Zestawy książek wygrywają:
Adrian Kyć
Karriba
Gratuluję! :-))
Proszę o przesłanie adresu do wysyłki na sasza.hady@gmail.com
Etykiety
A teraz coś z zupełnie innej beczki
(19)
Alan Bradley
(1)
Alfred Bendelin
(18)
Anthony Berkeley
(1)
April Henry i Lis Wiehl
(1)
Baza recenzji Syndykatu ZwB
(30)
Denise Mina
(1)
Diana Wynne Jones
(1)
Dla dzieci i młodzieży
(11)
Dorothy L. Sayers
(1)
ENG
(2)
fantastyka
(2)
Fantastyka plus
(5)
film
(1)
Freeman Wills Crofts
(1)
Haruki Murakami
(1)
Ian Fleming
(1)
Jakub Szamałek
(1)
James Bond
(1)
Jarosław Grzędowicz
(2)
Johan Theorin
(1)
Jonathan Barnes
(1)
Katarzyna Kwiatkowska
(1)
konkurs
(7)
Kryminał
(10)
Kryminał klasyka
(9)
Kryminał plus
(12)
Kryminał retro
(3)
Książka jest kobietą
(3)
Lindsey Davis
(2)
M.C. Beaton
(2)
M.P. Kozlowsky
(1)
Marcel Pagnol
(1)
Marcin Wroński
(2)
Margery Allingham
(1)
Marissa Meyer
(2)
Marta Guzowska
(1)
Martha Grimes
(6)
Maureen Jennings
(1)
Mroczna seria
(11)
Nagaru Tanigawa
(1)
Olga Gromyko
(1)
Oliver Poetzsch
(1)
P.D. James
(4)
Paweł Pollak
(1)
Perełki
(17)
PLO
(2)
Rafał Kosik
(1)
Rex Stout
(1)
Robert van Gulik
(2)
Romans z anime
(2)
Rupert
(1)
Sasza Hady
(18)
science fiction
(3)
sensacyjne klasyka
(1)
Spotkania autorskie
(4)
Stephen Baxter
(1)
Terry Pratchett
(2)
Thriller/Kryminał
(5)
Trup z Nottingham
(1)
William Nicholson
(2)
Wolf Erlbruch
(2)
Wywiad
(2)
wyzwania
(5)
Zapowiedzi
(2)
Złoty Wiek
(5)
Zygmunt Miłoszewski
(2)
czwartek, 14 listopada 2013
poniedziałek, 4 listopada 2013
Konkurs z C.S. Lewisem
Ostatnio więcej u mnie konkursów niż recenzji, ale chyba nikomu to nie przeszkadza, prawda? ;-)
Tym razem do wygrania dwa zestawy książek:
1) "Mroczna wieża" C.S. Lewisa + "Kryminalny Wrocław. Mroczne przechadzki po mieście" M.Guzowskiej, A. Krawczyk, A. Michalewskiej
2) "Mroczna wieża" C.S. Lewisa + "Ochronka Anioła Stróża" Pawła Jaszczuka
Aby wziąć udział w konkursie, wystarczy do 12 listopada wpisać poniżej komentarz z informacją, który zestaw chce się otrzymać i dlaczego ten ;-) Zwycięzcy zostaną wyłonieni drogą uczciwego losowania.
Ułomna ręka sprawiedliwości - P.D. James
P.D. James
Ułomna ręka sprawiedliwości
tłum. Barbara Cendrowska
Warszawa 2012
Buchmann
Stworzyłam
kiedyś roboczą teorię, że najlepsze kryminały P.D. James to te najkrótsze
(Zakryjcie jej twarz, Z nienaturalnych przyczyn), natomiast te dłuższe wypadają
zwykle słabo. Jednak po lekturze Czarnej
Wieży, Zmysłu zabijania i Ułomnej ręki sprawiedliwości muszę
stwierdzić, że jednak nie ma tu żadnej wyraźnej reguły – ta ostatnia książka,
zdecydowanie najobszerniejsza z nich, okazała się najlepsza i najbardziej
wciągająca.
Atrakcyjna
i odnosząca sukcesy pani mecenas, Venetia Aldridge, radczyni JKM, zostaje
znaleziona w swoim gabinecie martwa i prześmiewczo przystrojona w tradycyjną
perukę. Jednak zanim to się wydarzy, mamy okazję zaobserwować Venetię w
działaniu, poznać jej charakter, motywy postępowania i poglądy. Wydaje mi się,
że kryminały, w których ofiara zostaje najpierw „przedstawiona” czytelnikowi, czyta się ze szczególnym zaangażowaniem, jako
że często kluczem do rozwiązania zagadki morderstwa jest osobowość zmarłego,
którą w takich powieściach kryminalnych może poznawać bezpośrednio, a nie
poprzez opowieści świadków.
W Ułomnej ręce sprawiedliwości prezentacja
ofiary wypadła bardzo dynamicznie, ponieważ widzimy Venetię w sytuacji
ogromnego napięcia emocjonalnego – jej jedyna córka Oktawia postanawia się
zaręczyć z niejakim Garrym Ashe’em, osobnikiem wielce podejrzanym, którego
Venetia dopiero co wybroniła z zarzutów o zamordowanie ciotki. Ta sprawa
przyniosła jej wiele satysfakcji (bo Venetia lubiła wygrywać), a jeśli
pozostawiła po sobie drgnienie niepokoju (wina Ashe’a była – przynajmniej dla
jego obrończyni – oczywista), to na pewno rozmyłoby się wkrótce, gdyby nie to,
że Oktawia postanowiła się związać właśnie z nim… na złość matce. Venetia
odebrała to jako jednoznaczny atak na siebie, ale o ile motywy Oktawii (z którą
nigdy nie miała dobrego kontaktu) były dla niej jasne, o tyle nie umiała
dociec, czego chce od niej Garry Ashe… Jakby przeczuwając, że jej czas się
kończy, Venetia zaczyna desperacko szukać pomocy – nie, to brzmi, jakby
załamywała ręce i prosiła – lepiej: Venetia zaczyna wymuszać na innych pomoc w
sprawie Ashe’a, prezentując przy tym dość nieprzyjemne cechy charakteru, ale
zanim zdąży coś przedsięwziąć, ginie. W tym momencie wiemy już, że Venetia
Aldrige miała talent do robienia sobie wrogów i znamy grono osób, które
szczególnie źle jej życzyły.
Ułomna ręka sprawiedliwości ma naprawdę niesamowity, mroczny
klimat, budowany przede wszystkim poprzez postać Ashe’a: odpychającą,
tajemniczą i nieprzewidywalną. Atmosferę niepokoju i zagrożenia podkreślają
również wspomnienia Venetii z młodości, które koncentrują się wokół okrutnego
ojca i dawnego nauczyciela. Zdecydowanie zderzenie tych dwóch postaci: Ashe’a i
Venetii, było świetnym pomysłem, ale tej dynamiki wystarczyło tylko do połowy
książki. Potem zrobiło się dość nudno i nawet dramatyczne zakończenie i wyskakujące
nieoczekiwanie nowe postaci (Michael Cole na przykład) nie zdołały zatrzeć tego
wrażenia. Mimo wszystko Ułomna ręka
sprawiedliwości jest niezłym kryminałem, bardzo ciekawie przedstawiającym
środowisko prawników, a psychologiczne obserwacje P.D. James jak zwykle zachwycają
wnikliwością i narracyjnym wyczuciem. Na pewno wrócę do tej książki – przede
wszystkim ze względu na mroczną, duszną atmosferę początkowych rozdziałów,
przywodzącą na myśli Psychozę i inne
Hitchcockowskie smaczki.
Pan Lodowego Ogrodu - Jarosław Grzędowicz
Pan Lodowego Ogrodu, tomy I-IV
Fabryka Słów
Chciałam
napisać spójną i nie rozwlekłą recenzję czterech tomów Pana Lodowego Ogrodu i po kilku przymiarkach zdecydowałam się na
opracowanie hasłowe, bez szczątkowego streszczenia (bo na co ono komu). Na
końcu jest spoiler dotyczący zakończenia, więc jeśli ktoś nie czytał (a są
tacy?;-)) to dla własnego dobra niechaj się zatrzyma na haśle Wydanie.
Oczekiwania
Oczywiście
były wysokie. Tak wysokie, że postanowiłam poczekać, aż wreszcie wyjdzie
ostatni tom, zanim w ogóle zaczęłam czytać PLO, bo nie chciałam cierpieć jak
inni wielbiciele Grzędowicza ;-) Starałam się też unikać zaglądania do recenzji
i opisów i dlatego, kiedy wreszcie sięgnęłam po pierwszy tom, ciągle myślałam,
że to opowieść o astronautach i stacjach kosmicznych.
