The Astonishment of Haruhi Suzumiya. Tak, sporo tego – i wszędzie
Haruhi.
The Wavering zajmuje interesujące miejsce w
całej serii, gdyż większość opisanych tam wydarzeń dzieje się po zniknięciu
Haruhi i dramatycznym wyborze Kyona, o których opowiada film. Słowem – jeśli
obejrzałeś obie serie i film, to by dowiedzieć się, co dalej, trzeba sięgnąć po
szóstą część z cyklu.
Na
książkę składa się pięć opowiadań. Live
Alive to odpowiednik 12 odcinka w pierwszej serii anime, The Adventures of Mikuru Asahina Episode 00 opowiada oczywiście o filmie przygodowanym przez Brygadę SOS, zaś pozostałe trzy historyjki wprowadzają zupełnie nowe wątki. Love at first sight to opowieść o pewnym
chłopcu, który zakochuje się bez pamięci w… Yuki Nagato (a to ci niespodzianka,
co?) i składa jej niecodzienną ofertę. Kyon wbrew swojej woli zostanie
zamieszany w tę miłosną aferę i w skutek niefortunnego nieporozumienia narazi
się na gniew Haruhi. Where did the cat go
to powrót do konwencji powieści detektywistycznej, wykorzystanej już w pierwszej
serii anime. Spotkamy się znowu z braćmi Tamaru, pokojówką Mori i kamerdynerem
Arakagawą, a w zgadywance wezmą też udział Tsuruya i kot Shamisen. W małej
chatce, należącej do rodziny Tsuruyi, podczas Sylwestra wydarzy się krwawe
morderstwo… The Melancholy of Mikuru
Asahina przedstawia opowieść o niespodziewanej randce, na którą Mikuru
zaprasza Kyona. Jeśli niewprawna podróżniczka w czasie chce się gdzieś z tobą
wybrać w pozornie niewinnym celu i cały czas zerka na zegarek ze zmartwioną
miną, może to oznaczać tylko kłopoty – kto jak kto, ale taki cynik jak Kyon
dobrze to wie. Ale to oczywiście nie znaczy, że odmówi, skoro to Mikuru prosi,
prawda?
A teraz
pytanie: czytać, czy nie czytać? Czy wyobraźnia czytelnika-haruhisty może się
równać z wizją studia Kyoto Animation, nawet i wspomagana rozsianymi w książce
ilustracjami Noizi Ito? Czy nie lepiej poczekać, aż się
zlitują i to nakręcą? Odpowiedź zależy zapewne od poziomu obsesji danego
haruhisty. Wydaje mi się, że ja mieszczę się w granicach zdrowej normy, a The Wavering przeczytałam z
zainteresowaniem. Najbardziej podobało mi się opowiadanie o wielbicielu Yuki, a
najmniej powtórka z zabawy w detektywów, bo nie dołożyła właściwie żadnego
kamyczka do wielkiej mozaiki pt. „Tajemnica Haruhi Suzumiyi”.
Wielką
zaletą serii książkowej jest to, że narratorem jest Kyon, zatem mamy
bezpośredni dostęp do jego ciętych uwag i ironicznych komentarzy. Druga wielka
zaleta to piękny styl autora, chociaż oczywiście mówię tu tak naprawdę o
angielskim tłumaczeniu. Narracja Kyona jest płynna, jasna, okraszona szczodrze
humorem oraz różnymi stylistycznymi perełkami, które z ogromnym zadowoleniem
wpisałam sobie do mojego „angielskiego” notesu.
Minusem
książkowej wersji przygód Haruhi i jej przyjaciół wydaje mi się jedynie to, że
w klasycznej narracji trudniej chyba przekazać wszystkie niuanse emocji
bohaterów i całą tę wieloznaczność tajemniczej aury, jaka ich otacza. Na
przykład milcząca Yuki w anime to jednak co innego niż Yuki milcząca w książce.
Dokładne opisy postaci (widzianych rzecz jasna z perspektywy Kyona) dają nam
ich pełniejszy obraz, ale znowu – usuwają tę mgiełkę intrygujących niedomówień.
Mimo tej
niedogodności wynikającej chyba z natury rzeczy (jestem pewna, że Haruhi
inaczej by to urządziła, przecież to nie do pomyślenia, żeby anime wygrywało z
książką!) myślę, że zdecyduję się na przeczytanie następnego tomu,
opowiadającego o intrygach Haruhi. Puszczony w tle Erik Satie powinien pomóc
zmobilizować wyobraźnię.
środa, 26 września 2012
sobota, 22 września 2012
Jak najwięcej grobów - Margery Allingham
Margery Allingham,
Jak najwięcej grobów
tłum. Irena Doleżał-Nowicka
Iskry (Klub Srebrnego Klucza) 1973
Jednym ze sposobów zainteresowania czytelnika
śledztwem jest klasyczne otwarcie pt. „niechętny detektyw”, które Margery
Allingham z powodzeniem zastosowała w Jak
najwięcej grobów. Albert Campion potrzebuje aż trzech powodów (które on
nazywa srokami, nawiązując do przysłowia), żeby podjąć się rozwikłania sprawy
morderstwa (a jeśli dobrze pójdzie, to i dwóch) na londyńskiej Apron Street.