Pierwsze
dwa tomy rzuciły mnie na kolana, zawróciły mi w głowie i urwały tyłek, czyli
krótko mówiąc: wygórowanym oczekiwaniom sprostały. Trzeci przeczytałam z
rozpędu i właściwie nie miałam większych zastrzeżeń, natomiast przy czwartym
jakby się ocknęłam i zaczęłam na poważnie zastanawiać, czy rzeczywiście wytatuowanie sobie w poprzek
twarzy „Kocham Jarka” i natychmiastowe rozpoczęcie nauki chorwackiego i
fińskiego (ze szczególnym uwzględnieniem przekleństw) powinno się znajdować na
mojej aktualnej liście życiowych priorytetów. Ale o zakończeniu później – na
początek chciałam zaznaczyć, że ogólnie rzecz biorąc: jestem zachwycona.
Świat
Przez
cały czas jest jednym z głównych bohaterów powieści, ale w pierwszym tomie jest
to szczególnie wyraźne. Wszyscy wiemy, że najłatwiej i najprzyjemniej czyta się
dialogi, a po opisach można się czasem lekko prześlizgnąć, kiedy robi się
nudno. Ja niby też to wiem i dlatego ciągle nie umiem sobie wytłumaczyć, jak to
się dzieje, że początek pierwszego tomu, gdzie mówi się bardzo mało, bo mamy
tam tylko Vuko i nowy wspaniały świat, jest aż tak wciągający. Poznawanie
Midgaardu, w którym przeplatają się elementy podobne do „naszego” świata (motyw
dzieci wykorzystywanych do walki, klimat jak z sag skandynawskich,
„bizantyjskie” wychowanie Filara itp., na które wskazywał sam autor podczas spotkania) z tymi całkowicie, fascynująco obcymi, to jedna z największych
przyjemności, jakie daje lektura PLO.
Łatwo
zrozumieć, że znalezienie się w takim nieprzewidywalnym, dzikim świecie dla
Vuko – wychowanego w dość aseptycznym, stechnicyzowanym społeczeństwie – stało
się nie tylko wyzwaniem, ale i ogromną frajdą (tak, chyba rzeczywiście każdy
wielbiciel fantastyki marzy o tym, żeby zawołać zupełnie na serio: „Gospodarzu,
piwa!”). I ta frajda się udziela – od razu.
Filar
Powiem
to od razu, żeby nie było nieporozumień – wolę Filara niż Vuko. Powodów jest
sporo, ale główny to ten, że Vuko poznajemy jako całkowicie ukształtowanego
superbohatera (no on jest superbohaterem, nie mówcie, że nie!) z konkretną
misją do wykonania, zaś rozwój Filara możemy obserwować niemal od samego
początku: dzieciństwo, nauka władzy, pierwsze doświadczenia miłosne, pierwsze
prawdziwe tragedie… Jednocześnie jednak Filar pozostaje na długo wielką
niewiadomą – wiemy, że jest Nosicielem Losu, ale podobnie jak on sam nie mamy
pojęcia, co to znaczy. Poza tym Vuko jest twardzielem – można go podziwiać i
się nim zachwycać, ale jednak łatwiej chyba przywiązać się do Filara (w każdym
razie ja przywiązałam się do niego natychmiast i na dobre).
Sztuczne
fiołki
Nie
znajduję lepszego określenia oddającego istotę kontrastu, który ożywia całą
narrację PLO. Niby jesteśmy w
„średniowiecznym” świecie, ale oprowadza nas po nim współczesny mężczyzna (a
nawet bardziej niż współczesny, bo z przyszłości), obdarzony specyficznym
poczuciem humoru. W efekcie dostajemy takie kwiatki: tom pierwszy s. 536–537, pełna
dramatyzmu scena, Vuko, uciekając przed szalonym van Dykenem, przypadkowo
bierze udział w inscenizacji Ogrodu
Rozkoszy Ziemskich Boscha.
W Ogrodzie Rozkoszy było łatwiej.
Więcej było tu łażących bez celu i nikt nie naprzykrzał się, proponując
tortury.
Na widok przechodzących
„świerszczy” po prostu upuścił tłumok na ziemię i osunął się w kłębowisko
nagich, wijących się po sobie ciał. Zatonął w nich, w plątaninie śliskich od
potu ramion i ud, wśród warg i palców.
A potem wstał i wyplątał się.
Kilkoro ramion uniosło się za nim, chwytając za łydki i obejmując za uda.
Drakkainen pochylił się i zadał
miażdżący, krótki cios w sam środek twarzy szczególnie namolnego Węża.
– Mówiłem: tylko bez macanek. A
pani… Nie to żeby pani mi się nie podobała, ale tym razem naprawdę nie mam
czasu.
Trochę
jakby ktoś dopisywał postaciom na starych obrazach ironiczne uwagi na aktualne
tematy.
Te
śmiałe, komiczne komentarze i puenty wcale nie niszczą klimatu, tylko pozwalają
spojrzeć na Midgaard z innej perspektywy – zbliżenie, odjazd kamery, znów
zbliżenie. Moim zdaniem ta nieustanna zmiana punktu widzenia i rozbijanie
jedności świata świetnie współgra z dwoma rodzajami narracji (pierwszo- i
trzecioosobowa), które zastosował autor na przestrzeni całej powieści – raz
widzimy Vuko „z zewnątrz”, a raz oglądamy Midgaard jego oczami.
Nazwy
własne
Całkowicie
mnie zauroczyły i dlatego chciałam o nich napisać - jako o wycinku ilustrującym uderzające bogactwo świata przedstawionego PLO. Grismo Szalony Krzyk, N’Dele Aligende, Lśniąca
Rosą, Woda córka Tkaczki, Lemiesz syn Szkutnika, Ardżuk Hatarmał, Szyłgan
Hatjezid, Kimir Zył, Hatir Sendżuk, Kungsbjarn Płaczący Lodem, Ludzie Słonej
Trawy, Bractwo Drzewa. Mówi się, że wielkie aktorki potrafiłyby nawet książkę
telefoniczną przeczytać tak, że można by ich słuchać godzinami – a ja z
radością czytałabym wielotomowy spis powszechny Midgaardu.
Pomysł
wprowadzenia charakterystycznych nazw własnych dla każdej krainy świata wydaje
się prosty, a może nawet oczywisty, ale mnie ten zabieg ciągle zachwyca. Aspekt
praktyczny: kiedy już posiada się jakąś wiedzę o Kirenenach, Amitrajach,
Ludziach Ognia czy Kebiryjczykach, już samo imię nowej postaci wystarczy, żeby
umieścić ją we właściwym kontekście.
Cyfral
Wiem, że
jest sporo przeciwników tego rozwiązania, które każe Vuko rozmawiać z własnymi
rękami tudzież wchodzić w dwuznaczną relację z produktem własnej rozbuchanej wyobraźni, ale ja jestem za. Zawsze lubiłam Blaszany Dzwoneczek i nie mam
nic przeciwko takiej wersji migoczącej wróżki.
Wydanie
Jako że
postanowiłam perfidnie poczekać na ostatni tom, skompletowałam wydanie w
oprawie zintegrowanej i jestem z niego bardzo zadowolona. Okładki wydają mi się
o wiele bardziej udane niż w pierwszej edycji, a giętki grzbiet naprawdę
ułatwia czytanie przy tak grubych tomiszczach.
Jeśli chodzi o ilustracje Dominika Brońka, to wzbudzają raczej mój niepokój niż zachwyt, ale myślę, że to wcale nie tak najgorzej. I zawsze w każdym tomie najpierw wszystkie oglądałam, a dopiero potem zaczynałam czytać ;-)
Zakończenie
Rozczarowało
mnie. No dobrze – będę uczciwa: między innymi dlatego, że nagle i boleśnie zdałam sobie sprawę,
że to już koniec.
Na
wspominanym już powyżej spotkaniu autorskim Jarosław Grzędowicz powiedział, że
kiedy pisał PLO, od początku wiedział, jaki powinien być koniec. Ja byłam wtedy po lekturze pierwszego tomu i kiwając głową, pomyślałam, że też dobrze wiem, jak musi
wyglądać zakończenie. No i wyobraźcie sobie, że jednak mieliśmy na myśli coś
zupełnie innego! ;-) Tak więc na pewno nie mogę powiedzieć, że domyśliłam się,
jak się to wszystko skończy. Bo oni… przeżyli!
Gdyby to
ode mnie zależało, wymordowałabym na rozmaite widowiskowe sposoby całą główną
obsadę, a resztę obsypałabym porządnym martwym śniegiem, tak żeby nie wiedzieli
którędy na górę, bo kurczę, po czterech tomach czytelnikom należy się coś
ekstra ;-) Słowem: spodziewałam się na koniec miażdżącej,
gorzkiej tragedii z nutą słodkiej melancholii, a dostałam coś, co – jak by na
to nie spojrzeć – jest happy endem. No jak tak można? ;-))
Tak
serio – oczywiście wszystkie te zarzuty to z miłości ;-) Albo za dużo się naoglądałam Gry o tron…
Będzie
mi ogromnie brakować Filara. I Vuko oczywiście też – zwłaszcza jego soczystych przekleństw.
Perkele,
piczku materinu!
wtorek, 10 września 2013
Wyniki konkursu dla wtajemniczonych
Dziękuję za zgłoszenia - Rupert i Ann zdecydowanie pobili biednego Nicka na głowę ;-) Taki już jego los: zawsze w cieniu innych ^^
Jako że wybierałam z każdej postaci-kategorii po jednej osobie, nagrody są dwie.
Lara Notsil otrzymuje niepowtarzalny notes Ruperta z jego osobistym, wyjątkowym i bezcennym podpisem, zaś Agnes - torebkę w stylu Anne Hope.
Jeśli ktoś wybrałby Nicka, dostałby model samolotu do składania (taki sam, jaki ten detektyw z Bożej łaski sklejał, gdy do jego drzwi zapukał los w osobie energicznej Helen Bradbury), Spitfire'a. Za karę pewnie powinnam pomalować i poskładać go sama ;-))
Gratuluję zwyciężczyniom i proszę o wysłanie adresów na maila sasza.hady@gmail.com
poniedziałek, 2 września 2013
Wyniki konkursu alkoholowego
Bardzo dziękuję za propozycje drinków dla Alfreda Bendelina - możecie być pewni, że słynny detektyw wypróbuje wszystkie ;-)
A teraz wyniki.
Pierwsze miejsce: Sylwia Zazulak
Drugie miejsce: oisaj
Trzecie miejsce: Lara Notsil
Zwycięzców proszę o przysłanie mailem adresu do wysyłki książek na sasza.hady@gmail.com (oczywiście zanim wyślę książki, będziecie musieli je wybrać z listy;-))
A teraz wyniki.
Pierwsze miejsce: Sylwia Zazulak
Drugie miejsce: oisaj
Trzecie miejsce: Lara Notsil
Zwycięzców proszę o przysłanie mailem adresu do wysyłki książek na sasza.hady@gmail.com (oczywiście zanim wyślę książki, będziecie musieli je wybrać z listy;-))
niedziela, 25 sierpnia 2013
"Trup" nadchodzi! Część III: Konkurs dla wtajemniczonych
Aby wziąć udział w tym konkursie, trzeba znać treść "Morderstwa na mokradłach" czyli pierwszej części cyklu o Alfredzie Bendelinie. Waszym zadaniem będzie wskazać swojego ulubionego bohatera (Nick, Rupert albo Ann) i wyjaśnić, dlaczego to jego/ją lubicie najbardziej. Nagrody będą... niespodziankowe - powiem tylko, że tym razem nie będą to książki. W końcu ile można mieć książek, prawda? ;-)
Konkurs trwa do 9 września.
Można oczywiście brać udział w obu konkursach premierowych jednocześnie.
"Trup" nadchodzi! Część II: Konkurs alkoholowy
W związku z premierą "Trupa z Nottigham" niniejszym ogłaszam pierwszy konkurs (bo będą dwa).
Nagrodą główną będzie oczywiście egzemplarz "Trupa" z sążnistą dedykacją i autografem (albo bez - jeśli ktoś nie chce, żeby mu po książce mazać;-)) oraz trzy inne książki do wybrania z puli dziesięciu (kryminał, fantastyka, podróżnicze, beletrystyka...), tak jak w poprzednim konkursie. Druga nagroda to trzy wybrane książki, a trzecia - dwie książki. Do każdej nagrody dołączona zostanie niewakacyjna pocztówka z Warszawy z pozdrowieniami od ciężko pracującej autorki ;-)
Jako że teoretycznie są wakacje, konkurs ma tematykę przyjemnie odprężającą. Pytanie brzmi: jaki według Ciebie powinien być ulubiony drink prywatnego detektywa Alfreda Bendelina i dlaczego właśnie ten? Aby odpowiedzieć na pytanie konkursowe nie trzeba znać treści książek - kwestia alkoholowych upodobań Bendelina nie została dotąd poruszona.
Tym razem nie będzie losowania, tylko moja arbitralna, despotyczna decyzja ;-)
Macie czas do 31 sierpnia!
wtorek, 6 sierpnia 2013
"Trup" nadchodzi! Część I: Biblionetka
Ostatnio na Saszowym blogu niewiele się działo - ale nie dlatego, że postanowiłam zrobić sobie wakacyjną przerwę ;-) Przeprowadzka, nowa praca w nowej branży... wszystko to mnie trochę zbiło z nóg, wybiło z kursu i rozbiło emocjonalnie (ale tak pozytywnie szaleńczo;-)) i dlatego zapadła cisza.
ALE teraz za to zrobi się gorąco: nadchodzi NOWE, czyli Trup z Nottingham, druga część cyklu o prywatnym detektywie Alfredzie Bendelinie (dyskrecja gwarantowana), i będzie się działo.
Na początek atrakcja przedpremierowa:
od 7 do 11 sierpnia Sasza Hady będzie gościem Biblionetki. Zapraszam do obserowania czatu, zadawania pytań - i polecam konkurs okołoczatowy.
Już niedługo kolejne wiadomości, konkursy, fajerwerki, garście konfetti, trąbki i dużo Ruperta ;-)
wtorek, 25 czerwca 2013
Morze Niegościnne - Jakub Szamałek, czyli znowu jest świetnie!
Morze Niegościnne
Jakub Szamałek
Muza
Warszawa 2013
Zwykle
kiedy jakaś książka bardzo mi się spodoba, po następną z serii sięgam z lekkim
niepokojem i chociaż naprawdę nie mogę się jej doczekać, po zakupie odstawiam ją
na chwilę na półkę – bo martwię się, że okaże się słabsza niż pierwsza. W
przypadku Morza Niegościnnego nie
miałam takich problemów – byłam wręcz pewna, że Jakub Szamałek, zdobywca Nagrody Wielkiego Kalibru Czytelników 2012, nie tylko
utrzyma poziom swojego debiutu Gdy Atena
odwraca wzrok, ale też zaskoczy i oczaruje czytelników na nowo. I co? I
miałam rację!
Gdy Atena odwraca wzrok (na której cześć piałam w
recenzji dla ZwB) ma świetne, dramatyczne zakończenie. Jest tak dobre, że
właściwie myślałam, że to już naprawdę koniec i następna książka tego autora
będzie o czymś zupełnie innym i Leochares już nie powróci. Nie żebym źle
życzyła Lamii, wręcz przeciwnie, bardzo ją polubiłam, ale… Tymczasem sprytny i
zaskakujący zwrot akcji otworzył zupełnie nowy rozdział w historii Leocharesa i
jego bystrej małżonki. Witajcie… w Pantikapajonie! Z samego serca cywilizowanego świata przenosimy się do krainy dzikich Scytów i Taurów – dobre to miejsce dla tych, którym nie poszczęściło się w wielkim mieście... choć i tutaj zdarzają się nieszczęśliwe wypadki. A to barbarzyńcy sprowadzą statek na skały, a to komuś głowę urżną.
Kilka
lat po dramatycznych wydarzeniach w Atenach Leo, Lamia i ich synek Teodoros
wiodą spokojne życie w odległej greckiej osadzie. A raczej
wiedliby, gdyby nie męska duma byłego detektywa i Satyros. Jaki jest Leo, wiemy
– sam prosi się o kłopoty i nie umie trzymać głowy nisko. Takiego go lubię :-)
Natomiast Satyros… Obserwując poczynania archonta, zdałam sobie sprawę, jak
trudno jest zbudować naprawdę przekonujący, szczerze wredny czarny charakter.
Autorowi Morza Niegościnnego się to
bez wątpienia udało: Satyros jest tak przebiegły, że nie sposób go nie podziwiać,
a jednocześnie tak podły i okrutny, że nie może budzić niczyjej sympatii. A
przy tym autor nie dopuścił, aby ta świetna kreacja „ukradła” książkę, tak jak
Jocker oszwabił ostatniego Batmana, sprawiając, że na jego tle stał się średnio
charyzmatycznym mężczyzną ze śmieszną peleryną. Satyros ma solidną przeciwwagę
w postaci takich mocnych charakterów jak Kalligenes, Nana, Stratonike oraz –
oczywiście – Leochares i Lamia. Bardzo spodobał mi się też książę Hekatajos, który co
prawda pojawia się na krótko, ale robi odpowiednie wrażenie.
Autorowi
szczególnie zależało na tym, żeby odbrązowić i „odmarmurzyć” starożytnych
Greków, przedstawić ich jako zwykłych ludzi, którymi rządzą raczej namiętności
i ambicje niż umiłowanie Homera. W Morzu
Niegościnnym wypadło to bardzo przekonująco (zresztą w Atenie również) – postaci mówią przystępnym, współczesnym językiem,
dialogi toczą się bardzo żywo, nie brak też komizmu. Jednak ja tym razem
bardziej skupiłam się podczas lektury na podziwianiu kompozycji: Szamałek
bardzo wprawnie łączy ze sobą sceny sensacyjne i dramatyczne, z tymi
ukazującymi codzienne życie nad Morzem Czarnym w V wieku p.n.e. I trzeba
zaznaczyć, że te ostatnie wcale nie stanowią tylko tła dla opisanych wydarzeń:
przeżycia Lamii czy losy Nany są tak samo fascynujące, jak zagadka zabójstwa
posła z Teodozji.