Według mnie wystarczyłaby jedna sroka, w osobie bardzo ekscentrycznej panny Jessiki
Palinode, która okazuje się jedną z najciekawszych postaci w książce, ale
Campion jest wybredny i długo próbuje trzymać się z dala od całej tej awantury,
która mocno pachnie skandalem. Sprawa dotyczy przede wszystkim rodziny Palinode’ów,
podupadłych bogaczy, ale zamieszana jest w nią właściwie cała Apron Street, na
pozór spokojna uliczka, jedna z tych, które wyglądają, jakby czas się tam
zatrzymał: u aptekarza można kupić specyfik na kaszel, którym smarował się twój
dziadek, a przedsiębiorca pogrzebowy z radością zareklamuje ci swój konny
karawan, gdy tylko zauważy, żeś niezdrów.
Wszyscy na Apron Street pamiętają
czasy, gdy rodzina Palinode wyprawiała wielkie przyjęcia i królowała w okolicy.
Teraz, zubożali i nieco przetrzebieni Palinode’owie, pomimo że są już tylko
lokatorami w swoim dawnym domu, zachowują się, jakby nie zauważyli, że
coś się zmieniło. Maniery mają pańskie, a ich pewność siebie mogłaby zbić z
tropu lorda kanclerza. Do tego są tak arystokratycznie zdziwaczali, jak sobie
tylko można zamarzyć. Kiedy zatem miejscowy doktor otrzymuje obelżywy anonim,
oskarżający go, nie rozpoznał objawów otrucia i śmierć Ruth Palinode uznał za
niewinny zgon z przyczyn naturalnych, wszyscy zaczynają się zastanawiać, czy
Palinode’ów stać przynajmniej na jakichś wrogów czy też starszą panią wykończył
ktoś z rodzinnego grona (jak to jest przyjęte w wyższych sferach).
Kiedy w końcu Campion decyduje się zająć tą sprawą,
wsiąka w nią całkowicie, po prostu przeprowadzając się do dawnego domu
Palinode’ów na Apron Street, należącego teraz do Renee Roper, dawnej aktorki, z
którą Campion się przyjaźni. Udając siostrzeńca tej zacnej kobiety, usiłuje
zrozumieć stosunki panujące wśród lokatorów i sąsiadów. Nie jest to proste,
ponieważ nawet jego „cioteczka” ma swoje tajemnice.
Jak
najwięcej grobów zaleca się przede wszystkim zestawem
niezwykle barwnych bohaterów. W wypadku Palinode’ów ta barwność została
wykorzystana niejako podwójnie: ci dziwacy są wdzięcznym tematem, a przy tym
ich wybryki przydają im tajemniczości i czynią z nich pierwszorzędnych
podejrzanych. Dość mocną konkurencją jest dla nich Jas Bowels, przedsiębiorca
pogrzebowy z Apron Street, postać dostojna, bardzo teatralna i dickensowska z
ducha. Jak sugeruje tytuł książki, będzie nieco makabrycznie. Dla kontrastu
pojawia się także niewinne dziewczę, Klytia White, sierota, która przyszła na
świat w dramatycznych okolicznościach i która z pewnych powodów przebiera się
na dachu.
Również po drugiej stronie barykady, w szeregach
stróżów prawa i ich pomocników, mamy ciekawe postaci – na pierwszy plan wybija
się Charlie Luke, sympatyczny młody policjant o aparycji amerykańskiego
gangstera i dużym talencie mimicznym. Interesującym bohaterem jest też Lugg,
towarzysz Campiona. Sam Campion zaś… no właśnie. Jego największa zaleta to
niepozorny wygląd i umiejętność wtapiania się w otoczenie, więc trudno mówić w
jego przypadku o barwności. Na pewno jednak zyskuje zainteresowanie czytelnika;
jest to jeden z tych „przeźroczystych” bohaterów, którzy prowadzą nas poprzez
akcję, nie naprzykrzając się niepotrzebnie. (Wróciłam do Jak najwięcej grobów niedawno i po obejrzeniu Tinker, Tailor, Soldier, Spy Albert Campion – wysoki jasny blondyn
w dużych okularach w rogowej oprawie – od razu skojarzył mi się ze Smileyem
granym przez Oldmana).
Drugą mocną stroną pisarstwa Margery Allingham jest
według mnie umiejętność tworzenia oryginalnych porównań i metafor, które są tak
zręcznie wplecione w tekst, że nie można jej posądzić o efekciarstwo.
Sprzątaczka, pani Love wygląda „jak kot przebrany za lalkę”, pan Drudge gładzi
swoje bujne wąsy, „jakby chciał je uspokoić”, a tłum na ulicy „skurczył się jak
flanelowa łata na deszczu”. Do tego dochodzą również akcenty humorystyczne, w Jak najwięcej grobów związane przede wszystkim
z osobą Jasa Bowelsa (nie masz to jak wesoły grabarz). Allingham łączy to
wszystko z biegłością fachowca w spójną, jednorodną całość, która wypada
naprawdę atrakcyjnie. Z przyjemnością wróciłam na Apron Street i zapraszam tam
wszystkich, którzy lubią starą dobrą klasykę.
Subskrybuj:
Posty (Atom)