Morze Niegościnne ma 300 stron: można to
przeczytać w jeden wieczór (bo wciąga), ale myślę, że warto powściągnąć
ciekawość i ponapawać się kulturowymi smaczkami (ja na przykład niby
wiedziałam, że kobiety w starożytnej Grecji nie miały lekko, ale dopiero
obserwując Lamię, naprawdę to sobie uświadomiłam…), dowcipnymi dialogami,
literackimi zabawami z mitologią i płynnym, wyrazistym stylem. Jedyne, co mi
trochę przeszkadzało, to nadmiar przypisów; wiem, że to był zabieg celowy –
autor na spotkaniu w krakowskim Café Szafé wyjaśnił, że wolał dodać więcej
wyjaśnień, żeby czytelnik w razie czego nie musiał zaglądać do Wikipedii – ale
mnie to nieco rozpraszało (bo nawet jak wiem, to i tak mi oko leci na dół
strony;-)).
Zakończenie
i tym razem jest wystrzałowe, chociaż ma zupełnie inny wydźwięk niż ostatnia
scena Kiedy Atena odwraca wzrok. Wiadomo
też, że będzie się można spodziewać opowieści o dalszych przygodach Leocharesa,
który teraz wyruszy do…
A nie
będę psuć Wam niespodzianki ;-)
Wyzwanie Czytamy polskie kryminały
Zbrodnia w błękicie - Katarzyna Kwiatkowska
Zbrodnia w błękicie
Katarzyna Kwiatkowska
Zysk i S-ka
Poznań 2011
Bardzo
lubię debiuty – między innymi dlatego, że można w nich wyczuć specyficzną
świeżość i śmiałość, które nie zawsze muszą być okupione niezbornością
stylistyczną czy fabularnymi usterkami. Zbrodnia
w błękicie należy do takich udanych, „stabilnych” debiutów; dobitnie
świadczy o tym wyróżnienie w postaci nominacji tej książki do Nagrody Wielkiego
Kalibru 2012 oraz przyznanie jej nagrody specjalnej przez panią Janinę
Paradowską.
Po raz
pierwszy usłyszałam o Zbrodni w błękicie
właśnie na gali rozdania nagród na MFK we Wrocławiu; nie zdążyłam przed wyjazdem poznać wszystkich nominowanych tytułów, więc najpierw zobaczyłam autorkę na
żywo, a dopiero potem przeczytałam jej kryminał (zazwyczaj jest na odwrót:
jeśli bardzo mi się spodoba jakaś książka, staram się pójść na spotkanie
autorskie). Katarzyna Kwiatkowska świetnie wypadła na gali – widać było, że
jest przejęta i nie ma wiele „doświadczenia scenicznego” (wielu „kryminalistów” to
świetni mówcy i showmani), ale dzięki temu jej krótkie wystąpienie było
naturalne, bezpretensjonalne i czarujące. Myślę, że nie tylko ja pomyślałam
wtedy, że trzeba tę pisarkę bacznie obserwować.
Zbrodnia w błękicie to kryminał retro, ale właściwie
chętniej nazwałabym go staroświeckim (bardzo lubię to słowo), ponieważ ta
„dawność” przejawia się nie tylko w wyborze końca XIX wieku na czas akcji, ale
także w wykorzystaniu klasycznych schematów powieści detektywistycznej (dla
porównania: przygody komisarza Maciejewskiego z kryminałów Marcina Wrońskiego
rozgrywają się w przeszłości, ale kompozycja tych książek i samo podejście do
gatunku jest na wskroś nowoczesne).
Zbrodnia w błękicie jest dla mnie przede
wszystkim kryminałem z wyraźnie zarysowaną intrygą, niejednoznacznymi
bohaterami i konsekwentnie zbudowaną postacią detektywa z zewnątrz. Chociaż
oczywiście w książce nie brakuje przystawek w postaci wątków historycznych
czy obyczajowych, daniem głównym pozostaje zbrodnia i śledztwo – może właśnie
stąd porównania do kryminałów Agathy Christie. Jako wielbicielka klasycznych
whodunnit oczywiście przepadam za takimi książkami i „odkrycie” Katarzyny
Kwiatkowskiej bardzo mnie ucieszyło.
Wrażenie
staroświeckości buduje już sam format Zbrodni
w błękicie, jak na kryminał dość nietypowy, bo one zwykle kojarzą się w
wydaniami kieszonkowymi lub przynajmniej poręcznymi. Błękitny (rzecz jasna!)
tom do podróży pociągiem nadaje się średnio, ale za to otwieranie takiej
książki daje dużo zwykłej, czytelniczej frajdy.
Kilka
słów o fabule: do dworku w Wielkopolsce przyjeżdża przyjaciel domu, podróżnik
Jan Morawski ze swoim kamerdynerem (i wiernym towarzyszem) Mateuszem. Na
zewnątrz panuje śnieżna zadymka, zaś w domu państwa Tarnowskich – prawdziwa
emocjonalna burza. Jan od razu wyczuwa wśród zgromadzonych gości animozje i
napięcia, których ci nawet nie próbują ukrywać; uroczysta kolacja zamienia się
w sabat czarownic (tu w rolach głównych zimna żmija, hrabina Kareńska, i
rozwydrzona Paulina Bonikowska), padają wzajemne oskarżenia i złośliwe uwagi,
idą w ruch sole trzeźwiące – a rano mamy trupa.
Bardzo
mi się spodobało, że autorka zdecydowała się nie polegać tylko na klasycznym
schemacie odciętego od świata domu – w końcu drogi stały się przejezdne, dzięki
czemu akcja rozszerzyła się na pobliskie miasteczko, pojawiły się nowe postaci,
a do dusznej atmosfery Tarnowic wtargnął świeży, wręcz alpejski powiew.
Spodobał mi się także dobór imion, nie tylko dobrze pasujących do wybranej
epoki, ale też oddających charakter postaci: to jasne, że Mateusz będzie
mężczyzną budzącym zaufanie, solidnym i niepozbawionym poczucia humoru, Jan
nieodgadnionym ekscentrykiem, Julia tajemniczą damą, a młoda, złotowłosa
panienka edukowana przez siostry zakonne będzie miała na imię Zosia. Kolejny
nieoczywisty plus: pojawia się tu sporo książek, można wręcz powiedzieć, że
każdy bohater ma swoją, opisującą go w jakiś sposób książkę. Szczególnie
wyeksponowany jest Sienkiewicz – co oczywiście podkreśla atmosferę tamtej
epoki, a z książek tego autora: Bez
dogmatu, pozycja mniej znana, ale w dorobku Sienkiewicza bardzo
interesująca (dawno nie myślałam o tej powieści, ale w swoim czasie zrobiła na
mnie wrażenie, wywołując mieszane uczucia).
Jeśli
koniecznie miałabym szukać minusów Zbrodni
w błękicie (a nie zależy mi na tym jakoś szczególnie, bo czytało się
świetnie), to potrafię chyba podać tylko jeden (a i ten jest dyskusyjny). Otóż
Jan Morawski jest zbyt sympatyczny. Serio ;-) Mówi się sporo o jego dwuznacznej
reputacji i można się domyślać, że kiedyś było z niego niezłe ziółko, ale
podczas całej akcji prezentuje się absolutnie przyzwoicie i nienagannie (inna
sprawa, że nie miał komu tam zawracać w głowie – przed Pauliną musiał wręcz
uciekać, a Julia hm, hm – to Julia;-)) Obrazu odważnego podróżnika o otwartym
umyśle i szerokich horyzontach dopełnia scena w karczmie, kiedy wielki pan
całuje w rękę żonę oberżysty Maciejową – i wtedy właśnie moja przekorna
czytelnicza natura kazała mi się zastanowić, czy nie byłoby ciekawiej gdyby raz
dla odmiany główny bohater książki historycznej nie prezentował postępowych
poglądów daleko wykraczających poza umysłowość tamtych czasów.
Podsumowując:
Zbrodnia w błękicie to rasowy, dobrze
napisany kryminał o porządnie zapętlonej intrydze (przyznaję, że nie zgadłam,
kto zabił i dlaczego, a do końca byłam absolutnie pewna, że mi się udało…), w
którym jest to wszystko, co tygryski lubią najbardziej: rodzinne tajemnice,
zerwane zaręczyny, tragiczne nieporozumienia, trucizna, skradziony pamiętnik,
brawurowe kłamstwa – i dużo ciastek! :-)
Niedawno
ukazał się drugi kryminał o Janie Morawskim – Kain i Abel. Muszę to koniecznie przeczytać i przekonać się, czy
główny bohater zrobi coś skandalicznego (wiem, wiem, takie zapędy są niezdrowe
;-))
wtorek, 18 czerwca 2013
Wywiad z Robertem Ostaszewskim
SH: Jesteś jednocześnie pisarzem i krytykiem
literackim – obecnie to dość rzadkie połączenie. Nie boisz się przy tym dość
ostro oceniać książek, które recenzujesz na swoim blogu. Niektórzy uważają, że
to trochę „nie wypada” krytykować kolegów i koleżanek po piórze – inni, że w
blogosferze brakuje bezkompromisowych opinii. Co o tym myślisz?
RO: To fakt, niektórzy, wymienię dla przykładu choćby
Jerzego Pilcha czy Wojciecha Kuczoka, są zdania, że łączenie pisania własnej
prozy z aktywnością krytycznoliteracką jest podejrzane czy wręcz moralnie
naganne. Ja nie mam z tym problemu. Wystarczy mieć jasno określone kryteria
oceny tekstów i zachowywać elementarną uczciwość, aby nie być posądzonym o
wykaszanie konkurencji. Poza tym właściwie od początku mojej przygody z
literaturą zajmowałem się równolegle pisaniem książek i pisaniem o książkach, a
do tego ukształtowały mnie w dużym stopniu postmodernistyczne koncepcje
literatury, zrównujące – rzecz ujmuję w skrócie – rozmaite przejawy
tekstotwórczej aktywności. A że pewnym pisarzom nie podoba się moje
krytycznoliterackie pisanie? Mówi się trudno, nie wszyscy muszą mnie kochać.
A jeśli chodzi o recenzowanie/krytykę w blogosferze
– to trochę inny temat. Jest w niej za dużo kolesiostwa, a za mało rzetelnej,
pogłębionej krytyki. Właściwie większość blogów poświęconych omawianiu
literatury to jedynie „pamiętniczki lektur”, które z prawdziwą krytyką literacką
mają mało wspólnego.
Pewnie nie wszyscy pisarze Cię kochają, ale kilku by
się takich znalazło. Jak to jest, kiedy recenzujesz książkę znajomego? I czy
przyjaciele-pisarze raczej proszą Cię o recenzję, czy proszą, żebyś nie
recenzował?
W przypadku recenzowania książki znajomego postępuję
tak samo, jak przy pisaniu o książkach osoby, której nie widziałem na oczy, bez
taryfy ulgowej. Interesuje mnie przede wszystkim, czy tekst jest dobry, nie
cofam się przed wytykaniem potknięć i błędów kolegom, bo takie poklepywanie się
po plecach za wszelką cenę zwyczajnie nie ma sensu. Niektórzy przez to się na
mnie obrażają, większość jednak nie – i wtedy po prostu dyskutujemy sobie, bywa,
że ostro, na temat tekstu. Czasami przyznają mi rację, czasami nie – i wtedy
pięknie się różnimy.
A czy przyjaciele-pisarze proszą mnie o recenzje? I
tak, i nie. Jeśli chodzi o recenzje, które zamieszczam w gazetach, czasopismach
czy na blogu, to zazwyczaj nie proszą, bo doskonale zdają sobie sprawę, że nie
podlegam tego rodzaju naciskom, sam wybieram książki, o których chcę napisać, i
klucz koleżeństwa nie ma w tym przypadku nic do rzeczy. Natomiast gdy znajomi
pisarze proszą mnie, abym skrobnął dla nich recenzję wewnętrzną czy
rekomendację potrzebną do wniosku o stypendium czy dotację, to zwykle – o ile
tekst nie jest poniżej jakiejkolwiek krytyki – nie odmawiam, bo zdaję sobie
sprawę, jak ciężkim kawałkiem chleba jest w naszym kraju zajmowanie się
literaturą, więc jeśli mogę, oczywiście w miarę moich możliwości, pomóc komuś
moją opinią, to pomagam. Ale podobnie bywa i z pisarzami, których znam jedynie
poprzez ich teksty.
Których polskich pisarzy kryminałów cenisz
najbardziej i za co? Z naszej rozmowy w pociągu (podczas której jeden z
pasażerów nie wytrzymał pikantnych „kryminalnych” szczegółów i wyszedł z
przedziału) zapamiętałam, że wyrażałeś się bardzo pochlebnie między innymi o
Marcinie Wrońskim.
Właściwie nie tyle cenię konkretnych autorów, co
pewien format prozy kryminalnej. Lubię kryminały, jak to nazywam, przełamane,
gatunkowo niejasne, w których oprócz solidnie zakomponowanej intrygi można
znaleźć coś jeszcze – na przykład zabawę konwencją, socjologiczne obserwacje,
wyrafinowany język albo ciekawy obraz przeszłości. Ale pewnie chciałabyś poznać
jakieś nazwiska? Lista byłaby długa, ale podam tylko kilka przykładów. Świetna
jest trylogia Marcina Świetlickiego, który udanie pożenił poetycką wrażliwość z
kryminalną solidnością. Marcin Wroński udowodnił, że kryminał może być bardzo
ciekawą powieścią historyczną. Zygmunt Miłoszewski jak mało który prozaik z
„głównego nurtu” umie zakręcić frazą. Ryszard Ćwirlej kreśli obraz późnego
PRL-u, którego próżno szukać u innych pisarzy, nawet tych z głównego nurtu
prozy. I tak dalej…
A jaki Ty – jako współautor kryminałów Kogo kocham, kogo lubię i Sierpniowe kumaki – proponujesz
czytelnikom „dodatek”?
W obu powieściach postawiliśmy na – posłużę się
zgrabnym określeniem Wrońskiego – krymi-zgrywę, czyli kryminał na wesoło, w
którym kreacje bohaterów, ich język, a właściwie cała narracja nasycone są
humorem. Oczywiście, nie zaniedbujemy intrygi kryminalnej, w tych książkach
mamy do czynienia z krwawymi zbrodniami, różnego rodzaju przestępstwami i
ponurymi typkami, ale chcieliśmy, aby podczas lektury czytelnik również dobrze
się bawił. Mam cichą nadzieję, że tak jest. W Sierpniowych kumakach dołożyliśmy do opowieści dosyć szczegółowy
opis Helu, można nawet rzec, że ta powieść jest swego rodzaju literackim
przewodnikiem po rozmaitych atrakcjach tego półwyspu. W nowym kryminale,
pisanym z Violettą Sajkiewicz, spróbujemy przybliżyć naszym czytelnikom Śląsk.
Czy możesz zdradzić coś więcej na temat tego nowego
kryminału? Czym (poza lokalizacją) będzie się różnił od Sierpniowych kumaków?
To druga część cyklu, pojawią się znani z Sierpniowych kumaków policjanci Polański
i Tyszka, o ile jednak w tamtej książce byli – by tak rzec – na gościnnych,
wakacyjnych występach, prowadząc śledztwo nieoficjalnie, o tyle tutaj działają
na własnym terenie, więc w nowej powieści będzie więcej z kryminału procedur policyjnych.
Rozbudowaliśmy też warstwę obyczajową, aby pokazać środowisko, w którym żyją i
pracują nasi bohaterowie. Będzie sporo ciekawostek dotyczących naszej ulubionej
dzielnicy Katowic, czyli Nikiszowca. No i oczywiście humor. Dużo humoru.
Dotychczas wydane kryminały stworzyłeś z pisarkami:
Martą Mizuro i Violettą Sajkiewicz, i wiem, że bardzo sobie chwalisz tę
współpracę. A czy nie zastanawiałeś się nad pisaniem z mężczyznami?
Prawdę powiedziawszy, jeszcze kilka lat temu nie
podejrzewałem, że jestem w stanie pisać powieści w duecie. Zaczęło się to
trochę z przypadku, trochę z ciekawości – po prostu chciałem sprawdzić, czy
potrafię coś takiego zrobić. Okazało się, że nie mam z tym większego problemu –
choć, oczywiście, pewne tarcia podczas wspólnego pisania były – a i efekt,
sądząc z recenzji i głosów czytelników, nie jest najgorszy. A pisanie z
mężczyznami? Jeśli pojawi się ciekawy pomysł, czemu nie.
Co Cię najbardziej denerwuje w kryminałach i czego
jako autor starasz się unikać?
Nie lubię, gdy pisarze kurczowo trzymają się wciąż tych
samych schematów, rozwiązań fabularnych, powielają je w nieskończoność.
Oczywiście, zdaję sobie sprawę, że kryminały, jak każda proza gatunkowa, w
dużej mierze muszą opierać się na schematach, powtarzalnych konstrukcjach
opowieści, ale należy próbować ożywić je nieco, zindywidualizować, co można
robić na wiele sposobów. W innym przypadku kolejne powieści stają się
przewidywalne i zwyczajnie nudne. Dla przykładu, odrzucają mnie już od jakiegoś
czasu książki amerykańskich pisarzy o psychopatycznych seryjnych zabójcach, bo
też ile można o tym czytać. Podobnie jest ze Skandynawami, którzy w kółko
wałkują te same tematy, takie jak wykorzystywanie dzieci, poniewieranie
kobietami czy problemy z emigrantami. Choć z drugiej strony nie dziwię się
pisarzom, bo jeśli mogą, wykorzystując panującą akurat modę na taki a nie inny
rodzaj kryminałów, sprzedać trochę więcej egzemplarzy, to właściwie dlaczego
nie mają tego robić?
Drażni mnie również u wielu autorów kryminałów brak
dbałości o język, styl ich prozy. Jakby zakładali, że krwawa intryga i
wyrazisty bohater w zupełności wystarczą czytelnikowi. A przecież choćby
książki Austriaka Wolfa Haasa, a u nas Miłoszewskiego czy Wrońskiego
potwierdzają, że można tworzyć kryminały wysmakowane językowo.
Wydałeś dwa kryminały w jednej z najbardziej
popularnych serii wydawniczych w Polsce, pracujesz nad trzecim, uczysz innych
kreatywnego pisania – i co dalej? Co chciałbyś osiągnąć jako pisarz kryminałów –
co byłoby dla Ciebie największym sukcesem?
Oczywiście przede wszystkim chciałbym mieć
dziesiątki tysięcy wiernych czytelników, którzy z niecierpliwością będę
oczekiwać kolejnych moich książek. Ale tak naprawdę jestem dopiero na początku
drogi, jeśli chodzi o prozę kryminalną. Teraz, wraz ze współautorką, skupiam
się głównie na tym, by jak najciekawiej rozwinąć cykl o przygodach śląskich
policjantów, osadzić go jak najmocniej na mapie rodzimego kryminału. Więc teraz
praca i jeszcze raz praca, a co będzie później, zobaczymy.
Jako jedna z wiernych i niecierpliwych czytelniczek
życzę Ci, aby ta praca była jak najprzyjemniejsza. Dziękuję za rozmowę.
Zapraszam na blog Roberta Ostaszewskiego - można komentować, podyskutować... :-)
Wakacyjny wywiad - Zapowiedź
Dziś wieczorem na moim blogu pojawi się pierwszy wywiad: rozmowa z pisarzem kryminałów, autorem książki idealnej na lato. Będzie o blogosferze, plusach i minusach polskich i zagranicznych kryminałów, krymi-zgrywie - krytycznie, trochę kontrowersyjnie i na luzie.
Można zgadywać, o kogo chodzi ;-)
Lipy już kwitną - zaczęło się lato!
niedziela, 2 czerwca 2013
Zapowiedź: Trup z Nottingham - Sasza Hady
Alfred Bendelin, prywatny detektyw (dyskrecja gwarantowana) powraca!
Oto drżą czarne serca złoczyńców i miękną kolana pięknych dam, bo największy prywatny detektyw Londynu znów wyrusza, by tropić zło i występek. Nieprzewidywalny i niepokonany, zawsze górą czy to w walce, czy w miłości, kpi sobie z niebezpieczeństwa, śmiejąc się geniuszom zbrodni w twarz! Alfred Bendelin powraca i tym razem nikt go nie powstrzyma. A już na pewno nie Nicholas Jones, nieśmiały policjant, który marzy o chwili spokoju i próbuje wreszcie ułożyć sobie życie.
Zwabiony podstępem w pułapkę Nick musi znów wcielić się w rolę fikcyjnego detektywa i rozwikłać zagadkę morderstwa Waltera Darringtona, antypatycznego właściciela znanego wydawnictwa. Przy pomocy swojego przyjaciela Ruperta przenika do wąskiego kręgu podejrzanych i rozpoczyna śmiertelną rozgrywkę z zabójcą. Zabawa w Alfreda Bendelina przestaje być jednak zabawą, gdy okazuje się, że karty od początku gry były znaczone, a morderca wie, że – w odróżnieniu od swojego literackiego alter ego – Nick Jones ma więcej niż tylko jedną słabość…
Premiera 13 lipca, równiutko rok po części pierwszej czyli Morderstwie na mokradłach :-)
Wydawnictwo Oficynka i Sasza Hady zapraszają na drugie spotkanie z Nickiem, Rupertem i - oczywiście - Alfredem Bendelinem!
P.S. Z okazji premiery konkurs będzie, rzecz jasna ^^
czwartek, 30 maja 2013
Scarlet - Marissa Meyer
Marissa Meyer
Scarlet (tom drugi Sagi Księżycowej)
tłum. Dorota Konowrocka
Literacki Egmont
Warszawa 2013
495 stron
Moim
pierwszym odczuciem po skończeniu lektury Scarlet
było rozczarowanie. Tak czekałam na drugą część, tak bardzo podobała mi się
pierwsza! A potem przypomniało mi się, że moja babcia miała zwyczaj siedzieć
przy stole i zjadać ciasteczka, lamentując i wzdychając przy każdym: Uch, ale
niedobre, niedobre… dopóki nie zjadła ze smakiem wszystkich. No więc uczciwie
muszę przyznać, że pochłonęłam Scarlet
błyskawicznie w pociągu relacji Warszawa–Kraków i całe to moje rozczarowanie i
rozżalenie jest dosyć obłudne. Najbardziej bowiem zasmuciło mnie, że to już
koniec – przynajmniej na razie.
Teraz,
kiedy minęło trochę czasu, mogę ocenić drugi tom Sagi Księżycowej trochę
bardziej obiektywnie. Z jednej strony Cinder podobała mi się o wiele, wiele
bardziej, a z drugiej jako że Scarlet
jest jej bezpośrednią kontynuacją i właściwie miałam wrażenie, że czytam
kolejne rozdziały, a nie osobny tom, właściwie trudno je porównywać. Ale
oczywiście i tak to zrobię ;-)
Otóż
tym, co zgrzytało mi w Scarlet były
postaci. Po prostu tak polubiłam dziewczynę-cyborga z pierwszej części, że to
rudowłosej Francuzki w czerwonej bluzie z kapturem nie mogłam się przekonać. Wydaje
mi się, że to dlatego, że postaci w pierwszym tomie zostały o wiele ciekawiej nakreślone
i od razu budziły sympatię i zainteresowanie. Motywacje i uczucia Cinder są
bardzo złożone, różnorodne, a często sprzeczne: powoduje nią nienawiść do
macochy, poczucie wyobcowania, wstyd, strach przed zarazą, miłość do przybranej
siostry, rodzące się uczucie do Kaia…
Na tle
tej burzy emocji Scarlet wypada słabo, tym bardziej, że teoretycznie ma być
wybuchową panną z charakterkiem (a tymczasem na początku jej wybuchy furii są
mało przekonujące). Scarlet interesuje tylko jej zaginiona babcia, a potem
tajemniczy Wilk, a poza tym trudno coś o niej powiedzieć. Wiemy, że w jej
przeszłości kryją się jakieś tajemnice, że miała dość trudne dzieciństwo i żywi
niejasną sympatię do słynnej skandalistki-cyborga. Hm, i tyle. Na szczęście
sytuację ratuje Wilk, który wprowadza element zagrożenia, niepokoju i zagadki –
niejednoznaczna relacja między nim a Scarlet wspaniale napędza fabułę.
Zastanawiałam
się od samego początku, jak autorka wybrnie z tego problemu, żeby Wilk
jednocześnie okazał się złym wilkiem i nie okazał (jak tu zjeść ciasteczko i
mieć ciasteczko – że wrócę do mojej babciowo-ciasteczkowej analogii, nomen omen
bardzo pasującej do tematyki). Otóż wybrnęła brawurowo, ale przewidywalnie
(takie samo zastrzeżenie miałam co do rozwiązania problemu tożsamości Cinder w
tomie pierwszym). Na szczęście i ten mały minusik zginął w powodzi doskonałych
pomysłów autorki – o ile finał tego zauroczenia nie był zaskakujący, o tyle
wyjaśnienie różnych „dziwactw” Wilka ogromnie mi się podobało, bo dałam się
zwieść i mogłam się potem cieszyć tą małą niespodzianką.
Pomijając
problem postaci, na które można trochę ponarzekać (na Thorne’a narzekałabym
dość długo, więc nawet nie zaczynam), wszystkie zalety pierwszej części widzę i
w drugim tomie: przystępny język (bardzo dobrze oddany w polskim tłumaczeniu),
zawrotnie szybka i wciągająca akcja, oryginalna interpretacja znanego
baśniowego motywu, fabularny rozmach, odpowiednia proporcja tajemnicy, makabry
i humoru.
Druga
część sagi wyjaśnia kilka zagadek, z którym zostawiła nas część pierwsza
(dowiadujemy się na przykład sporo o przeszłości Cinder i jej operacji), ale
oczywiście dokłada kilka nowych i budzi wyraźne uczucie niedosytu. Marisso, daj
więcej tych ciastek i niech następnym razem będzie więcej Cinder!
Nota wydawcy:
Drogi Cinder i Scarlet krzyżują się w chwili, w której Ziemia zostaje zaatakowana przez Lunę... Cinder, dziewczyna cyborg zarabiająca na życie jako mechanik, próbuje wydostać się z więzienia, choć wie, że jeśli jej się uda, stanie się najbardziej poszukiwanym zbiegiem we Wspólnocie Wschodniej. Po drugiej stronie kuli ziemskiej ginie babcia Scarlet Benoit. Okazuje się, że Scarlet nie miała świadomości wielu związanych z nią spraw ani śmiertelnego zagrożenia, w którym żyła. Kiedy spotyka Wilka, mającego prawdopodobnie wiadomości o miejscu pobytu babci, czuje powstającą między nimi więź, choć nie potrafi przełamać nieufności. Wspólnie rozwiązują zagadkę, ale wówczas los zderza ich z Cinder przynoszącą nowe pytania bez odpowiedzi.
Z nienaturalnych przyczyn - P.D. James
P.D. James
Z nienaturalnych przyczyn
tłum. Barbara Kopeć-Umiastowska
Wydawnictwo Buchmann
Warszawa 2012
Z nienaturalnych przyczyn
tłum. Barbara Kopeć-Umiastowska
Wydawnictwo Buchmann
Warszawa 2012
Moje
kolejne spotkanie z P.D. James okazało się bardzo udane i coraz bardziej
doceniam jej wyrafinowanie prosty, niekiedy wręcz surowy styl, który
łagodnieje, gdy narrację zabarwia poetycka wyobraźnia głównego bohatera. Z nienaturalnych przyczyn należy do
krótszych książek z cyklu o Adamie Dalglieshu i potwierdza moją roboczą tezę,
że w przypadku James te mniej obszerne tomy charakteryzują się lepszą
kompozycją.
Tak jak
w Zakryjcie jej twarz, nadinspektor Scotland Yardu wyjeżdża do małej wioski,
jednak tym razem nie sprowadza go tam prowadzone śledztwo – udaje się do Monksmere
w Suffolk, aby odwiedzić swoją ulubioną ciotkę Jane. Dalgliesh i ciepłe
rodzinne uczucia? Brzmi trochę nieprawdopodobnie, prawda? Owa zażyłość między
policjantem i starą panną pasjonującą się ornitologią ma źródło w podobieństwie
ich charakterów – Jane Dalgliesh w niczym nie przypomina uroczej staruszki w
typie panny Marple. Postać ciotki Adama wzbudziła moją sympatię i była moją
najmocniejszą kandydatką na morderczynię (nie, nie zdradzę, czy miałam rację!) –
i przez to zdałam sobie sprawę, że często, gdy podejrzewam któregoś z
bohaterów, robię to z czystej sympatii i uznania dla jego inteligencji ;-)
Tak więc
Dalgliesh wyjeżdża do pięknej nadmorskiej miejscowości, aby odpocząć po
rozwiązaniu trudnej sprawy i zastanowić się nad swoim życiem: a konkretnie, czy
warto je zmieniać, by ożenić się z ekscentryczną Deborah Riscoe. Oczywiście nic
z tych planów nie wyjdzie – w Suffolk na Dalgliesha już czeka trup. Należy
dodać, że to dość nietypowy nieboszczyk, który po śmierci spędza czas bardzo aktywnie:
wybiera się na wycieczkę łódką. Muszę powiedzieć, że pierwsza scena książki, w
której opisano właśnie żeglującego beztrosko trupa zrobiła na mnie takie
wrażenie, że długo nie mogłam się zdecydować, aby czytać dalej – zmotywowało mnie
dopiero wyzwanie Czytamy kryminały, bo akcja Z nienaturalnych przyczyn rozgrywa się właśnie w małej
miejscowości.
Monksmere
to bardzo ciekawa osada z rodzaju snobistycznych: mieszka tam kilku pisarzy i
krytyk teatralny – ogółem bardzo barwne grono. Nigdy nie byłam w Suffolk, więc
trudno mi stwierdzić, czy rzeczywiście jest to najpiękniejszy zakątek Anglii (w
kilku innych znanych kryminałach wychwala się wszak plaże Devonu), ale opisy w
książce James przekonująco oddawały jego dziki, nieco niebezpieczny urok – a raczej
oddawałyby, gdyby były nieco bardziej urozmaicone. Niestety powtarzały się bez
przerwy mało odkrywcze wzmianki o kontraście między spokojem solidnie
zbudowanego, ciepłego domu a szaleństwem burzy i wichru na zewnątrz – tak natrętnie,
że w końcu mnie to zirytowało. Być może jest to niedopatrzenie redakcyjne: te
fragmenty są do siebie tak podobne, że całość tekstu na pewno skorzystałaby na
wycięciu ich, tak żeby pozostał tylko jeden, który wtedy na pewno silniej
działałby na wyobraźnię.
Poza tym
nie mam żadnych zastrzeżeń do Z
nienaturalnych przyczyn: James jak zwykle sprawnie buduje intrygę,
wprowadza ciekawe, oryginalne postaci, starannie kreśli ich portrety psychologiczne
i fachowo, bezlitośnie podpuszcza i zwodzi czytelnika. Największe wrażenie
zrobiły na mnie obserwacje dotyczące kalekiej Sylvii Kedge oraz sposób, w jaki
Dalgliesh dochodzi do rozwiązania zagadki morderstwa. Tak mi się podoba ten
ostatni fragment, że zamieszczam go poniżej, zachęcając jednocześnie do
sięgnięcia po kryminały P.D. James – bo naprawdę warto.
Dziesięć
minut później Dalgliesh zaparkował w cieniu przydrożnego żywopłotu i ułożył się
w samochodzie tak wygodnie, jak to tylko było możliwe dla kogoś o jego
wzroście. […] Obudził go grzechot żwiru o maskę i wysokie zawodzenie wiatru.
Zegarek wskazywał piętnaście po trzeciej. Zaczynała się wichura i nawet pod
osłoną żywopłotu samochód lekko się kołysał. […] opierając się o drewniane
ogrodzenie, stanął twarzą do wiatru, którego siła zaparła mu dech w piersiach,
i spojrzał przed siebie na mroczne, płaskie pola. Czuł się jak wówczas, gdy
jako mały chłopiec jeździł na samotne rowerowe wycieczki i wychodził z namiotu
na nocne spacery. To była jedna z jego największych przyjemności, owo poczucie
całkowitego osamotnienia, polegające nie tylko na tym, że nie miał towarzysza,
ale i na tym, że nikt na całym świecie nie wiedział dokładnie, gdzie się
znajduje – samotność nie tylko ciała, ale i ducha. Zamknąwszy oczy, czując w
nozdrzach głęboki aromat mokrej trawy i ziemi, potrafił prawie wyobrazić sobie,
że znów jest dzieckiem; zapach i noc, i radość były te same.
Pół
godziny później znów ułożył się do snu. Ale zanim zapadł w pierwszą strefę
nieświadomości, coś się stało. Rozmyślając sennie i bez napięcia o morderstwie
Setona, nagle, niewytłumaczalnie, wpadł na pomysł, jak można było tego dokonać.
(str. 210–211)
Nota wydawcy:
Długie spacery brzegiem morza, odpoczynek przy kominku z kubkiem gorącej herbaty – tak miał wyglądać zasłużony urlop Adama Dalliesha, błyskotliwego nadinspektora Scotland Yardu, który już od dawna cieszył się na myśl o wizycie u ciotki mieszkającej w spokojnej miejscowości w hrabstwie Suffolk. Dziwnym trafem dzień wcześniej miejscowa policja znajduje zwłoki autora kryminałów, pływające w łódce przy brzegu. Mają obcięte w przegubach dłonie. Wszyscy mieszkańcy są podejrzani...
Przeczytane w ramach wyzwania Czytamy kryminały etap maj/czerwiec
środa, 15 maja 2013
Dziesiąte urodziny Hokus-Pokus i moje Top 5
Jedno z moich ulubionych wydawnictw obchodzi właśnie dziesiąte urodziny i dlatego postanowiłam przygotować subiektywną listę the best of Hokus-Pokus. Ograniczę się do pięciu tytułów, chociaż najchętniej napisałabym o piętnastu ;-)
1. Dorota Matloch, Agata Juszczak, Co krasnale mają w nosie
To przewodnik po obyczajach krasnoludków i krasnalic - zabawny, a przy tym niezmiernie pouczający. Bezlitośnie obala narosłe przez lata stereotypy i przedstawia prawdziwy obraz życia krasnali od dziecięctwa po dorosłość (u krasnali pojęcie starości nie istnieje; i bardzo słusznie).
Niewiele jest moim zdaniem książek dla dzieci, w których tak pięknie współgrają ze sobą wszystkie elementy. Zakręcone, jazgotliwe ilustracje Agaty Juszczak tworzą atmosferę radosnego absurdu, dowcipny tekst Doroty Matloch zapada w pamięć dzięki oryginalnym konceptom, a projekt autorstwa Big Design po prostu rzuca na kolana i turla po trawie. Chyba największe wrażenie robi na mnie to ostatnie - sama trochę składam (tak to ostrożnie ujmę) i wiem przynajmniej tyle, że tak fajne layouty to prawdziwa rzadkość. No po prostu perełka nad perełkami!
2. Wolf Erlbruch, O małym krecie, który chciał wiedzieć, kto mu narobił na głowę
To ulubiona książeczka mojego Gruzina, jedna z pierwszych, które przeczytał po polsku. Historia pewnego niecodziennego dochodzenia, w której detektywem jest przesympatyczny, acz pechowy kret.
W swoim czasie ta książeczka narobiła sporo szumu w mediach - no bo jak to tak: o kupie? Potem kupa w książkach dla dzieci przestała szokować, a nawet tyle się tego narobiło (nomen omen), że zaczęło nudzić... a kret Erlbrucha dalej podbija serca najmłodszych!
3. Wolf Erlbruch, Gęś, śmierć i tulipan
O tej książce już pisałam na blogu tutaj, więc tylko powtórzę, że to piękna i mądra opowieść z oryginalnymi ilustracjami i przestrzenią do rozmyślania i intepretowania.
4. Marjolijn Hof, Mała szansa
Czytałam tę książkę jakiś czas temu i zauważam, że do mnie wraca i myślę o niej od czasu do czasu - pewnie dlatego, że nie umiem sobie odpowiedzieć na pytania, które zadaje: o prawo do własnych wyborów, nawet kosztem rodziny, o wolność okazywania uczuć, o to, jak radzić sobie ze strachem o najbliższych, o próbach zapanowania nad światem i iluzji, że to naprawdę możliwe.
Historia Kiki, czekającej, aż jej tata-lekarz wróci z wojny, napisana jest lekko i prosto, ale poruszająco. Myślę, że warto podsuwać takie książki dzieciom i czytać je razem z nimi - nie ma tu zbędnego moralizowania, tylko autentyczne emocje.
5. Olga Woźniak, Patryk Mogilnicki, Brud
Na początku podobał mi się tylko tekst tej książeczki - bo brud jest naprawdę fascynujący i pobudza dziecięcą fantazję (zwłaszcza dzieci o zacięciu naukowca). Pamiętam, jak dawno temu w dzieciństwie oglądałam program o żyjątkach, które mieszkają w ludzkich brwiach, brrr! ;-) Bardzo fajny temat i świetne podejście do sprawy.
Jeśli chodzi o ilustracje, musiałam się do nich przekonać, bo nie od razu do mnie trafiły. Potem jednak chyba do nich "dorosłam" (to trochę tak jak z aktorami charakterystycznymi: najpierw się człowiek dziwi, jak to można mieć taki nos, a potem roztkliwia się nad nim w nieskończoność, jaki oryginalny;-)) Z tego, co słyszałam, dzieciaki zwykle nie mają takich problemów i akceptują cały Brud bez mrugnięcia okiem - a potem biegną zamrażać swoje pluszaki (czemu? więcej o tym w książce!).
Jeśli jeszcze nie słyszeliście o tym wydawnictwie (wydaje mi się to prawie niemożliwe, ale kto wie...), polecam szczerze wszystkie książki Hokus-Pokus. Tutaj jest strona wydawnictwa.
Zmowa długowłosych czyli wiosenne dywagacje nie do końca serio
Zwykle staram się tu trzymać recenzji książek, ewentualnie filmów, ale wiosna szaleje, więc trochę luzu nie zaszkodzi. Tak przypuszczam ;-)
Rzecz będzie o włosach. Otóż ostatnio zauważyłam, że panuje konsekwentna moda na fryzurę a la Roszpunka. Jadę sobie tramwajem nr 6 (chciałam przy okazji pozdrowić Oisaja z tramwaju nr 4!;-)) i liczę. I wychodzi mi, że przeważająca, przytłaczająca, przyduszająca większość bardzo młodych kobiet (no tak od 14-stu do 30-stu lat) nosi teraz długie albo baardzo długie włosy, najczęściej rozpuszczone. Do ramion, do łopatek, do pasa. Wygląda to ślicznie, ale nie daje mi spokoju pytanie: co one, umówiły się trzy lata temu: "hej, panienki, zapuszczamy i wiosną 2013 damy czadu!"?? O ile modę na krótkie włosy można zorganizować dość szybko, o tyle w drugą stronę - ciężko.
Nie ukrywam, że widok tych wszystkich loków, pukli, lwich grzyw napawa mnie pewną zazdrością (dziś na dodatek zobaczyłam w tramwaju rudowłosego młodzieńca, który mógłby sobie spleść warkocz jak khal Drogo...), ale też przekorą. Im więcej widzę tych kilometrów włosów, tym większą mam ochotę obciąć się na jeża. Kiedyś miałam taką fryzurę przez pięć lat, więc wiem, że to nie boli ;-) Ale z drugiej strony... może by romantycznie pozapuszczać...? Tylko czy ta moda utrzyma się do 2016? ;-)
Nawiasem mówiąc, strasznie lubię disneyowskich Zaplątanych. Nie chodzi nawet o włosy - pierwszy raz stworzono bohaterkę, która mamrocze i mówi niewyraźnie ;-) Mnie, w porywach mojej naddźwiękowej polszczyzny, rozumie czasem tylko jedna osoba ^^
Będę bardzo wdzięczna, jeśli podzielicie się w komentarzach swoimi obserwacjami - czy mnie się tylko wydaje, czy naprawdę długowłosi spiskowcy opanowali ulice? A może tylko w Krakowie tak ich pełno?
W każdym razie uznaję, że poziom mojej satysfakcji estetycznej w drodze do pracy wyraźnie wzrósł dzięki tym wszystkim Roszpunkom :-)
czwartek, 2 maja 2013
Wyniki konkursu
Tadadadaaam! Wczoraj szczęśliwa ręka mojego Gruzina
wylosowała szczęśliwy bilecik:
Gratulacje! :-)
Z zaproponowanych dziesięciu tytułów Nessie wybrała: Terry
Pratchett, Stephen Baxter "Długa Ziemia", Caroline Graham "Duch w machinie",
Salman Rushdie "Czarodziejka z Florencji", Kira Izmajłowa "Mag
niezależny, Flossia Naren cz. 1" oraz Lis Wiehl, April Henry "Ręka
fatum".
Poza nagrodą główną postanowiłam przyznać dwa
niespodziankowe wyróżnienia. Wasze odpowiedzi bardzo mnie zainteresowały i
wybór był bardzo trudny. Najchętniej nagrodziłabym wszystkich ;-)
Nagrody otrzymują:
Claire - ponieważ od razu nabrałam ochoty, żeby przeczytać
książkę, w której występuje opisana przez nią bohaterka. Nagroda to dwie
książki: Bernard Cornwell "Pieśń łuków. Azincourt" oraz Marcel Pagnol
"Czas tajemnic"
oraz Ejotek - ponieważ jej odpowiedź była bardzo
przemyślana i inspirująca. W nagrodę otrzymuje: Marta Guzowska, Agnieszka
Krawczyk, Adrianna Michalewska "Mordercze miasta" oraz Oliver
Poetzsch "Córka kata".
Dziękuję wszystkim za udział w konkursie :-) Gratuluję
zwyciężczyniom, a pozostałym życzę powodzenia następnym razem. Spodobało mi się
urządzanie konkursów... ^^
piątek, 19 kwietnia 2013
Konkurs u Kuzynki Saszy - kampania Książka jest kobietą
W ramach udziału w kampanii Książka jest kobietą oraz z radości, że mój blog osiągnął satysfakcjonującą mnie liczbę wyświetleń, postanowiłam zorganizować konkurs. Zasady są proste: wystarczy w komentarzach pod tym postem napisać o swojej ulubionej bohaterce literackiej i dodać krótkie wyjaśnienie, dlaczego akurat ONA. Zwycięzca zostanie wyłoniony drogą losowania, ale swoje szanse mogą zwiększyć blogerzy, którzy zamieszczą u siebie post informujący o konkursie, a w tym poście banerek z nazwą kampanii (linki proszę również wklejać w komentarzach), ponieważ takie osoby otrzymają dwa losy zamiast jednego.
Nagroda: pięć książek wybranych z dziesięciu (po wylosowaniu zwycięzcy wyślę na maila listę dziesięciu książek, z których będzie można wybrać pięć). Lista jest tajna, zdradzę tylko tyle, że będą kryminały, fantastyka, książki podróżnicze, biografie, literatura piękna...
Termin zgłoszeń: do 1 maja.
Wyniki losowania podam 2 maja.
Zachęcam do wzięcia udziału w konkursie :-)
Subskrybuj:
Posty (Atom)